Kilka kobiet żyjących u boku Rembrandta odegrało ważną rolę, tego jesteśmy pewni. Niestety źródła wiele nie zdradzają, znamy tylko suche fakty… i snujemy domysły. Bo skoro brak prywatnych dokumentów, a są setki obrazów, rycin i rysunków, pokusa wielka, by w tym ogromnym oeuvre odnaleźć bohaterki dramatu. Zawsze przyjemnie obudować obraz jakimś imieniem, historią, choćby skrawkiem anegdoty, plotką, zagadką. To ów głód anegdoty kazał dawniej wielu badaczom, a dziś pisarzom, filmowcom i miłośnikom sztuki widzieć w kobietach niańczących dziecko – Geertje, a w każdej ciemnookiej i jasnowłosej – Hendrickje. W pomarszczonych staruszkach doszukiwano się natomiast matki Rembrandta, w strojnisiach – Saskii, a w każdym kobiecym akcie – kochanki. Uparcie szuka się nici łączących życie, legendę i twórczość tego genialnego malarza.
Cztery kobiety, które niezmiennie pojawiają się w historiach snutych o życiu i malarstwie Rembrandta, to jego matka, Neeltgen Willemsdochter van Zuijtbrouck, żona Saskia van Uylenburgh i dwie służące-gospodynie-kochanki: Geertje Dircx i Hendrickje Stoffels.
Matka
Pierwszą kobietą jego życia była matka. W jego oczach nigdy nie była młoda, ponieważ Rembrandt był późnym dzieckiem. Gdy zaczynał karierę malarza, ona zbliżała się już do sześćdziesiątki. W 1625 roku młody Rembrandt wrócił do Lejdy z Amsterdamu, gdzie pobierał nauki u Pietera Lastmana i wspólnie z Janem Lievensem otworzył własną pracownię. Z tego okresu i z tego warsztatu pochodzą liczne wizerunki starej kobiety, dla których modelem – albo choćby punktem odniesienia – mogła być właśnie matka artysty, Neeltgen.
Są to dzieła ręki samego Rembrandta, ale i przyjętych do warsztatu uczniów. Najczulszym z nich jest chyba dzieło z 1628 roku znajdujące się w kolekcji British Museum, niewątpliwie wykonane przez syna Neeltgen. Matką nazywano niegdyś, zdecydowanie na wyrost, niemal wszystkie rembrandtowskie staruszki. Na pewno Neeltgen była cierpliwą modelką i jej niewyrazista mimika, pomięta tysiącem zmarszczek skóra i powolne gesty można odnaleźć w pozach biblijnych prorokiń i matron z obrazów Rembrandta.
Archetyp cichej mądrości, starości, która jest doświadczeniem, refleksją, pokorą. Pobrużdżona twarz poddała się prawu grawitacji i dziesiątkom lat zmagań i utrapień, wystawiana na wiatry znad morza, zapadnięta nad bezzębnymi ustami. Zawsze jest mało obecna, wdowi welon separuje ją od świata, draperie spowijają ciało. Zatopiona w myślach. A jednak – żylaste dłonie może się i trzęsą, ale pewnie dzierżą Księgę, palcem pomaga sobie w śledzeniu proroctwa, wzrok już nie ten co kiedyś.
Saskia van Uylenburgh
W wielu, nazbyt wielu, kobiecych wizerunkach upatrywano się Saskii. Miała być wystrojoną kobietą na kolanach mężczyzny wznoszącego kielich, boginią Florą i boginią wojny, a także Belloną, damą w kapeluszu z wielkim piórem oraz chichoczącą kokietką, chyba niezbyt obyczajną, bo odsłaniającą nieco zęby. W wielu fizjonomiach odnajdujemy pewien wspólny mianownik. A jednak, gdy przyjrzeć się uważniej, widać, że to nie jest jedna twarz. Nawet gdyby przyjąć, że Rembrandt malował Saskię w różnych okresach życia – najpierw młodą, potem trochę starszą, w zdrowiu i w chorobie, przy nadziei i po stracie.
Związek Rembrandta i Saskii van Uylenburgh obrósł romantyczną legendą. Ona miała pojawić się w jego życiu niczym gwiazdka z nieba, przepustka do lepszego świata, a wraz jej śmiercią wszystko miało przepaść – szacunek, powodzenie, zamówienia. Bez niej Rembrandt załamał się, stoczył, zbankrutował i już nigdy całkiem się nie podźwignął. Zostanie samotnym niedźwiedziem, geniuszem na wewnętrznej emigracji, buntownikiem przeciwko konwenansom i marnej sztuce. Ta wersja historii o związku Rembrandta i Saskii jest mocno zmitologizowana, owiana romantyczną legenda. Rzeczywistość była trochę inna. Na pewno małżeństwo z Saskią było dla artysty ważne. Możemy mieć nadzieję, że nie tylko wykalkulowane – zapewne malarz był do niej głęboko przywiązany. Nic właściwie nie wiemy o tym związku, poza suchymi faktami ujętymi w urzędowe zapisy, a te, jak wiadomo, mają własną poetykę. Sprawy majątkowe, testament, chrzciny i pogrzeby dzieci. Artysta i jego dobry duch – czy rzetelny mieszczański kontrakt? Na to pytanie już chyba nigdy nie poznamy odpowiedzi.
Jej pierwszy wizerunek to ten słynny, podpisany i opisany ręką Rembrandta rysunek srebrnym ołówkiem. Jest on delikatny i ciepły. Ona ma dwadzieścia jeden lat, od trzech dni są zaręczeni. Ma twarz otwartą i ufną, bardzo dziewczęcą. Skrywa ją pod szerokim rondem słomkowego kapelusza, a lewą dłonią podpiera policzek. Ta dłoń została naszkicowana szybko i jest anatomicznie nieprawdopodobna, smukłe palce wyginają się jak płatki egzotycznego kwiatu albo młode strączki fasoli.
Saskia emanuje mnóstwem wdzięku. Trzy lata później z trudem odnajdujemy tę szczęśliwą dziewczynę w kobiecie patrzącej z drugiego planu rytowanego rembrandtowego autoportretu. Twarz jest wciąż młoda, ale obrzmiała, usta wąskie, a oczy bez uśmiechu, podkrążone. Stała się solidną kobietą, zniknął dziewczęcy wdzięk. A może jest to wizerunek kobiety po przejściach? Prawdopodobnie Saskia była już wtedy obolała na ciele i duszy po stracie pierworodnego.
Potem twarz i ciało jeszcze bardziej naznaczyły kolejne ciąże. Blask i świeżość znikały, może wraz z kolejno umierającymi dziećmi. Ale Saskia przez wiele lat użyczała rembrandtowskim postaciom swe oczy, zarys okrągłego policzka i miękki podbródek, rudawe włosy, pochylenie głowy albo uśmiech. Odnajdziemy ją w wizerunkach bogiń, biblijnych bohaterek, alegorycznych postaci. Jej fizjonomia łączy się, zlewa w jedno z innymi szkicowanymi kobietami. Najbardziej sobą jest w rysowanych nie dla postronnego oka scenkach z domu. Zwyczajna, bliska i ciepła, bez pereł, futer i kapeluszy. Nie wystrojona, lecz w sukni i fartuchu lub w koszuli i czepku. Leży w łóżku, w ciąży albo karmiąca któreś z tych dzieci, co wnet umierały.
Oglądając te obrazy, domyślamy się jak bardzo Rembrandtowi brakowało Saskii po jej śmierci. Siedział w tej izbie wiele miesięcy. Siedział i szkicował. Czy to oznaka przywiązania, próba zatrzymania obrazu? Bo chyba nie tylko malarska ciekawość zmian zachodzących w twarzy, w ciele istoty, która cierpi i powoli umiera? Pewnie nie sposób rozdzielić tych aspektów, artystą się jest, a nie bywa. Ale on z tej izby nie wyszedł jeszcze wiele miesięcy po jej śmierci. I nie malował, nie przyjmował zamówień, nie sprzedawał.
Krótko przed jej śmiercią, w 1641 roku, maluje wizerunek kobiety z czerwonym goździkiem i na tym obrazie jest może Saskia-jako-Saskia, a nie tylko postać, której dał jej rysy, posturę, spojrzenie. Wyciąga ku nam, ku niemu, rękę z drobniutkim kwiatkiem, jakby zawstydzona, jakby się usprawiedliwiała. Trochę pewnie malowana z pamięci, trochę idealizowana, bo już przecież chora, chyba nie wstaje z łóżka. Zarumieniona, a może to wypieki, gruźliczy rumieniec? Ale oczy ma takie pogodne. Pogodne czy pogodzone? Może ten obraz to wspomnienie raczej, bardziej pożegnanie niż portret?
Chyba zanadto ulegamy romantycznej wizji. Czy Rembrandt nie był zwykłym, przeciętnym Holendrem z niezbyt zamożnego domu, trochę nieokrzesanym, chociaż nieco liznął wiedzy i ogłady? Trudnym w pożyciu, jak to artysta, czasem nadwrażliwcem, a czasem egoistą, zarozumiałym fantastą – tyle że genialnym? Może na późnych wizerunkach – a późne w jej przypadku znaczy: po kilku, najwyżej dziesięciu latach wspólnego życia – Saskia w oczach ma nie tyle cierpienie, które sprowadziła na nią choroba, ile lęk związany z trudem wspólnego z nim życia oraz obawę o przyszłość? A jednak… nie posuwajmy się za daleko w domysłach. Saskia – jeśli to ona dała swą twarz Florze i kobiecie z czerwonym kwiatkiem – częściej ma oczy szczęśliwe. Twarzy można narzucić maskę, oczy są szczere. Czasami oczy patrzą twardo, bardzo nieprzyjemnie – i mamy prawo wątpić, czy to Saskia na nas spogląda.
Obraz z Drezna od niepamiętnych czasów uchodzi za autoportret Rembrandta z żoną. Na pozór radość wykwintnego życia, hulanka. Są młodzi i zamożni, korzystają z życia, wystrojeni, jedzą, piją, on hałaśliwie wznosi toast. Wiele napisano o tym obrazie, miał być rzekomo wyrazem ich dumy i szczęścia. A jednak, choć pewnie użyczyli czegoś ze swych twarzy i gestów, może z ich elementów te puzzle zostały ułożone, to nie jest małżeński portret. Czy ta, która siedzi na kolanach podchmielonego żołnierza jak kobieta lekkich obyczajów, mogłaby być córką burmistrza Leeuwarden, dzięki której odmieniło się życie Rembrandta? Wiemy, że artysta zachłysnął się awansem, majątkiem, nowymi możliwościami, nie był skromnym realistą. Rodzina Saskii z oburzeniem obserwowała rozrzutność młodej pary, swobodę i lekkomyślność. A jednak czy mogło być intencją malarza pokazanie siebie i młodej żony jako nieobyczajnych utracjuszy? Przed tą biesiadującą parą na stole stoi pasztet z pawia, symbol pychy i zmysłowych przyjemności. Więc może jest to przestroga, refleksja, autoironia? Czy malarz mógł być tak krytyczny wobec ich wspólnego życia? A może tak wyzwolony z mieszczańskiego konwenansu? Trudno w to uwierzyć. A zatem to raczej syn marnotrawny w tawernie niż obraz małżeńskiej sielanki.
Saskia umarła w 1642 roku. Zaledwie po dziewięciu latach małżeństwa Rembrandt van Rijn został wdowcem i pozostał nim do końca życia, ale w jego domu i tak rządziły kobiety: Geertje Dircx i Hendrickje Stoffels. O której z nich napisze współczesny malarzowi Samuel Hoogstraten: „za żonę miał chłopkę niedużego wzrostu, ale o ładnej twarzy i tłustym ciele”? Nie dowiemy się, zbyt mało śladów zostawiły. Ale legenda o złej Geertje i dobrej Hendrickje, trochę romantyczna, trochę naiwna, okraszona mizoginią, żyje od dziesiątków lat i ma się dobrze.
Geertje Dircx
Geertje była wdową po okrętowym trębaczu i pojawiła się w domu Rembrandta jeszcze za życia Saskii. Zajmowała się malutkim Tytusem i doglądała domu w zastępstwie chorej pani. Jej pobyt u Rembrandtów jest kilkuletnim epizodem z tragicznym finałem. Śledząc jej losy, wstydzimy się za artystę.
Służyła przez sześć, siedem lat. Zapewne miała nadzieję zostać na stałe. Dla samotnej kobiety w średnim wieku, bez majątku, bezdzietnej było to rozsądne wyjście. Czy rzeczywiście Rembrandt obiecał jej małżeństwo? Gdyby to uczynił, byłby szaleńcem – testament żony przyznawał mu prawo zarządzania majątkiem nieletniego Tytusa tylko w przypadku pozostania we wdowieństwie. A pieniądze po Saskii, 40 tysięcy guldenów, były mu potrzebne, dużo wydawał, pieniądze płynęły przez jego palce nadzwyczaj łatwo. Więc trudno podejrzewać, by na poważnie myślał o ożenku ze służącą, kobietą bez koneksji i bez majątku.
Jednak obdarował ją biżuterią zmarłej żony, więc coś między nimi zaszło. Ale czego się nie mówi na skrzyżowaniu samotności i pożądania? Lecz artysta raptem otrzeźwiał; czy to za sprawą krewnych Saskii, którzy tylko czyhali na okazję, by go pozbawić spadku, czy to dlatego, że w domu pojawiła się nowa, młoda służąca… Niebawem Geertje oskarżyła Rembrandta przed Izbą Małżeńską o złamanie przyrzeczenia: obiecał się z nią ożenić. Czyż nie żył z nią? Nie dał pierścionka? Czy nie z powodu perspektyw matrymonialnych sporządziła testament na rzecz jego syna? 23 października 1649 roku amsterdamski trybunał zasądził na jej rzecz dożywotnie alimenty, 200 guldenów rocznie, czyli dowody przeciw niemu musiały być ważkie. Holenderskie sądy nie zwykły lekką ręką zasądzać od pracodawców odpraw ani odszkodowań. Sprawa toczyła się jeszcze w kilku odsłonach, aż w kwietniu 1650 roku Geertje (wyczerpana? chora? zastraszona?) zwróciła się do swego brata Pietera o pomoc. Uczyniła go swym pełnomocnikiem, „by ją reprezentował, oskarżał w jej imieniu, bronił jej praw i składał skargi przeciwko każdemu, kto ją skrzywdzi”. Co zrobił brat? Za namową Rembrandta (czy tylko?) zebrał świadectwa sąsiadów przeciwko siostrze i przedstawił je w sądzie. Za ich sprawą Geertje trafiła do Spinhuis w Goudzie, domu poprawczego, a właściwie więzienia, obozu pracy i azylu dla obłąkanych zarazem. Lepiej nie wyobrażać sobie, jak te domy wówczas wyglądały, na pewno nie tak sielankowo jak na współczesnych rycinach.
Może panowie liczyli, że „chora na ciele” nie przeżyje tu zasądzonych dwunastu lat? Prośby o zwolnienie, jakie składa przyjaciółka osadzonej, były odrzucane. Rembrandt o to zabiegał, wynajął człowieka, który zbierał zeznania przeciwko Geertje. Tchórzostwo, skąpstwo czy mściwość? Po pięciu latach kobieta została jednak zwolniona. Po wyjściu musiała zmierzyć się z ogromną biedą. Natychmiast odwołała udzielone bratu pełnomocnictwo i znów pozwała Rembrandta o alimenty, zaoszczędził na niej co nieco przez tych parę lat… Zanim sprawa została rozpatrzona, Geertje umarła.
Ofiara czy awanturnica? Jedno drugiego nie wyklucza. Być może była z niej spryciara i sekutnica, a zawiedzione nadzieje, porażka w starciu z młodszą i ładniejszą popchnęły ją do szantażu. Walczyła o siebie. On kłamał i intrygował, ona konfabulowała i szantażowała. Ale to ona była stroną słabszą: niemłoda kobieta, bezdzietna wdowa, bez majątku, bez oparcia w rodzinie, zapewne słabo piśmienna, jeśli nie całkiem analfabetka. Chciałoby się powiedzieć: kto daje i odbiera…
Czy zobaczymy ją na obrazach Rembrandta z czasów, gdy jeszcze byli sobie bliscy? Niektórzy badacze sądzą, że to Geertje dała naiwną, ciepłą twarz i świetliste ciało Danae (w której zresztą upatrywano także Saskii…) oraz cnotliwej Zuzannie (co wyklucza datowanie obrazu).
Inni twierdzą, że Geertje to pulchna, niemłoda już blondynka, Sara, która oczekując Tobiasza, rozchyla zasłony łoża. To tylko hipotezy. Mało przekonujące, również dlatego, że te trzy twarze, trzy ciała są bardzo różne. A może to ją Rembrandt narysował dwakroć jako „kobietę w stroju z północnej Holandii”? Gdyby tak było, nie byłby pochlebcą: przysadzista, o grubych rysach, dziś dalibyśmy jej więcej niż trzydzieści parę lat. To spekulacje, nie wiemy, jak wyglądała. Geertje pozostaje tajemnicą, również w sferze wizualnej.
Hendrickje Stoffels
Po romansie z Geertje nastaje era Hendrickje, córki sierżanta z małego miasteczka Bredevoort. Czy jej młodość, energia i wdzięk przyczyniły się do odsunięcia Geertje? Zapewne tak. Jest szesnaście lat młodsza, to czyni różnicę, w tamtych czasach dużą różnicę. Kryzys wisi w powietrzu i niebawem wybucha. On chowa głowę w piasek. Zasłania się dziewczyną: Hendrickje świadczy przeciwko Geertje przed Izbą Małżeńską. Dalszy ciąg znamy: jedna trafia do domu poprawczego, druga zostaje. Nieładny początek długiego i fascynującego związku.
Co zobaczyła w Rembrandcie Hendrickje? Starszy od niej o lat dwadzieścia, niepiękny, korpulentny, porywczy dziwak. Trudno uwierzyć w coup de foudre. Ale może posiadał urok, o którym nic nie wiemy? Czy błysk geniuszu przebijał się przez tę pospolitą powłokę i nadawał jej blask? Nie wykluczajmy uczucia. Ale spójrzmy i z innej strony. Malarz – to nie jest prestiżowy zawód. Było ich w Holandii setki albo i tysiące – tyle że ten malarz zarabiał dobrze, miał wielki dom i pracownię pełną płatnych uczniów. To dobra inwestycja. Szansa dla dziewczyny, którą pochodzenie predestynowało do bycia służącą. Albo zarobi u niego na posag, albo się tu zadomowi. Zadomowiła się. W 1654 roku została wezwana przed konsystorz Kościoła reformowanego pod zarzutem „uprawiania nierządu z Rembrandtem, malarzem”, kilkakrotnie nie stawiła się, wreszcie przyznała się do grzechu. Była w ciąży. Niebawem urodziła córkę, nazwali ją Cornelią po babce, tak jak zmarłe w niemowlęctwie córki Saskii. Chrzest odbył się w amsterdamskim Oude Kerk, więc chyba niezbyt przejmowali się kościelną karą: grzesznicy Hendrickje zabroniono przyjmowania eucharystii.
Niebawem ostatnia wola Saskii przestała krępować Rembrandta: w 1655 roku Tytus skończył 14 lat, mógł sam rozporządzać majątkiem, ojciec podyktował mu korzystny dla siebie testament, krewni żony przestali się liczyć w grze o jej posag.
A jednak Rembrandt nie poślubił Hendrickje. Nie dowiemy się dlaczego. Co ona czuła w takiej sytuacji? Nie zmyła hańby, nie dostąpiła statusu legalnej małżonki. Czy wystarczało jej, że za taką ją uważali? W jednym z dokumentów jest nazwana „huysvrouwe van sr. Rembrant van Reyn, fijnschilder” [żoną pana Rembrandta van Rijn, malarza]. Wystarczy, że dziecko uznał za swoje? Że zarabiał na utrzymanie domu?
Potem nastąpił krach, Rembrandt – niewypłacalny dłużnik ratował twarz, zrzekając się majątku na rzecz wierzycieli. Cessio bonorum było mniej hańbiące niż bankructwo, ale skutki finansowe były dotkliwe. Z prestiżowego domostwa przeprowadzili się do skromnej kamienicy w dzielnicy Jordaan. To nowy rozdział i nowe wyzwanie dla tej posklejanej z wielu kawałków rodziny. Hendrickje sprostała mu z godną podziwu zaradnością. Z dziewiętnastoletnim Tytusem założyła rodzinną firmę, handlowali różnościami, ale przede wszystkim tym, co wychodziło spod pędzla i rylca Rembrandta, który został ich pracownikiem. To przedsiębiorstwo funkcjonowało całkiem nieźle. Mit artysty odrzuconego i nędzarza badacze już dawno wysłali do lamusa: Rembrandt nadal dostawał prestiżowe zamówienia, nie tak intratne jak dawniej – cóż, gusta się zmieniły, wyszedł z mody – ale życie na poziomie średniozamożnego rzemieślnika miał zapewnione. To świetny okres jego twórczości wkroczył w dojrzałą, niezwykłą fazę. Malował porywające obrazy o szalonej fakturze „jakby namalowane kielnią murarską”, uwolnione od nacisku anegdoty i natłoku detali. Podziwiamy jego odporność, wizjonerską siłę, twórczy impet, ale pamiętajmy, że ktoś zadbał o to, żeby on mógł pracować bez przeszkód. Dla Hendrickje to była także walka o byt jej samej oraz córki – w dłoni i oku malarza spoczywała cała nadzieja rodziny. Ale to nie umniejsza jej roli. Hendrickje umarła w 1663 roku w czasie zarazy, miała 39 lat. Następczyni nie było. Ostatnie sześć lat życia Rembrandt spędził samotnie, patrząc na odchodzenie tylu bliskich osób…
Historia długo nie chciała przyznać Hendrickje godnego miejsca. Służąca – tak, kochanka – tak, opiekunka – tak, może i cierpliwa modelka. Na to chętnie przystawali biografowie Rembrandta. Co innego docenić jej zmysł praktyczny, talent organizatorski, siłę woli – to niełatwo było przyznać. W końcu prosta dziewczyna… cóż mogła znaczyć wobec geniusza?
Od zawsze widzę ją na słynnym obrazie z Berlina: pochylając głowę ku framudze, na której opiera dłoń, patrzy tak spokojnie, tak łagodnie, ma wielkie brązowe oczy i miękką w obrysie twarz. Jest solidna, pełna godności, czuwa nad nim już tyle lat. W moich myślach, malując ją stojącą w drzwiach, powinien mówić: „ty jesteś opoką…”. Czy to rzeczywiście Hendrickje? Dawniej upatrywano jej wizerunku w pięciu co najmniej odsłonach. Miałaby być zamyśloną, pełną smutnej rezygnacji Batszebą z listem Dawida w dłoni, potem pysznie dojrzałą kobietą ledwo co okrytą białym futrem i całkiem inną, z obrzmiałą, bolesną i smutną twarzą, postarzałą od zmartwienia i chorób, zbyt starą i zbyt zniszczoną jak na jej trzydzieści parę lat.
Jest też obraz z Luwru, kobieta en face ma piękne, ciemne oczy, błysk w spojrzeniu, ale twarz bardzo drobną jak mysia albo lisia mordka. Jest jeszcze Kąpiąca się. Na obrazie właściwie nie widać twarzy, włosy upięte, krzepka kobieta wysoko podnosi koszulę nad silnymi udami, jest w niej i moc i miękkość.
I jeden z najpiękniejszych rysunków: skulona, śpiąca dziewczyna, mocny sen bez złych snów. Na pewno na wielu obrazach wiele kobiet ma jej ciemne oczy, mocną szyję, jasne włosy, solidną budowę, ale żaden nie mówi wprost, to wszystko domysły, nadinterpretacja. O żadnym obrazie nie możemy powiedzieć, że jest wizerunkiem Hendrickje.
Z pewnością wielokroć jej twarz, może i ciało, stawały się materią, z której lepił swoje bohaterki. Ale nie upatrujmy Hendrickje w portretach biblijnych kobiet ani w kobiecie sprzedajnej, czekającej w otwartych drzwiach na klienta. A ta zniszczona kobieta z podkrążonymi oczami, to może święta pokutnica, echo tycjanowskiej Marii Magdaleny? Najsłynniejsza holenderska służąca, Hendrickje Stoffel, właściwie nie ma twarzy, mając ich zbyt wiele.
Czy Batszeba ma jej ciało? To niezwykły obraz, intymny i monumentalny zarazem. Czy Rembrandt wystawiłby na widok publiczny kochankę, podporę, matkę jego dziecka? Raczej nie, ale może to obraz na zamówienie? Wiemy, że dla zarobku skłonny był zrobić wiele, nieraz zachował się w sposób, którego dziś byśmy nie pochwalili. Z zażenowaniem śledzimy jego zabiegi wokół spadku po Saskii, czternastoletniemu synowi podyktował testament na swoją korzyść, wcześniej procesował się z odsuniętą kochanką o prezenty, które w chwili słabości jej podarował. Bywał praktyczny do bólu, kiedy indziej niefrasobliwy. Liczykrupa, ale i rozrzutny. Jednym słowem: niestabilny. Czy w trudnym okresie – a takim był 1654 rok, rok zarazy i kryzysu – namalował dla zysku nagą Hendrikje? Trudno ten dylemat zrozumieć dziś, gdy akt nobilituje modelkę, ale niegdyś nagie ciało mogła wystawić na pokaz jedynie ladacznica.
Mało prawdopodobne, by Rembrandt sadzał w pracowni, w obecności uczniów, nagą towarzyszkę życia. Równie nieprawdopodobne jak to, że modelem dla nagiej Danae miała by być Saskia… Jako kontrargument bywa przytaczany wytworny, zamożny Rubens, który namalował młodą żonę ledwie co osłoniętą futrem, flamandzką Wenus. Nie szukajmy analogii: wizerunek nagiej Heleny Fourment nie był przeznaczony na sprzedaż, pozostał własnością Rubensa, który w testamencie przeznaczył go żonie. Badacze fantazjują, że Batszeba miałby odzwierciedlać stan ducha Hendrickje, ogarniętej wątpliwościami i wyrzutami sumienia, zasmuconej, a trochę już pogodzonej z losem; w tle cudzołóstwo, pozamałżeńskie dziecko, wybór pomiędzy życiem zgodnym z kościelnym prawem a związkiem z miłości. Naciągana interpretacja.
Większość rembrandtowskich aktów przedstawia anonimowe, płatne modelki; te złociste ciała to ubogie dziewczyny z ludu albo zmarnowane życiem byłe prostytutki. Dziś podziwiamy blask, jaki z nich bije, i czujemy czułość oka malarza. A współczesny mu Houbraken pisał, że „są zbyt nędzne, aby je opiewać”. Andries Pels pokpiwał z niewątpliwie zdolnego, ale zdegenerowanego malarza, w którego obrazach ze zgrozą dostrzegał „obwisłe piersi, niezgrabne ręce, nawet ślad tasiemek gorsetu na brzuchu, a podwiązek na nogach”. A potem dodał coś, co miało malarza pogrążyć – nie mógł Pels przewidzieć, że po latach jego słowa uczynią Rembrandta w naszych oczach niemal sympatycznym:
„Gdy miał nagą kobietę malować, nie grecką Wenerę brał za wzór, lecz praczkę lub dziewkę, która torf depce w szopie, i nazywał ten kaprys imitacją natury”.
Nie ma podstaw, by doszukiwać się w obrazach ciał towarzyszek życia Rembrandta. A i mianem „portretu” nie należy szafować. Gdyby setki kobiet występujących na jego obrazach rozsypać na drobne elementy, na fragmenty twarzy, szyje, ramiona, upięte włosy, można by znaleźć powtarzalne elementy: wykrój oka, linię nosa, skrawek ucha, kreskę warg, zarys szczęki. I można by złożyć z nich wiele twarzy. Wśród nich – na pewno twarze wszystkich bliskich mu kobiet.
Jednak głód anegdoty jest tak silny, że nawet wielkie muzea – wbrew ustaleniom badaczy – uginają się pod presją. Portret Hendrickje – te słowa niosą emocje, a jakimi uczuciami można obdarzyć Kobietę w oknie albo Kobietę w futrze? Więc i na muzealnych etykietach, i w audioprzewodnikach, i w albumach co i rusz pojawia się rzekoma matka, Saskia, Geertje albo Hendrickje. Zaludniły masową wyobraźnię, chyba już na zawsze.
Bibliografia:
1. Klenczon W., Na służbie u Rembrandta, https://kunstkamerasite.wordpress.com/2021/01/08/na-sluzbie-u-rembrandta.
2. Late Rembrandt, red. J. Bikker [et al.], London–Amsterdam 2015.
3. Michałkowa J., Białostocki J., Rembrandt w oczach współczesnych, Warszawa 1957.
4. Rembrandt’s women, red. J.L. Williams [et al.], München 2001.
5. Wetering E. van de, Rembrandt, eine Biographie, w: Rembrandt. Genie auf der Suche, Köln 2006.
Dziękujemy Ci, że czytasz nasze artykuły. Właśnie z myślą o takich cudownych osobach jak Ty je tworzymy. Osobach, które lubią czytać i doceniają nasze publikacje. Wszystko, co widzisz na portalu jest dostępne bezpłatnie, a ponieważ wkładamy w to dużo serca i pracy, to również zajmuje nam to sporo czasu. Nie mamy na prowadzenie portalu grantu ani pomocy żadnej instytucji. Bez Waszych darowizn nie będziemy miały funduszy na publikacje. Dlatego Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne. Jeśli lubisz czytać niezłosztukowe artykuły – wesprzyj nas.
Dziękujemy Ci bardzo, Joanna i Dana, założycielki Fundacji Niezła sztuka
A może to Cię zainteresuje:
- Bonjour, Monsieur Gauguin! - 23 października 2024
- „Frans Hals. Mistrz ulotnej chwili”. O berlińskiej wystawie - 9 sierpnia 2024
- Giuseppe Arcimboldo „Rudolf II jako Wertumnus” - 26 maja 2023
- Kobiety Vermeera - 3 marca 2023
- Niejednoznaczna osobowość artystyczna Františka Kupki - 22 września 2022
- Kotki, kocury i kociaki. Kocie sprawy w sztuce - 13 maja 2022
- Pieter Bruegel starszy „Walka karnawału z postem” - 8 kwietnia 2022
- Leopold i Anna Zborowscy: jedyna taka para - 7 stycznia 2022
- Lavinia Fontana „Portret Antonietty Gonzales” - 28 czerwca 2021
- Frans Hals „Malle Babbe (Portret starej czarownicy z Haarlemu)” - 11 czerwca 2021
Odkąd zobaczyłem “Żydowską Narzeczoną” w Rijksmuseum, nie widziałem piękniejszego obrazu. Sposób malowania, zwłaszcza złotego rękawa kaftana, nastrój i kolorystyka, to absolutne mistrzostwo. Koniecznie trzeba zobaczyć na żywo!
A każdy rysunek i każda grafika Rembrandta to osobne arcydzieło. Ten szkic “Śpiąca Dziewczyna” godny mistrza kaligrafii japońskiej, który latami ćwiczy najmniejszy gest.
Bardzo fajny artykuł i dobrze, że do końca niczego nie wyjaśnia, w końcu malowanie i rysowanie, to miłe oszustwo, a nie poszukiwanie prawdy:)