Mógł zostać sportowcem…
Grał w reprezentacyjnej drużynie piłki nożnej, w tenisie też niełatwo było mu dorównać. W dorosłym życiu zdobędzie medal olimpijski na igrzyskach w Rzymie – za zdjęcia sportowców wykonane w warszawskiej Akademii Wychowania Fizycznego.
Mógł zostać aktorem…
Pasją do teatru zaraził go ojciec, który wysyłał syna na głośne premiery do Warszawy. W młodości amatorsko występował na scenie. Później będzie fotografował spektakle, i to przez kilkadziesiąt lat.
Mógł zostać filmowcem…
Jego wuj Józef był cenionym operatorem w Rosji. On sam pod koniec lat 30. zrealizował dwa filmy krótkometrażowe Dzień św. Huberta i Dzieci podwórka. Po wojnie odrzucił jednak propozycję pracy w łódzkiej wytwórni filmowej u Aleksandra Forda.
Mógł zostać malarzem…
„Przymierzałem się na plastyka i przygotowywałem do egzaminu do Akademii Sztuk Pięknych w szkole prywatnej profesora Wiercińskiego. Byłem zaprzyjaźniony z grupą ciekawych malarzy w Lublinie i Kazimierzu. Zostałem zaakceptowany jako swój człowiek”1 – wspominał. Fotograficzne atelier urządzi jak pracownię malarską, a zdjęcia będzie nazywał „obrazami fotograficznymi”. Każdą wizytę w obcym kraju zacznie od zwiedzania muzeum i galerii sztuki.
Został fotografem.
Mimo że nie najlepiej wspominał żmudne wykonywanie odbitek przy świetle lampy naftowej w zakładzie ojca, z czasem przekonał się, że fotografia też może być sztuką, w dodatku bliską ukochanemu malarstwu. Wkrótce zostanie wszechstronnym artystą, jednym z najlepszych fotografów nad Wisłą, rozpoznawalnym na świecie. Krytyka francuska będzie stawiała Edwarda Hartwiga w jednym rzędzie z Anselem Adamsem czy Edwardem Westonem.
Życie numer 1
Los rzucał go w różne miejsca na mapie świata. Urodził się 6 września 1909 roku w Moskwie, gdzie jego ojciec Ludwik Hartwig prowadził dobrze prosperujący zakład fotograficzny. Konfiskata majątku w wyniku wybuchu rewolucji październikowej zmusiła rodzinę do szukania schronienia. Zdecydowali się pojechać do Lwowa (stamtąd pochodził dziadek Edwarda), zatrzymali się w Chełmie, ale Ludwikowi przypadł do gustu Lublin. Osiedlili się tam, ojciec otworzył atelier. Stała była tylko fotografia. I to nie od początku.
Jakby na przekór ojcu, który przygotowywał go do zawodu fotografa rzemieślnika, Edward Hartwig interesował się sztuką. Jego pierwsze obrazy olejne to stara, rozpadająca się chata, studium kwiatów oraz otulone mgłą wierzby (te powrócą za kilka lat w fotografii). Pod okiem profesora Henryka Wiercieńskiego, u którego pobierał lekcje rysunku, marzenia o malarstwie przybierały realne kształty. Z jednej strony fascynował go pejzaż, z drugiej pociągał go świat mistrzów pędzla. Przyjaźnił się z chodzącym latem boso Zenonem Kononowiczem (z którym podczas spotkań musiał wypić „ćwiartkę”), później również z Antonim Michalakiem gromadzącym w swojej pracowni obrazy z dziejów Polski i porcelanę.
Wspólny język znalazł z Władysławem Filipiakiem, ale to z Zygmuntem Gąsiorowskim rozumiał się bez słów (to on będzie jego przewodnikiem po Paryżu, gdy Hartwig pokaże tam swoje prace po wojnie). Jeździł na plenery malarskie do Kazimierza Dolnego. Obserwował, podziwiał i… fotografował artystów przy pracy.
Zaznaczał, że nie myśli jak dokumentalista. „Nie można powiedzieć, że po prostu robię zdjęcia – podchodzę do nich tak samo jak plastyk, traktuję je jak tworzywo” – powtarzał2.
Doskonale rozumiał światło i szybko je okiełznał. W ramach kadru zamykał impresjonistyczne wrażenia.
„Kolor w malarstwie impresjonistów był dla mnie główną inspiracją i próbowałem podobnego podejścia w fotografii, w fotografii czarno-białej, choć to się wydaje niemożliwe”
– mówił w jednym z późniejszych wywiadów3.
Jego prace kojarzono ze zdjęciami Jana Bułhaka, ale autor sprzeciwiał się tym porównaniom. Szanował „ojca polskiej fotografii” i mistrza piktorializmu, ale podążał własną drogą. Gdy powracał do Lublina, znajdował tam swój plener, tyle że fotograficzny: klimatyczne peryferie miasta nad Bystrzycą otoczoną torfowiskami i bagienkami, skąd było widać okoliczne wioski, do których prowadził rząd wierzb. O czwartej nad ranem – a o tej porze zwykle wstawał, by utrwalać na kliszy krajobraz – na łąkach leżała jeszcze mgła. Stąd wziął się jego przydomek „mglarza”. Z tego miejsca pochodzi większość jego przedwojennych fotografii.
Pierwsze zdjęcie wykonał w 1925 roku na zlecenie ojca, na lubelskim Starym Mieście, techniką szlachetną (złotobrom), aparatem Zeiss Ikon 9 × 12. Później były jeszcze: Plauben Makina 6 × 9 (jedna ogniskowa, ale zawsze ostra), Rolleiflex (używał go najdłużej), Linhoff Technica 6 × 9 (z pięcioma wymiennymi obiektywami), aparat do portretów 9 × 12 z obiektywem Perscheida (stworzonym zarówno do miękkich i ostrych kadrów), Minolta (którą sfinansowali organizatorzy wystawy jego prac w Lozannie). Hartwig tłumaczył:
„Fotografia polega jednak nie na technice, ale na człowieku, który musi patrzeć i myśleć. Aparat to zło konieczne”4.
Dla pierwszej i jedynej miłości, Heleny, ostatecznie porzucił malarskie ambicje. Chciał założyć rodzinę, więc musiał ją utrzymać. Śladem ojca otworzył własny warsztat w Lublinie. Specjalizował się w portrecie i dobrze na tym zarabiał. Przed wojną przyjeżdżali do niego klienci z każdego zakątka Kresów, zwykle całymi rodzinami, a także z Warszawy.
Przyuczył żonę do zawodu (dla fotografii porzuciła projektowanie mody) i wkrótce Helena Hartwig stała się również cenioną fotografką. Niektóre modelki wolały nawet jej subtelniejsze portrety. To ona przez dwa lata prowadziła atelier, gdy Edward Hartwig studiował w wiedeńskim Instytucie Grafiki. To w tamtejszej bibliotece artystycznej zapoznawał się z albumami fotograficznymi z całego świata i nauczył się, że można z powodzeniem łączyć grafikę z jej młodszą siostrą fotografią. Swoje doświadczenie i wiedzę wykorzystał, współtworząc Lubelskie Towarzystwo Fotograficzne na przełomie 1936 i 1937 roku.
Edward Hartwig miał jeszcze jedną miłość – teatr. Jego siedziba znajdowała się naprzeciwko zakładu fotograficznego, do którego aktorzy zachodzili po próbach. Zresztą fotograf przyjmował w nim całą ówczesną cyganerię, która spotykała się, by dyskutować nie tylko o sztuce.
Częstym gościem był na przykład Józef Czechowicz. Przychodził zawsze z małym aparatem na szyi, czasem recytował swoje wiersze. Hartwig ostatni raz widział go na Krakowskim Przedmieściu, głównym trakcie Lublina, we wrześniu 1939 roku. Kilkanaście minut później Czechowicz zginął w trakcie nalotów na miasto. Bomba zmiotła z powierzchni ziemi również pracownię ojca Hartwiga. Edward przechowywał w niej swoje prace, chroniąc je przed wilgocią. Nie przypuszczał, że przepadną w płomieniach.
Jesienią Hartwig trafił do wojska, ale wkrótce został zwolniony ze służby. Podczas okupacji dalej prowadził warsztat, jednak ograniczył swoją działalność do wykonywania portretów na zamówienie. W 1944 roku aresztowało go NKWD, trafił do obozu na Majdanku. Stamtąd został zesłany do obozu w Jogle w ZSRR. Spędził tam dwie zimy. Choć w oficjalnych życiorysach milczał o aresztowaniu, w prywatnym dzienniku notował m.in. nazwiska współwięźniów. Szczególnie jeden obraz zapadł mu w pamięci – najpiękniejszy, jaki widział w życiu: zorza polarna, którą w wywiadach nazywał przedstawieniem.
Doczekał wyzwolenia i powrócił do swojej małej ojczyzny. Jednak wojenne wydarzenia sprawiły, że nie chciał już mieszkać w Lublinie. W 1946 roku wyjechał do Warszawy, gdzie – jak twierdził – rozpoczęło się jego życie numer dwa.
Życie numer 2
Planował utrzymywać się ze zdjęć portretowych, ale kto tuż po wojnie myślał o własnej podobiźnie? Architektura zniszczonego i odbudowywanego miasta – to był temat! Jak niegdyś po Lublinie, Hartwig spacerował stołecznymi uliczkami, okiem kamery utrwalając ewolucję pejzażu miejskiego. Fasady budynków w ostrym świetle słonecznym nabierały trójwymiarowej faktury, żeliwne i betonowe konstrukcje tworzyły na papierze światłoczułym czarno-białą choreografię. Artystyczne ambicje zostały zaspokojone, ale czym napełnić puste garnki?
Los ponownie związał go z teatrem. Tym razem na dłużej. Najpierw był przypadek: gdy towarzyszył Leonardowi Zajączkowskiemu w realizacji filmu z kukiełkowego przedstawienia Baśni o Rybaku i Złotej Rybce, został poproszony o zrobienie dokumentacji fotograficznej. Po wojnie teatry w Warszawie można było policzyć na palcach jednej ręki, więc wieść o fotografie szybko się rozeszła. Potem nastał obowiązek: w latach 60. powstała rządowa COPIA (Centrala Obsługi Przedsiębiorstw i Instytucji Artystycznych), mająca monopol na prace związane z teatrem. Aby dalej wykonywać swoje zajęcie, Hartwig musiał tam zostać zatrudniony. Miał fotografować dwie premiery miesięcznie, własnym sprzętem, za pensję o równowartości najwyższej gaży aktora w Polsce, czyli całkiem niezłej. Początkowo się opierał, ale uległ namowom zaprzyjaźnionych aktorów i reżyserów. Ludzie teatru cenili jego nowatorskie podejście do portretu, zupełnie inne wyczucie światła, ekspresję. Hartwig uwielbiał zaglądać za kulisy, przyłapywać aktorów w garderobie, choć najbardziej pociągała go możliwość kreacji. Nie rejestrował, lecz konstruował obrazy.
Przełomem w karierze i swego rodzaju podsumowaniem okazał się album Fotografika wydany w 1960 roku. Tytuł nawiązujący do terminu ukutego przez Bułhaka jest bardziej flirtem z jego koncepcją sztuki fotograficznej niż ślepą miłością. Hartwig w pełni ukazywał artystyczne oblicze, myślenie koncepcyjne, awangardowe spojrzenie, widoczne wpływy polskiej szkoły plakatu. Wyrazisty kontrast i świadoma rezygnacja z półtonów sprawiły, że czarno-białe zdjęcia wyglądały jak prace graficzne.
„Tak jak nowoczesność w malarstwie kojarzono z Picassem, tak w fotografii z Hartwigiem”5
– stwierdził Adam Johann.
Po wystawie w Paryżu, której pokłosiem była właśnie Fotografika, krytyk Daniel Masclet na łamach „Photo Cinema” donosił o „mistrzowskiej jakości prac” Hartwiga, a kilka lat później jego sylwetka znalazła się w gronie najwybitniejszych twórców fotografii na świecie czasopisma „Camera”. Posypały się nagrody, propozycje wystaw międzynarodowych, zagraniczne stypendia i inne publikacje – razem trzydzieści albumów wydanych za życia, nie licząc wznowień.
Artysta nie przestał eksperymentować. Gdy w końcu po wielu latach przekonał się do małego obrazka, nadeszła era koloru w fotografii. Ten także przypadł do gustu wszechstronnemu, niedającemu się zaszufladkować Hartwigowi. Raz zrobił zdjęcie przez szybę, a utrwalony pejzaż przypominał grafikę. Wysłał odbitkę do Poznania na wystawę fotografii współczesnej. Praca spodobała się, otrzymał nawet główną nagrodę. Dopiero na wystawie zobaczył, że fotografia wisi do góry nogami. Nie zaprotestował.
Jak każdy artysta miał swoje ulubione tematy, które nazywał „objawieniami”. Pierwszym były wierzby. W dzieciństwie babka opowiadała mu niesamowite historie, a one były stałym motywem tych bajek. Poświęcił im nawet autorską książkę fotograficzną. W tej dziedzinie miał wielu naśladowców i w końcu kuratorzy wystaw prosili go, by już nie przysyłał im zdjęć drzew.
Kolejnym objawieniem były kapelusze. Jeszcze gdy mieszkał w Lublinie, odwiedzał każdą wystawę w warszawskiej Zachęcie. Pewnego dnia uświadomił sobie, że pozostawione w szatni rzeczy są bardzo fotogeniczne. Zresztą pewnej nocy przyśniło mu się, że o wiszących paltach i kapeluszach plotkują kulki na wieszakach. Tak samo było z kotarami i zasłonami, których w teatrze nie brakowało. Przede wszystkim jednak tematem jego prac był człowiek, jego relacje z otoczeniem, architekturą, naturą.
Mawiał:
„Prawdę o człowieku i świecie staram się wyrażać własnym językiem. Nie polega to na dosłownym rejestrowaniu tego, co się widzi, tylko na szukaniu syntezy, skrótu, metafory”6.
Fotograf zmarł 28 października 2003 roku. Zdążył zarazić fotograficzną pasją swoje dwie córki. Poetka Julia Hartwig zapytała kiedyś brata: „Nie żałujesz więc, że wybrałeś ten zawód?”. Edward Hartwig odpowiedział stanowczo: „Inny byłby pomyłką”.
Ogromne podziękowania dla Fundacji im. Edwarda Hartwiga za pomoc w zilustrowaniu artykułu.
Bibliografia:
1. Hartwig E., Fotografika, Warszawa 1994.
2. Hartwig E., Na bieżąco…, Warszawa 1994.
3. Hartwig E., Tematy fotograficzne, Warszawa 1978.
4. Hartwig E., Wstęp do katalogu wystawy w Muzeum Historii Fotografii, Kraków 1995.
5. Janowska P., Z albumu i pamięci – wspominki Edwarda Hartwiga, „Na przykład” nr 1–2, 1999 (s. 65–66).
6. Johann A., Wprowadzenie do katalogu zdjęć Edwarda Hartwiga Kazimierz. Lublin. Miasta mojej młodości, Kazimierz Dolny 1994.
7. Olek J., Nie tylko o fotografii, Warszawa 2020.
8. Psy czy koty? Fotografia czy fotografika? Kolor czy…? Wywiad Anny Beaty Bohdziewicz z Edwardem Hartwigiem, fototapeta.art.pl.
9. Witryna Edward Hartwig, https://edwardhartwig.pl.
- P. Janowska, Z albumu i pamięci – wspominki Edwarda Hartwiga „Na przykład” nr 1-2, 1999, s. 65–66. ↩
- E. Hartwig, Wstęp do katalogu wystawy w Muzeum Historii Fotografii w Krakowie w 1995 roku, s. 4. ↩
- Psy czy koty? Fotografia czy fotografika? Kolor czy…?, wywiad Anny Beaty Bohdziewicz z Edwardem Hartwigiem, fototapeta.art.pl, dostęp 8.03.2022. ↩
- E. Hartwig, op. cit. ↩
- A. Johann, Wprowadzenie do katalogu zdjęć Edwarda Hartwiga Kazimierz. Lublin. Miasta mojej młodości, Kazimierz Dolny 1994. ↩
- J. Olek, Nie tylko o fotografii, Warszawa 2020, s. 221. ↩
A może to Cię zainteresuje:
- Miłość i obsesja. W świecie uczuć i wyobraźni Zofii Rydet - 6 grudnia 2024
- „Przed kamerą – artyści”. Za kamerą – Adam Karaś - 8 sierpnia 2024
- Edward Steichen – uczynić z „Vogue’a” Luwr - 3 listopada 2023
- Wyrzeźbić naturę. Fotografie Karla Blossfeldta - 29 czerwca 2023
- Wojciech Plewiński: czarno-białe notatki fotografa - 3 lutego 2023
- Fotografika, czyli na styku sztuk - 22 stycznia 2023
- Jean Paul Getty – od milionera do kolekcjonera - 14 grudnia 2022
- Artysta kadru – fotografia piktorialna Jana Bułhaka - 26 czerwca 2022
- Edward Hartwig – fotograf, który chciał być malarzem - 25 marca 2022
- Kolekcjonerka piękna: Helena Rubinstein - 12 lutego 2022