Artykuł jest częścią projektu:
Urodziłam się 15 kwietnia 1865 roku w Krakowie. Moja matka, Eugenia Mondant była Francuzką, a do Polski przyjechała jako guwernantka1. Ojciec, Adam Nowina-Boznański, był z kolei cenionym inżynierem, absolwentem wiedeńskiej politechniki. Trzy lata po mnie na świat przyszła moja siostra, Iza. Mieszkaliśmy w domu przy ulicy Wolskiej.
Jak większość dziewcząt, uczyłyśmy się z Izą w domu, a naszą nauczycielką była mama, mająca przygotowanie i pewne doświadczenie pedagogiczne. Dobrze poznałyśmy przede wszystkim języki obce – niemiecki i angielski, bo francuskiego używałyśmy w codziennych rozmowach. Matka sporą wagę przywiązywała do kształcenia naszych zdolności artystycznych. Szybko okazało się, że Iza ma słuch muzyczny, a ja talent do rysunku. Do kredek rwałam się już jako sześcioletnia smarkula!
W 1878 roku wraz z rodzicami wyjechaliśmy do Paryża, gdzie zwiedziliśmy Wystawę Światową, a w 1881 udaliśmy się do Wiednia, żeby odwiedzić wujaszka. To była prawdziwa rozkosz, zobaczonych tam obrazów Diego Velázqueza nigdy nie zapomnę.
Po kilku latach rysowania pod okiem mamy dostałyśmy z Izą nauczycieli – Józefa Siedleckiego i Kazimierza Pochwalskiego. Pod ich kierunkiem kopiowałyśmy reprodukcje obrazów. Ja uczęszczałam również na naukę do pracowni Antoniego Piotrowskiego. Następnie przyszedł czas na wydział artystyczny Wyższych Kursów dla Kobiet Adriana Baranieckiego, gdzie malarstwa uczył mnie Hipolit Lipiński. Była to jedna z niewielu szkół artystycznych przyjmujących wówczas kobiety. Na lekcjach rysowałyśmy na ogół gipsowe figury, rzadko żywego modela i, szczerze mówiąc, patrząc z perspektywy czasu, cała ta nauka nic nie była warta. Ale za to wielki wpływ na mnie mieli nauczyciele historii sztuki, którzy otworzyli mi oczy na świat – Marian Sokołowski i Konstanty Maria Górski. Malowałam wytrwale – pejzaże, pierwsze portrety – i miałam nadzieję, że uda mi się rozpocząć studia z prawdziwego zdarzenia. Chociaż nieczęsto bywałam poza domem i nie nawiązywałam wielu znajomości, to przyjaźnie z tamtego okresu – z Julią Gradomską, Ireną Serdą czy Joanną Seiffman – miały przetrwać wiele lat.
Rodzice bardzo troszczyli się o mnie i Izę. Dbali, abyśmy rozwijały nasze zdolności. A w końcu XIX wieku nie było to wcale takie oczywiste i mało która kobieta mogła marzyć o kontynuowaniu nauki. Tym większe było moje szczęście, gdy w wieku 21 lat wyjechałam zupełnie sama na studia do Monachium. Marzyłam wprawdzie o Paryżu, jednak tatuś obawiał się złego wpływu, jaki mogło wywrzeć na mnie to miasto.
Nie miałam zresztą na co narzekać, bo Monachium było jednym z najważniejszych ośrodków artystycznych, a do tamtejszej Królewskiej Akademii Sztuk Pięknych zjeżdżali studenci z całej Europy, w tym bardzo wielu Polaków. Mnie, jako kobiecie, pozostawały oczywiście tylko prywatne szkoły malarskie, ale i tych nie brakowało. Po przyjeździe zaczęłam naukę u Carla Kricheldorfa, by po dwóch latach przenieść się do Wilhelma Dürra. Choć niekoniecznie podzielałam artystyczne poglądy moich profesorów, to dopiero w Monachium naprawdę nauczyłam się malować.
W 1886 roku w krakowskim Towarzystwie Przyjaciół Sztuk Pięknych, po raz pierwszy pokazałam swoje obrazy – Kamedułę i Staruszkę. Nauka sprawiała mi tyle radości, że pracowałam zażarcie od rana do nocy, karmiąc się tylko sztuką!
Oczywiście sporo czasu spędzałam też w monachijskich muzeach i galeriach, kopiując dzieła mistrzów – podglądając ich warsztat można się tak wiele nauczyć. Spośród dawnych malarzy najwyżej ceniłam Diego Velázqueza, którego dzieła znałam z wcześniejszych podróży do Wiednia. Co równie ważne, w Monachium nie brakowało okazji do zapoznania się z artystycznymi nowinkami. Twórcy tacy jak James Whistler czy Édouard Manet, byli dla mnie źródłem inspiracji do poszukiwania nowych rozwiązań malarskich.
Paleta barw Whistlera mnie zafascynowała – ograniczona, ale jednocześnie pełna niuansów, z szeroką skalą odcieni: od czerni, przez szarości do bieli. To właśnie jego obraz Symfonia w bieli nr 2 – zainspirował mnie do namalowania w 1889 roku Japonki.
W tym samym roku, po trzech latach nauki, zdecydowałam się na otwarcie własnej pracowni, a więc artystyczną samodzielność. Skończyło się wykonywanie zadań narzucanych przez profesorów i mogłam zająć się wypracowaniem własnej drogi. Kricheldorf zawsze powtarzał, że miałam zdecydowanie więcej talentu do barwy niż do formy i właśnie zależności kolorystyczne fascynowały mnie najbardziej. Nie interesowało mnie malowanie wielkich płócien wypełnionych postaciami z dawnych epok. Tematów wolałam szukać w swoim otoczeniu. Czasem pomysł na obraz dostrzegałam w najzupełniej codziennych sytuacjach: widoku pracujących w ciszy kwiaciarek czy matki tulącej dziecko. Dziewczynkę o złocistych włosach i ciemnych, jak krople atramentu oczach, malowałam kilkakrotnie, ale chyba najbardziej udała mi się ta wersja, w której w rękach trzyma chryzantemy. Trochę widać w tym obrazie moją fascynację Velázquezem, trochę Whistlerem.
Malowałam też martwe natury, widoki zaobserwowane przez okno, wnętrze mojej pracowni… Nie znaczy to, że nie ciekawił mnie odleglejszy świat. W Monachium zetknęłam się ze sztuką japońską, która rozpalała wyobraźnię artystów z całej Europy. Podobnie jak wielu malarzy, zaczęłam gromadzić dalekowschodnie rekwizyty i stroje, w które później przystrajałam swoich modeli. Sama również chętnie pozowałam do fotografii w kimonie i z japońską parasolką.
Ze wszystkich tematów najbardziej fascynowali mnie ludzie. Malowałam więc coraz więcej portretów: najpierw najbliższych – mamę, siostrę, przyjaciół – z czasem coraz więcej na zamówienie. Dość często bohaterami moich obrazów były też dzieci.
Portrety powstawały nieraz spontanicznie, jak w przypadku wizerunku malarza Paula Nauena. Kiedy tylko przyszedł do mojej pracowni w ciemnym płaszczu z podniesionym kołnierzem, od razu zobaczyłam mój obraz. Posadziłam go więc na kanapie, tak jak stał, i zaczęłam malować.
Niezależnie od okoliczności powstania portretu zawsze zależało mi na uchwyceniu prawdy o modelu, pokazaniu go takim jaki jest, bez upiększania go na siłę. Właśnie w przeciętnych, a wręcz brzydkich rysach kryje się prawda o duszy człowieka, toteż nie wolno ich pod żadnym pozorem zmieniać.
W kolejnych latach coraz częściej brałam udział w wystawach, zaś moje obrazy spotykały się zwykle z dobrym przyjęciem. W 1893 na wystawie w Związku Artystów w Monachium otrzymałam złoty medal za Portret malarza Leona Hirszenberga, a rok później – również złoty – za Portret Paula Nauena na wystawie w Wiedniu. Wtedy nie przypuszczałam nawet, że to właśnie Portret Nauena stanie się pierwszym moim dziełem, zakupionym do zbiorów publicznych przez Muzeum Narodowe w Krakowie.
Gdy miałam 30 lat, berlińskie pismo „Bazaar” uznało mnie za jedną z dwunastu najlepszych malarek w Europie. Trudno o lepszą zachętę do pracy!
Wyjątkiem był niestety Kraków, gdzie niektórzy krytycy uznawali moje obrazy za brzydkie, kompletnie ich nie rozumiejąc. To dowód na letarg tego miasta, do którego wtedy nie docierały jeszcze żadne artystyczne nowości, ale to tylko moje skromne zdanie. Chociaż czasem tęskniłam za domem, to aż trzęsłam się na samą myśl o bezlitosnych komentarzach całej tej zgrai, zazdroszczącej mi najwyraźniej twórczej swobody. Oczywiście odwiedzałam rodzinne miasto i cały czas wysyłałam tam obrazy. Nie byłabym jednak w stanie wytrzymać tam na stałe. Właśnie dlatego odrzuciłam propozycję Juliana Fałata, który w 1896 roku zaoferował mi objęcie katedry malarstwa na wydziale dla kobiet w tamtejszej Szkole Sztuk Pięknych. Choć było to wielkie wyróżnienie, a ja byłabym pierwszą kobietą uczącą w tej instytucji, to przecież nie mogłam poświęcić samej siebie!
Lata spędzone w Monachium były dla mnie niezwykle szczęśliwe właśnie dlatego, że mogłam tam odetchnąć pełną piersią, zażyć samodzielności z dala od Krakowa. Chociaż bardzo dużo pracowałam, to bynajmniej nie stroniłam od ludzi. Początkowo bywałam głównie w domach popularnych polskich malarzy: Józefa Brandta i Alfreda Wierusza-Kowalskiego. Byli oni znajomymi tatusia i to im powierzył opiekę nade mną, kiedy wyjeżdżałam na studia. Oba salony tętniły życiem, istniała wręcz między nimi cicha rywalizacja. Przyciągały zwłaszcza mieszkających w Monachium Polaków, w tym licznych artystów. Grono moich znajomych powiększało się nieustannie, również o wielu obcokrajowców.
Pojawił się też ktoś bliski mojemu sercu – młodszy ode mnie o kilka lat student malarstwa, Józef Czajkowski, z którym zdecydowałam się nawet zaręczyć. Nasza relacja z konieczności rozwijała się głównie na odległość, Józef wyjechał bowiem wkrótce z Monachium do Krakowa i podjął tam pracę architekta.
Nawet dla uczucia nie zamierzałam wracać do Krakowa, myślałam raczej o przeprowadzce do Paryża. Pokochałam to miasto już jako kilkunastoletnia panienka, gdy odwiedziłam je z rodzicami. Pod koniec XIX wieku trudno było wyobrazić sobie lepsze miejsce dla malarza – to tam odbywały się najbardziej prestiżowe wystawy, to tam rodziły się nowe idee, to tam przybywali twórcy z całego świata.
Kiedy w 1896 roku dowiedziałam się, że dwa moje obrazy zostały przyjęte na słynną paryską wystawę, zwaną Salonem – i to bez żadnej protekcji(!) – poczułam, że otwiera się przede mną kraj, o którym marzyłam przez lata i który wydawał mi się dotąd zupełnie niedostępny. Dwa lata później przeniosłam się do francuskiej stolicy na stałe. Urządziłam się tam z wielką pomocą mojego kuzyna, Daniela Mordant. który znalazł dla mnie pracownię w dzielnicy Montparnasse. Sam zajmował się grafiką i jeszcze zanim na stałe osiadłam w Paryżu, zorganizował naszą wspólną wystawę. Pokazane tam obrazy spotkały się z dobrym przyjęciem, wydarzenie to było więc bardzo udanym początkiem życia w Paryżu.
Do najcenniejszych znajomości nawiązanych przeze mnie tuż po przyjeździe należał Olivier Sainsère – polityk, pasjonat i mecenas sztuki. Podobały mu się moje prace, zamówił więc u mnie portrety swojej rodziny. Jego życzliwość bardzo pomogła mi zaistnieć w paryskim środowisku, a z czasem stał się jednym z moich przyjaciół. Między innymi dzięki niemu kolejne lata były dla mnie pod względem zawodowym bardzo udane, chyba najlepsze. Brałam udział w wielu wystawach: w Paryżu, Berlinie, Wiedniu i wielu innych miastach Europy, a nawet w Stanach Zjednoczonych. Wielokrotnie wysyłałam swoje prace również do Polski, gdzie coraz bardziej je doceniano. Regularnie jeździłam zresztą do Krakowa i utrzymywałam kontakty z tamtejszym środowiskiem artystycznym. Cieszyły mnie dobre recenzje, zamówiłam nawet w specjalnej firmie usługę zbierania wycinków prasowych na mój temat. O uznaniu, jakim cieszyła się moja twórczość, świadczyły też zakupy moich obrazów do kolekcji muzealnych, również światowych. Choć, szczerze mówiąc, w Krakowie nie byli zachwyceni faktem, że moje obrazy trafiły do kolekcji luksemburskiej w Paryżu.
Moje malarstwo cały czas ewoluowało. Jeszcze w Monachium polubiłam technikę malowania olejnego na tekturze, z czasem niemal całkowicie porzuciłam płótno. Farbę nakładałam na sucho, co odbierało kolorom intensywność i dawało matowy efekt. Niezwykłą wibrację barw osiągałam, posługując się drobnymi plamkami koloru. Interesująca mnie tematyka nie zmieniła się zanadto, malowałam przede wszystkim portrety.
Nie brakowało mi zamówień, chętnie uwieczniałam też swoich znajomych. Z czasem coraz mniejszą uwagę poświęcałam szczegółom tła i stroju, skupiając się na psychice, wyrażonej w twarzach, a przede wszystkim w oczach moich modeli. Często pisano, że moje obrazy są smutne. Nic nie mogłam na to poradzić, skoro sama nie miałam w sobie radości. Nawet w dzieciach, na przykład sportretowanych przeze mnie w 1906 r. siostrach Chmielarczykównach, dostrzegałam więcej melancholijnego znużenia niż dziecięcej beztroski. Być może najpełniej swój nastrój wyrażałam, tworząc autoportrety, które malowałam dość często jeszcze w Monachium.
Krytyka francuska mój styl często porównywała do Eugène’a Carrière, ba nawet twierdzili, że byłam jego uczennicą. Ileż to głupstw napisano o mnie. A przecież mój pogląd na sztukę wykrystalizował się zanim przybyłam do Paryża.
Pracowałam zwykle aż do zmierzchu, wzmacniając się papierosami i mocną herbatą. Lubiłam taki tryb życia, bo od zawsze najszczęśliwsza czułam się, gdy malowałam. Tworzyłam raczej powoli, jeden portret wymagał nieraz aż kilkudziesięciu seansów pozowania. Modele przychodzili do mojej pracowni na ustalone godziny i najczęściej wypełniali cały mój dzień, ponieważ miałam w zwyczaju malować kilka obrazów jednocześnie. Jeśli akurat miałam wolną chwilę, to i tak pracowałam. W takich momentach uwieczniałam to, co akurat było pod ręką: martwą naturę czy wnętrze pokoju. Często malowałam kwiaty, niekiedy do kompozycji wprowadzałam jakiś japoński drobiazg.
Można by pomyśleć, że żyłam jak mniszka i rzeczywiście, rzadko korzystałam z paryskich rozrywek, najlepiej czułam się u siebie. Co wieczór miałam jednak gości, w zasadzie zawsze ktoś się kręcił w mojej pracowni. Towarzystwo było międzynarodowe – oczywiście Francuzi, ale również Amerykanie, Anglicy, Włosi… Montparnasse, dzielnica w której mieszkałam, przyciągał wówczas przybyszów z całego świata! Znajomość języków obcych bardzo pomagała mi odnaleźć się w tym barwnym otoczeniu. Wiele osób trafiało do mojej pracowni, aby pozować do portretów, a znajomości nawiązane podczas seansów często przeradzały się w długoletnie przyjaźnie. Dzięki temu poznałam przedstawicieli bardzo różnych środowisk: pisarzy, muzyków, polityków… Z czasem coraz częściej odwiedzali mnie przybywający do Paryża Polacy, w tym wielu artystów. Młodzi malarze chętnie korzystali z moich wskazówek, miewałam nawet uczniów. Ludzie ciągnęli do mnie, bo wiedzieli, że nigdy ich nie odepchnę i zawsze chętnie wspomogę, nie żądając nic w zamian.
Nawet w tych dobrych latach nie wszystko układało się po mojej myśli. Narzeczeństwo z Czajkowskim nie przetrwało próby ciągłych rozstań i zbyt rzadkich spotkań. Zerwanie było dla mnie bardzo bolesne. Nigdy nie pozbyłam się z pracowni portretu Józefa i nigdy nie zdecydowałam się na zaręczyny z innym, choć kandydaci pojawiali się od czasu do czasu, na przykład w osobie architekta Franciszka Mączyńskiego. Nie ukrywał on swoich uczuć. Pisał do mnie czułe, piękne listy i nawet tatuś darzył go wielką sympatią, mimo to połączyła nas jedynie trwała, bliska przyjaźń.
Nigdy nie wyszłam za mąż, może tak już jest, że kto zbyt długo żył tylko z samym sobą, traci zdolność kochania innych…
Wiele troski przysparzało mi zdrowie mojego ojca. Po kilku latach od mojej przeprowadzki do Paryża, jego stan na tyle się pogorszył, że zdecydowałam się zabrać go do siebie. Aż do śmierci tatusia w 1906 roku mieszkaliśmy razem w mojej pracowni, bo tylko w ten sposób mogłam zapewnić mu opiekę, której wymagał w zasadzie nieustannie.
Do stolicy Francji przeniosła się też moja siostra. Zawsze nadwrażliwa, wcześnie zrezygnowała z kariery pianistki i rozpoczęła studia z zakresu chemii, najpierw w Genewie, a później w Paryżu. Mieszkając w jednym mieście, utrzymywałyśmy bardzo bliskie kontakty, jednak nasze odmienne charaktery i poglądy nieraz doprowadzały do kłótni i konfliktów. Sytuacji nie poprawiał stan nerwów Izy, która musiała przebywać pod nieustanną opieką lekarską i – ku mojej rozpaczy – coraz częściej sięgała po alkohol.
W moim stosunkowo ustabilizowanym życiu wiele zmieniła I wojna światowa. Szczerze nienawidziłam wszelkiej przemocy, toteż jej wybuch był dla mnie wstrząsem. Miałam wrażenie, że świat ogarnęło szaleństwo, w którym ja sama pozostaję kompletnie bezsilna. Zapomnienia szukałam jak zwykle w pracy. Sztuka to moje szczęście, innego nie pragnę na świecie i w chwili, kiedy nie będę mogła malować, powinnam przestać żyć…
Niestety w wojennym zamieszaniu nikt o sztuce nie myślał, trudno było coś wystawić, a co dopiero sprzedać! Na domiar złego, jako obywatelka austriacka miałam masę problemów urzędowych i w zasadzie powinnam opuścić Paryż, tylko dzięki znajomościom mogłam tam pozostać…
Powojenna rzeczywistość okazała się zupełnie odmieniona, jakby wszystko dookoła gwałtownie przyspieszyło. Nie pragnęłam i nie potrafiłam uczestniczyć w tej gonitwie. Przestałam podążać za modą – gdy kobiety zaczęły nosić suknie ledwo zakrywające kolana i krótkie fryzury, ja cały czas wybierałam długie suknie, a włosy upinałam w staroświecki kok. Nawet lampy naftowej wolałam nie wymieniać na elektryczną.
Na przekór „szalonym czasom”, mój tryb życia niemal się nie zmieniał. Nadal malowałam całymi dniami, nadal kręcili się u mnie goście, a do starych bywalców pracowni dołączali nowi. Coraz rzadziej wychodziłam, najbezpieczniej czując się we własnym domu, wśród moich obrazów i zwierząt. Od dawna lubiłam otaczać się czworonożnymi i skrzydlatymi pupilami, razem za mną mieszkały między innymi pieski Bobi i KiKi, kanarek Maciuś czy oraz papuga Jacquot. Nie mogłam patrzeć na krzywdę żadnego stworzenia, więc nawet myszki w mojej pracowni miały się dobrze. Wieczorami ustawiałam na podłogach lampy, nie chcąc przypadkiem zranić któregoś z tych kruchych stworzonek.
Malując konsekwentnie, rozwijałam interesujące mnie zagadnienia. W portretach skupiałam się już głównie na twarzy, a zwłaszcza oczach, gdzie koncentruje się wszystko, co najważniejsze w człowieku. Resztę postaci ledwo zaznaczałam, pozostawiając coraz więcej niezamalowanych miejsc. Kontury i kształty zacierały się – bynajmniej nie przez dym papierosowy i kurz, które unosiły się w mojej pracowni. Lubiłam malować w takim otoczeniu, przy nieco przytłumionym, ale zawsze naturalnym świetle. Nigdy natomiast nie malowałam w plenerze, obawiając się przypadkowych gapiów, którzy mogliby zakłócić moją pracę.
Sztuka, tak jak i cały świat, bardzo zmieniła się po wojnie. W Paryżu co chwila pojawiały się nowe kierunki, wiele kompletnie obcych moim przekonaniom. Gdybym miała wskazać francuskiego artystę, którego cenię najwyżej to pewnie byłby to Édouard Vuillard. Tak bardzo żałuję, że nie dane nam było się poznać.
Mimo zmieniających się czasów, moje prace nadal się podobały. Nie narzekałam na brak zamówień, regularnie brałam udział w wystawach i mogłam spodziewać się dobrych recenzji, choć w kolejnych latach było ich mniej i mniej.
Coraz częściej miewałam jednak kłopoty finansowe. Przed swoją śmiercią to tatuś zapewniał nam bezpieczeństwo finansowe, regularnie wspierając Izę i mnie. Później o wszystko musiałam troszczyć się sama. Jedynym ratunkiem były wtedy dochody z czynszu krakowskiej kamienicy przy ul. Wolskiej. Niestety w czasie wojny praktycznie wcale do nas nie docierały, a później były nieregularne. Nie był to też czas sprzyjający sprzedaży obrazów.
Pomimo własnych problemów ciągle wspierałam pożyczkami bliskich znajomych i nieznajomych. Przez moją pracownię przewijało się teraz wielu potrzebujących, często rosyjskich imigrantów po Rewolucji 1917 r., a ja żadnego z tych biedaków nie potrafiłam wypuścić z pustymi rękami. Bardzo gniewało to Izę, która uważała, że wszyscy tylko mnie wykorzystują.
Zresztą moje stosunki z Izą nadal nie należały do łatwych. Kontaktów nie ułatwiała pogłębiająca się choroba nerwowa mojej siostry, która doprowadziła ją do samobójstwa w 1934 roku. Jakkolwiek trudna nie byłaby nasza relacja, Iza pozostawała moją jedyną rodziną i była mi bardzo bliska. Jej śmierć była więc dla mnie ogromnym ciosem. Widok zmarłej siostry w jej mieszkaniu był najtragiczniejszym momentem mojego życia…
Po śmierci Izy życie Olgi Boznańskiej rzeczywiście nigdy nie wróciło już do normy. Doskwierały jej kłopoty ze zdrowiem, szczególnie dokuczliwe były pogłębiające się problemy ze wzrokiem. Z roku na rok coraz gorzej miały się jej finanse. Pracownia Boznańskiej nadal przyciągała gości, niestety wielu z nich żerowało na wspaniałomyślności malarki. Sytuację tylko pogorszył wybuch II wojny światowej, który musiał być dla niej ogromną tragedią. Co gorsza, wojna odcięła ją od mieszkających w Polsce przyjaciół i tamtejszych dochodów. Artystka zmarła niewiele później, 26 października 1940 roku w paryskim Szpitalu Sióstr Miłosierdzia.
Po dziś dzień Boznańska należy do najbardziej znanych polskich malarek, a jej dzieła cieszą się niesłabnącą popularnością. I słusznie, bo w historii polskiej sztuki niewiele było równie wybitnych indywidualności. Jej twórczość jest niezwykle oryginalna i wymyka się wszystkim kategoriom, wskazując zarazem na bardzo różnorodne inspiracje. Stosując wypracowaną przez siebie technikę, Boznańska osiągała prawdziwą wirtuozerię w posługiwaniu się kolorem. Jej głęboko psychologiczne, melancholijne portrety nadal nie pozwalają przejść obok siebie obojętnie.
Uprawiała malarstwo przez ponad pół wieku, wystawiała swoje prace w największych centrach kulturalnych Starego Kontynentu, a nawet w Stanach Zjednoczonych, zdobywając przy tym uznanie i liczne nagrody.
Co warte podkreślenia, Boznańska wytrwale podążała własną drogą, dzięki czemu zdołała zyskać na przełomie XIX i XX wieku uznanie równe wielu mężczyznom-artystom oraz powszechny szacunek w międzynarodowym środowisku artystycznym. Osiągnięcie takiej pozycji nie było łatwe dla przybysza z prowincjonalnego wówczas Krakowa, tym bardziej dla kobiety, co najlepiej świadczy o ogromnej ambicji i niezwykłym talencie malarki.
Tak pisał o Boznańskiej malarz Gustaw Gwozdecki: To „artystka nie tylko nasza, lecz świata całego, bo nie tylko u nas ceniona. Artystka Artystów. Artystka ludzi, którzy myślą, którzy czują…”.
Bibliografia:
1. Bagińska A., U Olgi Boznańskiej. Oblicza pracowni artystki, Toruń 2013.
2. Blum H., Olga Boznańska 1865-1940. Materiały do monografii, Warszawa 1949.
3. Blum H., Olga Boznańska. Zarys życia i twórczości, Kraków 1964.
4. Bobrowska-Jakubowska E., Olga Boznańska (1865-1940) – „Święta patronka Montparnasse’u”, [w:] Artyści polscy we Francji w latach 1890-1918. Wspólnoty i indywidualności, Warszawa 2004.
5. Olga Boznańska (1865-1940), red. E. Bobrowska-Jakubowska, Kraków 2014.
6. Olga Boznańska (1865-1940), red. R. Higersberger, Warszawa 2015.
7. Rostworowska M., Portret za mgłą, Kraków 2005.
Redakcja: Anna Skurska
- Była dyplomowaną nauczycielką, która uczyła języka francuskiego i rysunku. ↩
Dziękujemy Ci, że czytasz nasze artykuły. Właśnie z myślą o takich cudownych osobach jak Ty je tworzymy. Osobach, które lubią czytać i doceniają nasze publikacje. Wszystko, co widzisz na portalu jest dostępne bezpłatnie, a ponieważ wkładamy w to dużo serca i pracy, to również zajmuje nam to sporo czasu. Nie mamy na prowadzenie portalu grantu ani pomocy żadnej instytucji. Bez Waszych darowizn nie będziemy miały funduszy na publikacje. Dlatego Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne. Jeśli lubisz czytać niezłosztukowe artykuły – wesprzyj nas.
Dziękujemy Ci bardzo, Joanna i Dana, założycielki Fundacji Niezła sztuka
A może to Cię zainteresuje:
- Fryderyk Pautsch „Portret Leopolda Staffa” - 20 września 2024
- Józef Pankiewicz „Dziewczynka w czerwonej sukience” - 18 kwietnia 2024
- Mela Muter „Autoportret w świetle księżyca” - 4 kwietnia 2024
- Japoneczki, czyli kobiety w kimonach w polskiej sztuce - 8 stycznia 2024
- Skandal, konflikt, pojedynek, zabójstwo, czyli o wybuchowej naturze polskich artystów - 17 grudnia 2023
- Kolorowy ptak. O tragicznych losach niezwykłej malarki – Teresy Roszkowskiej - 29 października 2023
- Stanisław Wyspiański „Nasturcje” - 6 października 2023
- Stanisław Wyspiański „Portret pani Solskiej” - 12 września 2023
- Twarzą w twarz z Wyspiańskim, czyli o autoportretach artysty - 1 września 2023
- Jan Matejko „Astronom Kopernik, czyli rozmowa z Bogiem” - 16 lutego 2023