Mecenasem Muzeum Narodowego w Warszawie oraz tego artykułu jest:
Witold Pruszkowski, Spadająca gwiazda, 1884
olej, płótno, 168 × 132 cm, Muzeum Narodowe w Warszawie
Kiedy mistrz maluje, nikt poza jego synem nie może przekroczyć progu pracowni. Niedokończonych obrazów nie pokazuje pod żadnych pozorem, a znajomi szepczą pokątnie, że „na tym punkcie zakrawa na dziwaka”1. Na szczęście pracuje prędko. „Zbiera się zwykle gorąco do roboty, maluje tydzień, dwa”2, bywa, że odkłada schnący obraz w kąt, koło pieca, a wtedy rozpoczyna inny, po czym – odpocząwszy od dawniejszej kompozycji – powraca do niedokończonego płótna. Rodzina utyskuje, jakoby „do obiadu niepodobna się było go dowołać”, bo „w naturze jego leżało, że do tworzenia niezbędna mu jest samotność”3. 20 maja 1884 roku Witold Pruszkowski zdejmuje roboczy fartuch i odkłada pędzle, goście mogą wejść – Spadająca gwiazda jest gotowa.
Nie wiemy, kto widział moment zabłyśnięcia Spadającej gwiazdy na firmamencie polskiego malarstwa, wiemy natomiast, że Witold Pruszkowski już na kilka lat przed stworzeniem arcydzieła budził wśród krytyków sporo emocji. Urodził się nad Bohem na bracławszczyźnie, dzieciństwo spędził w Odessie i Kijowie. Powstanie styczniowe zmusiło jego rodziców do wyjazdu, więc edukację kontynuował w normandzkim Dieppe i Paryżu, gdzie rysunku uczył go zięć Mickiewicza – Tadeusz Gorecki4. Uczył chyba wcale nieźle, ponieważ adept nie zniechęcił się do sztuki.
Dalej kariera toczyła się ścieżką utartą przez licznych rodaków – w monachijskiej akademii zajęcia z brodatym Hermannem Anschützem i wąsatym Sándorem Wagnerem, a na dokładkę – uzupełniające studia w krakowskiej „majsterszuli” pod okiem „majstra” Jana Matejki, notabene też mającego za sobą siedmiomiesięczne terminowanie u Anschütza. I byłby w błędzie każdy, kto pomyślałby, że Pruszkowski zamierza ślepo naśladować zacnych pedagogów – już chociażby strojem dowodzi swojej oryginalności. Z wdziękiem utalentowanego ekscentryka nosi buty z cholewami, kozacką burkę, barankową czapę, skórzany pas, a gdyby tego było mało – za cholewą czyhał nahaj5.
Już w połowie lat 70. XIX wieku, a zatem jeszcze w trakcie pisania monachijskiego rozdziału swojego życia, Pruszkowski wprowadza do własnego malarstwa bynajmniej niematejkowski „nastrój poetyckiej tajemniczości”6. Czuć go w niejednoznacznej Nocy świętojańskiej – nokturnie o przekonująco zaobserwowanym świetle, dodatkowo zaprawionym niemal epicką akcją z udziałem młodzieńca w stroju ludowym. Można powiedzieć, że nastrojowy wilk syty i chłopomańska owca cała, choć „chłopomanem” Pruszkowski był zanim to stało się modne.
Na przełomie 1877 i 1878 roku malarz, podreperowawszy zdrowie podczas wycieczek do Ojcowa i Pieskowej Skały7, pójdzie w twórczych poszukiwaniach o krok dalej. Nimfy wodne będą mariażem swojskiego pejzażu okraszonego rosochatą wierzbą ze swobodną grą wyobraźni. Bardziej niż bitwy grunwaldzkie i zawieszanie dzwonów pociąga go świat legend, mistycyzm pradziejów i romantyczna baśniowość. Sporo jeszcze w ciałach nimf chłodnego akademickiego aktu mającego sycić mieszczańskie oczy, ale granica „akademizmu” jest tutaj – jeśli nie sforsowana, to przynajmniej mocno nagięta.
W międzyczasie wraz ze świeżo poślubioną Ernestyną Górską Pruszkowski porzuca krakowską kamienicę dla chaty w sielskiej Woli Justowskiej. Akurat z Paryża wraca Jacek Malczewski. Panowie podają sobie dłonie i prędko odnajdują wspólny język. Po latach możemy powiedzieć, że był to język malarskiego symbolizmu.
Pruszkowski namaszczony zostaje na pierwszego polskiego symbolistę8. Drugi stopień podium zajmuje młody Malczewski, choć historia zamieni zakolegowanych malarzy miejscami. Na razie jednak młody Witold opromieniony nimbem reformatora pnie się coraz wyżej, i choć świat widziadlanych rusałek nie przekonuje twardo stąpających po ziemi pozytywistów, można wróżyć Pruszkowskiemu pyszną karierę.
Stąd już tylko krok do opus magnum, czyli malarskiej opowieści o spadającej gwieździe, inaczej meteorze9. A gdyby wniknąć w jego grecki źródłosłów, dotrzemy do meteōros, znaczącego „zawieszony w powietrzu”. I choć trudno wysondować, na ile biegły w antycznej grece był Pruszkowski, to patrząc na obraz można przypuszczać, że znaczenie meteōros znał doskonale, chyba że przypiszemy to genialnej artystycznej intuicji. Akcja obrazu zawieszona jest w powietrzu na pohybel racjonalnej statyce i ku przerażeniu realistów.
Obraz malował w Mnikowie. Widocznie artyście zależało na tym, żeby pamięć o miejscu powstania dzieła przetrwała, bo nazwę podkrakowskiej wsi wypisał czerwoną farbą na płótnie. W niepokaźnej chatynce, mieszczącej należącą do artysty kolekcję broni i motyli (jaki osobliwy rozstrzał tematyczny!), wydzielił sobie przestrzeń pracowni tak, by „[…] żadne postronne echa nie dolatywały do owego zamkniętego […] królestwa wyobraźni, uczucia i subiektywnych stanów duszy”10. Brzmi to szalenie romantycznie, ale nie mogę wykluczyć, że była to paralela zamierzona. Cztery lata po powstaniu Spadającej gwiazdy krytycy próbowali tłumaczyć skonsternowanej publiczności, że symboliści „pragną przedstawić w utworach idee swe i marzenia, sny aż do halucynacji, a nie otaczający nas świat i życie”. Uspokajali jednocześnie, że „nowatorami są symboliści tylko co do formy, co do treści bowiem są oni dzisiaj najprawdziwszymi synami romantyzmu”11. A że od romantyzmu Pruszkowski nie stronił, najdobitniej świadczy jego fascynacja Anhellim Słowackiego.
W opowieści o Spadającej gwieździe dzieło Słowackiego powraca nieustannie. Zdaniem Krystyny Znojewskiej-Prokop motyw gwiazdy spadającej w czeluść zawędrował na płótno właśnie z Anhellego. Kim zatem jest piękna kobieta z obrazu Pruszkowskiego? To literacka Eloe, czyli anioł śmierci mający pieczę nad zesłanymi na Syberię polskimi patriotkami i patriotami12. W ten sposób praca z 1884 roku wpisuje się w krąg sztuki aluzyjnie patriotycznej. Mamy tu bowiem śmierć gardzącą bogactwami ziemskiego świata, reprezentowanymi przez sznur pereł, na rzecz niematerialnego świata idei, ale także śmierć-wyzwolicielkę, niosącą nadzieję na kres syberyjskiej hekatomby.
Meteor został spersonifikowany w sposób wpisujący się w dziewiętnastowieczną estetykę – mamy tutaj pełen zmysłowego powabu akt, mogący antycypować tak rozerotyzowane wizje jak późniejszy o dekadę Szał uniesień. Niecodzienny jest jednak sposób jego kadrowania – omdlewająca niewiasta ujęta jest od głowy, co stanowi jakby przeciwległy biegun zastosowanego przez Andreę Mantegnę kadrowania od strony stóp, którym – o, historio! – później zainspiruje się w swojej Śmierci Ellenai Malczewski. Ciało kobiety personifikującej gwiazdę rozpływa się w eterze, dochodzi do magicznej dematerializacji, otwierającej szerokie pole metaforycznym domysłom.
Na samym przełamaniu kompozycyjnego stereotypu Pruszkowski nie poprzestał. Skoro miał opowiedzieć o spadającej gwieździe, nie mógł nie przyznać istotnej roli działaniu światła. Zatem wspaniały akt, pokazujący biegłość w stosowaniu skrótów perspektywicznych, musiał być adekwatnie oświetlony, i tu znów twórca dał znać o swojej niezwykłej inwencji.
Od średniowiecza w sztuce powstającej na ziemiach polskich połyskiwały złotem aureole i tła, w baroku świętym towarzyszył boski blask, u przeciętnych malarzy historycznych jakiś zabłąkany i niekonsekwentnie prowadzony snop iluminował najważniejszą postać. Oświetlenie bywało probierzem istotności dla całej kompozycji. Tutaj spadająca gwiazda jako niepodzielnie władająca płótnem nie musi z nikim rywalizować, wzrok widza i tak niechybnie spocznie na jej ciele. O co więc chodziło?
Pruszkowski wykształcił sobie środki do ewokowania baśniowej niezwykłości. Tytuł nie stanowi dla niego wyłącznie pruderyjnego pretekstu do delektowania się nagim ciałem. Skoro jest gwiazdą – połyskuje blaskiem. W ten sposób światło nie pada na postać z zewnątrz, tylko dobywa się z jej środka. Pruszkowski powołuje do życia genialny mechanizm: malarskie ciało, które stworzone jest przez emitowane przez siebie światło.
Aż korci, żeby zapytać, skąd nadleciała Spadająca gwiazda. Najoczywistszym tropem wydaje się inspiracja malarstwem Böcklina. Syn szwajcarskiego handlarza jedwabiem robił wówczas zawrotną karierę, a jego nimfy i morskie idylle na pierwszy rzut oka wchodzą w dialog z dziełami Pruszkowskiego. Jednak, jak stwierdziła Maria Poprzęcka, „[…] w idyllach Böcklina nie ma nic z piękna, pogody, harmonii. Jest zwierzęca witalność, seksualizm, jest dwuznaczna aura, daleka od nieskrępowanej, radosnej żywiołowości”13. Widzimy zatem, że znajdujemy się z dala od rozromantyzowanej estetyki Pruszkowskiego, bo o ile trudno nie dostrzec pewnej „dwuznacznej aury” to z pewnością nie ma w jego twórczości „zwierzęcej witalności”. Pokusiłbym się zatem o jeszcze jeden, tym razem francuski trop.
Gustave Moreau, malując Objawienie czy Salome z głową Jana Chrzciciela, delektował się możliwością wprowadzenia w dziele łuny światła bijącego „od środka”. Zdarzało się to także Pierre’owi Puvis de Chavannes. W jego obrazach – jak chociażby Śnie z 1883 roku – trzy niewiasty z gracją szybują po niebie w towarzystwie księżyca. Jak widać, pewne metaforyczne figury się nad ówczesnymi symbolistami – nomen omen – unosiły.
W ten sposób można wpisać Spadającą gwiazdę w firmament sztuki europejskiej, ale na rodzimym gruncie pozostaje zjawiskiem dość niecodziennym. Obraz odbył triumfalne tournée po polskich galeriach. W roku 1884 pokazywano go w krakowskim Towarzystwie Przyjaciół Sztuk Pięknych, skąd powędrował do tamtejszego Salonu Koła Literacko-Artystycznego, w Galicji nie mógł jednak być prezentowany zbyt długo, bo w kolejce czekał warszawski Salon Krywulta, zaś w kolejnym roku pracę zaprezentowano we lwowskim TPSP14.
Tytuł dzieła okazał się ponurą wróżbą, bo jak na Spadającą gwiazdę przystało, po chwilowym olśnieniu zapadła ciemność trwająca niemal wiek. Renesansem dzieła okazały się dopiero lata 70. XX stulecia, kiedy wydobyta z czeluści muzealnych magazynów Spadająca gwiazda pokazana została w stołecznym Centralnym Biurze Wystaw Artystycznych (1975), skąd powędrowała do Katowic (1976), a następnie zawisła w paryskim Grand Palais (1977), by po roku pojawić się w Kilonii, Stuttgarcie i Wuppertalu15. I znów płótno przemknęło po wystawienniczym nieboskłonie, robiąc niemałe zamieszanie, po czym zgasło w kurzu przepastnych magazynów, z których okazjonalnie bywa wyciągane.
Jak to się stało, że historia tak wyrugowała Pruszkowskiego poza margines kanonu? Trzeba przyznać, że ekscentryk z Mnikowa konkurencję miał wybitnie silną. W samym tylko 1884 roku, kiedy Spadająca gwiazda schła w kącie pracowni, inni malarze także nie zasypiali gruszek w popiele: Anna Bilińska w paryskiej Académie Julian malowała pełną wyrazu Murzynkę, otwierając najświetniejszy okres w twórczości artystki; Aleksander Gierymski cyzelował w Warszawie słynne Święto trąbek; młody Leon Wyczółkowski zaprezentował rozkosznie salonową Scenę przy fortepianie, a Seweryna Bieszczada krytyka oklaskiwała za barwną i gwarną Procesję wiejską. Warto odnotować, że Jacek Malczewski rok wcześniej stworzył Aresztantów, bynajmniej niezapowiadających nadejścia w jego twórczości okresu symbolizmu.
Pruszkowski umarł zbyt wcześnie. Okoliczności jego odejścia są godne dziewiętnastowiecznej powieści. A zabójcza dla malarza okazała się… miłość do koni. Kilka lat przed śmiercią doznał urazu zadanego końskim kopytem. Rana zaczęła ropieć, wdało się zakażenie, kolejne konsylia debatowały nad chorym artystą tracącym siły i cierpliwość. Padło podejrzenie nowotworu, ale tę diagnozę wykluczyli pruscy medycy z Wrocławia. Operowali, przeszczepiali skórę, rozważali pozbawienie malarza oka lub kości policzkowej. Ostatecznie – załamano ręce16.
Na początku października 1896 roku austro-węgierska prasa donosić będzie o tajemniczym zaginięciu cenionego malarza. Zrozpaczona Ernestyna prosi o informacje o miejscu przebywania jej męża. Ślad urywa się na dworcu w Kołomyi. Być może i tego tropu by nie odnotowano, gdyby nie charakterystyczne znamię na policzku widzianego tam mężczyzny17.
Wreszcie żonie udało się ustalić, że Pruszkowski dotarł do Pesztu. Tamtejsze Towarzystwo Ratunkowe zaopiekowało się dostatnio ubranym, choć niemym podróżnym z zasłoniętą połową twarzy. Wyczerpanego przybysza ulokowano w szpitalu świętego Szczepana, a niebawem na peszteńskim cmentarzu odbył się pogrzeb polskiego malarza.
Pruszkowski umarł w momencie wyjątkowo niefortunnym. Niektórzy krytycy tuż po I wojnie światowej zwracali uwagę, że „pierwszym, który toruje drogę malarstwu uczuć, był niesłusznie i nazbyt prędko zapomniany Witold Pruszkowski”18. 10 października 1896 roku, kiedy pięćdziesięcioletni twórca będzie dobywał z siebie ostatnie tchnienie, w rodzimym tygielku artystycznym zawrze Młoda Polska. Pojawi się cała plejada artystów młodych i zrewoltowanych nie mniej niż swego czasu sam Pruszkowski w baraniej czapie i z nahajem za cholewą. U schyłku XIX stulecia do kożucha malarza przypięta zostanie łata akademickiego pacykarza, skąd już prosta droga do zgaśnięcia na wzór spadającej gwiazdy, a przecież recenzenci wystawy pośmiertnej nie szczędzili słów zachwytu:
„Próbował on sił swoich w najróżnorodniejszych rodzajach malarstwa i wszędzie zostawiał dzieła niepospolitej wartości, owiane tchnieniem bujnego talentu. Był kolejno malarzem historycznym, rodzajowym, ludowym, portrecistą, pejzażystą, dekadentem-impresjonistą; ale zawsze, w każdym rodzaju, był poetą”19.
Bibliografia:
1. Bartoszewicz K., Malarze krakowscy. Witold Pruszkowski, „Kraj” nr 46, 1894.
2. Jozé-Dobrski W., Pogadanki o literaturze francuskiej, „Przegląd Tygodniowy” 1886.
3. Meteor, hasło w: Encyklopedia PWN online, https://encyklopedia.pwn.pl/haslo/;3940071.
4. M.G., Witold Pruszkowski, „Tygodnik Ilustrowany” nr 42, 1896.
5. Malinowski J., Witold Pruszkowski – symbolista, w: Witold Pruszkowski. Katalog wystawy monograficznej, oprac. D. Suchocka, Poznań 1992.
6. Niewiadomski E., Malarstwo polskie XIX i XX wieku, Warszawa 1926.
7. Piątkowski H., Wystawa pośmiertna Witolda Pruszkowskiego, w: „Kurier Warszawski” 1897, nr 222.
8. Poprzęcka M., Akademizm, Warszawa 1989.
9. Pruszkowski K., Witold Pruszkowski w oczach syna, „Przewodnik po wystawie TZSP” nr 99, 1935.
10. Witold Pruszkowski. Katalog wystawy monograficznej, oprac. D. Suchocka, Poznań 1992.
Mecenasem Muzeum Narodowego w Warszawie oraz tego artykułu jest:
PGE – Polska Grupa Energetyczna od wielu lat wspiera i promuje polską kulturę przez sponsoring ważnych wydarzeń kulturalnych oraz instytucji kultury. Grupa PGE angażuje się w dbałość o polską kulturę i polskie dziedzictwo narodowe, ale też w upowszechnienie wizerunku muzeów jako miejsc otwartych i przyjaznych dla publiczności, proponujących wciąż nowe i interesujące projekty. Podkreśla również niezwykle ważną rolę edukacji w procesie poznawania polskiej sztuki.
PGE jest Mecenasem Muzeum Narodowego w Warszawie, Muzeum Narodowego w Krakowie, Muzeum Narodowego w Lublinie, Muzeum Narodowego w Gdańsku oraz Muzeum Narodowego w Kielcach, a także Mecenasem Edukacji i Nowego Skarbca Koronnego na Zamku Królewskim na Wawelu.
» Quiz «
- M.G., Witold Pruszkowski, „Tygodnik Ilustrowany” nr 42, 1896, s. 833. ↩
- K. Bartoszewicz, Malarze krakowscy. Witold Pruszkowski, „Kraj” nr 46, 1894, s. 8. ↩
- K. Pruszkowski, Witold Pruszkowski w oczach syna, „Przewodnik po wystawie TZSP” nr 99, 1935, s. 9–11. ↩
- J. Malinowski, Witold Pruszkowski – symbolista, w: Witold Pruszkowski. Katalog wystawy monograficznej, oprac. D. Suchocka, Poznań 1992, s. 7 ↩
- Witold Pruszkowski, op. cit., s. 39. ↩
- J. Malinowski, op. cit., s. 8. ↩
- Witold Pruszkowski, op. cit., s. 39. ↩
- J. Malinowski, op. cit., s. 13. ↩
- Meteor, hasło w: Encyklopedia PWN online, https://encyklopedia.pwn.pl/haslo/;3940071, dostęp: 19.04.2022. ↩
- H. Piątkowski, Wystawa pośmiertna Witolda Pruszkowskiego, „Kurier Warszawski” nr 222, 1897, s. 3. ↩
- W. Jozé-Dobrski, Pogadanki o literaturze francuskiej, „Przegląd Tygodniowy” 1886, s. 601–602. ↩
- A. Manicka, A. Rosales-Rodriguez, Od symbolizmu do abstrakcji, Warszawa 2021, s. 53. ↩
- M. Poprzęcka, Akademizm, Warszawa 1989, s. 151. ↩
- Witold Pruszkowski, op. cit., s. 83. ↩
- Ibidem. ↩
- Por. M. Sołtysik, Światło z głębi obrazu, „Palestra” nr 50, 2005, s. 153–158. ↩
- M. Sołtysik, Światło z głębi obrazu, „Palestra” nr 50, 2005, s. 153. ↩
- E. Niewiadomski, Malarstwo polskie XIX i XX wieku, Warszawa 1926, s. 267. ↩
- Cyt. za: M. Sołtysik, Światło z głębi obrazu, „Palestra” nr 50, 2005, s. 158. ↩
A może to Cię zainteresuje:
- Jean-Étienne Liotard „Śniadanie rodziny Lavergne” - 19 lipca 2024
- Alfons Karpiński „Portret malarzy w Jamie Michalikowej” - 31 maja 2024
- Carmen jak malowana - 23 maja 2024
- Witold Wojtkiewicz „Portret Lizy Pareńskiej” - 15 marca 2024
- Stanisław Masłowski „Wschód księżyca” - 1 marca 2024
- Deszcz nad Como. Lombardzkie wojaże - 8 grudnia 2023
- Księżniczka na Parnasie. Bożki słowiańskie Zofii Stryjeńskiej - 17 września 2023
- Giovanni Francesco Penni zw. il Fattore „Święta Rodzina ze św. Janem Chrzcicielem i św. Katarzyną Aleksandryjską” - 7 września 2023
- Paris Bordone „Wenus i Amor” - 28 sierpnia 2023
- Co słychać u Vermeera? - 8 sierpnia 2023