Wenecja pełna jest malarskich dzieł sztuki – to truizm, ale jak go uniknąć, skoro w każdym niemal kościele tego miasta znajdują się obrazy albo panneau Bellinich, Lotto, Tintoretta, Veronesa, Tycjana, Tiepola, Bassano… Każda galeria, muzeum czy scuola pełna jest nazwisk malarzy czasów świetności Wenecji. A zatem zanurzmy się w tym zupełnie niezwykłym malarskim świecie.
Kilka lat po dyplomie ASP, chyba w roku 1984, w czasach szarej i dość beznadziejnej rzeczywistości pozbawionej praktycznie życia artystycznego, namalowałem obraz zatytułowany Wejście do labiryntu. Był odniesieniem się do rzeczywistości nie istniejącej, do bliskiego mi „modelu świata wewnętrznego”, budowanego z elementów realności. O Wenecji wiedziałem wtedy chyba tyle, ile każdy malarz wiedzieć powinien; a nawet jeśli przeczuwałem w jakiś sposób jej bliskość, to przecież wówczas wyłącznie w sferze marzeń.
Kilka lat później, przemierzając labiryntyczność tego miasta, oglądając zabytki Wenecji, chłonąc zapach wody, której stała się zakładniczką z wyboru, fotografowałem oczywiście wszystko to, co wydawało mi się ważne, niezwykłe, piękne i umierające. Po powrocie, oglądając zatrzymane na fotografiach wspomnienie, przypomniałem sobie namalowany przed kilkoma laty obraz. Zrozumiałem, że antycypowałem ten wyjazd, że namalowałem Wenecję, nie bardzo wiedząc wówczas, do jakiego labiryntu maluję wejście.
Wiedziałem, że będę wracał do tego chorego miasta, zrozumiałem, że zasiliłem szeregi jego admiratorów. I wracałem kilkakrotnie, na dzień, dwa lub dłużej. Pisałem o Wenecji: o strzelistej Kampanili i fruwającym wokół niej uśmiechu pięknej kobiety, o Vittore Carpaccio – złotym dziecku Wenecji i o innych jej malarzach, o obrazach w Akademii, w Scuola San Giorgio degli Schiavoni, w Museo Correr i w Muzeum Peggy Guggenheim; pisałem o Biennale Sztuki, o mieszkańcach miasta – prawdziwych i fikcyjnych, pisałem o jego zagładzie, o wodzie, murach i kolorze… A kiedy malowałem – i maluję nadal – miasto, kiedy maluję obrazy z cyklu Przystań, rzadko myślę o Wenecji. Lecz jej ślad, echo tego, co w niej ukryte i zwodnicze, piękne, zagadkowe i niedopowiedziane – jest w tych obrazach z pewnością obecne.
Warto zajrzeć do Muzeum Peggy Guggenheim, które niezmiennie proponuje, w salach nigdy nie ukończonego Palazzo Venier dei Leoni, w którym Guggenheim mieszkała przez 30 lat, liczącą się, konsekwentną i nade wszystko indywidualną kolekcję sztuki pierwszej poł. XX w. Autentyczna fascynacja sztuką kazała Peggy Guggenheim przemierzać świat w poszukiwaniu miejsca najpierw na galerie – otwierała je kolejno w Londynie i Nowym Jorku – później na założenie muzeum. W 1949 roku przyjechała do Wenecji, gdzie organizatorzy Biennale oddali do jej dyspozycji pawilon, by mogła zaprezentować swoje zbiory. Sukces był tak duży, że Peggy, już jako honorowy obywatel miasta, przeniosła się tu na stałe. To z racji małżeństwa z Maxem Ernstem, dość krótkiego, w kolekcji dominują jego prace – wśród nich wspaniałe Ubieranie panny młodej czy Miasto całkowite i Las;
Znajdujemy tu także obrazy Pollocka, Picassa, Kandinskiego, Giorgia de Chirico i nadrealistów: Magritte’a, Dalego, Delvaux, Braunera. Te niewielkie, lecz znaczące kolekcje sztuki, mają niepowtarzalny klimat i noszą wyraźne piętno ich zbieraczy; odzwierciedlają ich upodobania i gusty, fascynacje, urzeczenia; bywa, że miłości.
Zbiory wielkich muzeów są niezbędną lekcją historii sztuki, czasem zimną i martwą; nierzadko nudną i senną; trwają – od czasu do czasu odkurzane leniwą ręką historii i pieczołowitą ręką konserwatorów. Niewielkie kolekcje żyją innym rytmem, ich temperatura i żywotność wydają się być innego autoramentu. Na ścianie dawnej jadalni Peggy wisi Imperium świateł (kilka bliźniaczych wersji rozsianych jest po świecie) – jeden z tych obrazów Rene Magritte’a, który towarzyszy mi od lat.
Twórczość Belga, pełna surrealistycznego suspensu, surrealistycznej gry przedmiotów, przewrotnej gry z rzeczywistością, pełna nostalgicznej wiary w rzeczywistość równoległą, pełna poetyki łączącej realność przedmiotu z jego nierealną funkcją, jest czysta i klarowna, konsekwentna i jasna; jest już klasyką i świadectwem niezachwianej wiary w nadrealistyczny sens życia i sztuki. Obrazy Magritte´a są jak otwieranie oczu podczas snu i zamykanie ich na jawie, zawierają w sobie logikę sennego marzenia i paradoks rzeczywistości. Imperium świateł jest obrazem, który podważając logikę codzienności, proponuje niczym nie skrępowaną logikę nadrzeczywistości, a niemożliwe czyni możliwym.
Jeżeli, płynąc lub idąc, dotrzesz w pobliże Campo della Carita (zaledwie kilka uliczek od Palazzo Venier dei Leoni, w którym już byłeś), niewielkiego placu, na terenie którego znajduje się Akademia, to zapewne wstąpisz do jednego z najważniejszych włoskich muzeów, bowiem należy wstępować do najważniejszych muzeów choćby po to, by – jak w przypadku Wenecji – próbować zrozumieć fenomen miasta poprzez jego malarzy i dostrzec je oczami Bellinich, Carpaccia, Giorgiona, Tycjana, Tintoretta, Veronesa, oczami Guardiego i Canaletta. Trudno wyobrazić sobie sztukę włoskiego renesansu bez wenecjan. To za ich sprawą malarstwo nowożytne zyskało coś, czego dotychczas nie znało w tym wymiarze – kolor. Kolor tak dojmujący, że madonny Belliniego tchną autentycznym ciepłem, są mistyczną relacją ze świata idei zawieszonego gdzieś pomiędzy niebem i ziemią. Kolor, który obrazom Tycjana nadaje siłę, ale i lekkość; który płótnom Carpaccia, tego kronikarza wystawnego życia Wenecji, ale i malarza alegorii, nadaje złocisto-sennego posmaku zagadkowości. Takim jest jedno z jego płócien – Dwie wenecjanki znane także jako Kurtyzany.
Wenecja renesansowa ma nieco odmienny charakter niż reszta Włoch. Jest bardziej zmysłowa, witalna. Mniej intelektualna niż Florencja, mniej „klasyczna” niż Rzym. A w miarę utraty politycznego znaczenia, powoli postępującego od XVI w., będzie zadowalać się pełnią życia, jego wykwintem, rozmachem i obnoszeniem własnej indywidualności. Republika wenecka bawi się, urządza parady, karnawały. Jej sława przyciąga zewsząd gości. Przypływającym, co bardziej znamienitym przybyszom, urzędnik miejski wręcza listę kobiet wraz z cennikiem za świadczone przez nie usługi. Rzym roku 1490 – dokładnie w roku namalowania przez Carpaccia obrazu, notuje oficjalną liczbę 6800 kurtyzan. Ile ma ich w tym czasie znacznie mniejsza, lecz weselsza i bardziej swobodna Wenecja? Dwie kobiety, na obciętym później – jak się okazało – obrazie, siedzą na tarasie w towarzystwie małego chłopca, dwóch psów i kilku ptaków, a ich spojrzenia, zwrócone w ten sam punkt poza obrazem, są całkowicie nieobecne – senne, zamyślone, leniwe, nostalgiczne… Spektakl zawieszonej obecności i oczekiwania. Spektakl wyciszony i kameralny. Ale kolejny spektakl.
W Akademii, obok potężnych płócien przedstawiających niekończący się karnawał weneckich uroczystości, znajduje się inny frapujący obraz Carpaccia – Sen świętej. Osobliwy perspektywą – nieco „ptasią”, dość rzadką w malarstwie tego czasu, i ogromnym łożem, na którym św. Urszula doświadcza sennej przepowiedni ostatnich dni swojego życia.
Dwudziestowieczną kopię tego przepastnego mebla, zdolnego pomieścić kilka świętych wraz z ich snami, odnaleźć można pośród ekspozycji współczesnych wnętrz w równie przepastnym, londyńskim Museum Victoria & Albert. A łoże było prawdopodobnie własnością angielskiej arystokratki rozmiłowanej w sztuce Carpaccia, w sennych przepowiedniach i być może w historii św. Urszuli – wszak jedna z wersji jej żywota określa świętą mianem córki chrześcijańskiego króla brytyjskiego.
Ten krótki, malarski wizerunek Vittore Carpaccia nie może się obejść bez perełek w jego twórczości: historii zaczerpniętych z życia kilku świętych – Jerzego, Augustyna, Tryfona i Hieronima, namalowanych na ścianach niewielkiej Scuoli di San Giorgio degli Schciavoni. Św. Jerzy walczący ze smokiem i następnie przyprowadzający go na smyczy przed oblicze pogańskiego króla, to teatralne historie sławiące bohaterstwo, malowane tyle z czułością, co z dystansem i lekkością, charakterystyczną jedynie dla wielkich malarzy; malowane z tą zadziwiającą u Carpaccia „tektonicznością” i senno-złotym kolorem nierealności.
XVI wiek jest czasem niebywałej intensywności twórczej. Działają tu najlepsi, pracownie mistrzów opuszczają kolejni mistrzowie, by na chwałę boską i ludzką realizować kolejne zamówienia kolejnych patriarchów, dożów, bogacących się mieszczan, kupców i szlachty, by sławić kolejne sukcesy, sycić zmysły kolejnych chętnych; by zapełnić kolejny kościół, refektarz, kaplicę, kolejny dom i cech rzemieślników. Ta intensywność jest niebywała i jej ślady są równie niebywałe…
Dziękujemy Ci, że czytasz nasze artykuły. Właśnie z myślą o takich cudownych osobach jak Ty je tworzymy. Osobach, które lubią czytać i doceniają nasze publikacje. Wszystko, co widzisz na portalu jest dostępne bezpłatnie, a ponieważ wkładamy w to dużo serca i pracy, to również zajmuje nam to sporo czasu. Nie mamy na prowadzenie portalu grantu ani pomocy żadnej instytucji. Bez Waszych darowizn nie będziemy miały funduszy na publikacje. Dlatego Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne. Jeśli lubisz czytać niezłosztukowe artykuły – wesprzyj nas.
Dziękujemy Ci bardzo, Joanna i Dana, założycielki Fundacji Niezła sztuka
A może to Cię zainteresuje:
- Chirico i Rimbaud – zagadki twórczości - 13 grudnia 2019
- Chirico i Metzker – zagadki ulicy - 4 października 2019
- Francisco Goya. Okropności i szaleństwa - 14 kwietnia 2016
- Jerzy Nowosielski. Misterium przestrzeni - 24 października 2015
- Obrazy nocy - 2 października 2015
- Vittore Carpaccio „Dwie wenecjanki” lub „Kurtyzany” - 4 września 2015
- Wenecja. Wejście do labiryntu - 13 czerwca 2015
- Pejzaż wewnętrzny z okiem w tle - 13 maja 2015
- Krótki traktat atmosferyczny - 20 marca 2015
- Iluzja w sztuce – sztuka iluzji - 18 lutego 2015