Francuzi zapisują sporo liter, ale wymawiają zaskakująco mało spośród nich. Z relacjonowaniem wizyt w prowansalskich muzeach sprawa przedstawia się zupełnie odwrotnie – widzi się tyle wspaniałości, niemal każdą chce się opowiedzieć, a opisać można tylko nieliczne.
Zacząłem od Bacha
Zbigniew Wodecki byłby dumy – zacząłem od Bacha, który leczył mnie ze strachu przed lataniem. Zawsze kiedy samolot rozpędza się na pasie startowym, silniki huczą i wszyscy czekają na magiczny moment oderwania od ziemi, doskonale sprawdza się Magnificat lub motety.
Z żadnymi utworami nie szybuje się naturalniej i lżej niż z chórem zawieszonym wysoko na frazie „Du bist der rechte Weg, die Wahrheit und das Leben” (niem. „Ty jesteś właściwą drogą, prawdą i życiem”). Słowem – Bach przewidział latanie, ale ani on, ani ja nie przewidzieliśmy bogactwa życia muzealnego Lazurowego Wybrzeża.
Kwiat mody
Z gęstwiny cienistych uliczek nicejskiej starówki nagle wyszliśmy na rozjarzony słońcem plac. Przy jednej z pierzei niespodziewanie objawiło nam się Muzeum Fotografii prezentujące wystawę Nicka Knighta Roses from my garden. Grzech nie wstąpić! Niebawem miało się okazać, że tego lata kwiatami usłane jest całe muzealne życie Lazurowego Wybrzeża. Na razie jednak spacerowaliśmy z Dorotą między olbrzymimi cyfrowymi zdjęciami przedstawiającymi nabrzmiałe pąki, eterycznie opadające płatki i martwe natury przypominające starannie ułożone fryzury osiemnastowiecznych elegantek. Trudno było opędzić się od myśli, że to coś na kształt fotografii modowej. Dla Knighta kwiaty są modelkami i modelami, noszącymi z pyszna własne ciała czy krople rosy nabrzmiałe od blików wykalkulowanego światła i przewidzianych z góry odbić.
Nawet tracenie płatków jest na zdjęciach Knighta odkażone ze wszystkich wanitatywnych brudów. Jest to barok sybaryty, kumulacja nieprzemijającej ładności służąca wyłącznie dekoracji. Oglądając fotografie Knighta, tylko czekałem, kiedy zza liścia czy zmysłowo wygiętego płatka wyłoni się logotyp jakiejś luksusowej marki kremów przeciw starzeniu czy perfum. Słowem: estetyka słodyczy mdławej i nieprzekonującej.
U muz
Bynajmniej nie mdłe i nieprzekonujące są prowansalskie wina. Łagodne portowe chardonnay jest tak wspaniałe, że gdyby olimpijscy bogowie wypili łyczek, bez żalu odłożyliby ambrozję do gastronomicznego lamusa. Pokrzepiwszy się kieliszkiem wina, dyskretnie ocierając pot z czół, wdrapywaliśmy się pod górę. Na usłanym willami zboczu, w okazałym pałacu mieści się Muzeum Sztuk Pięknych, czyli świątynia sztuki XIX wieku. Wyprawa miała w sobie coś z nabożnej pielgrzymki na Helikon, gdzie kapryśna Klio krzyżuje dziejowe szyki.
Ekspozycja Musée des Beaux-Arts de Nice jest mapą akademickiego smaku. Rama w ramę idą szeregami dowody fascynacji orientalizmem, czyli estetyzowaną fantazją kontynentalną na temat tego, co dzieje się nieco dalej. Po algierskich upałach i rozerotyzowanym lenistwie odalisek przyszedł czas na płótna chłodniejsze, tchnące neoklasyczną powagą. Wenus i Eros Charlesa Paula Landona z 1810 roku najpierw mnie urzekł, a później wystraszył. Przy bohaterach o tak idealnie wykreślonych rysach trudno nie poczuć pewnej niezręczności. Wydają się oni pozbawieni fizjologii, stanowią wyabstrahowany kontur wypełniony pudrowobladą masą jakby szlachetniejszą od ciała.
Osobną salę poświęcono olbrzymim kompozycjom Van Loo. I choć tyle w nich ruchu, nieraz gwałtownego i dość niespodziewanego, to za każdym razem miałem poczucie ukrytego – nie dość skrzętnie – wysiłku włożonego, by te ogromne masy wprawić w ruch. Van Loo wydał mi się konstruktorem mechanicznego teatru z pyszną dekoracją i niezłą reżyserią, tylko z odrobinę zawodzącym mechanizmem.
Później paradnymi schodami, pamiętającymi jeszcze safianowe trzewiczki rosyjskiej księżnej Jelizawiety Koczubej, pierwszej mieszkanki pałacu, weszliśmy na piętro wystawy czasowej, by zajadać słodkie owoce talentu mniej lub bardziej dawnych mistrzów.
Słodkie owoce Brueghla
Musée des Beaux-Arts wydobyło bowiem z magazynów, co tylko miało kwietnego. A inwentarzowego kwiecia miało całe naręcza. Była Alegoria wody malowana przez Brueghla zwanego – całkiem zresztą słusznie – aksamitnym, przy współudziale Hendricka van Balena i jej pendant, czyli Alegoria ziemi tegoż samego tandemu. Ziemia wydała mi się ciekawsza, bo o niebo bardziej zmysłowa.
To wielka apoteoza akumulacji. Breughel w zasadzie odmalował tu większość ilustrowanych kart ksiąg uczonych botaników. W owocach doszedł do zmysłowej perfekcji, celebrując pękatość cukinii, delektując się pęknięciem dojrzałego melona i meszkiem brzoskwiniowej skórki, ale trudno widzieć w tym spójną całość.
Nie zabrakło postimpresjonistów, godnie reprezentowanych przez Blanche-Augustine Camus. Oboje z Dorotą westchnęliśmy z zachwytem na widok kobiecego portretu malowanego w 1950 roku przez Marie Laurencin. Subtelność barwy, czułość malarskiego gestu i lekkość malarskiej materii olśniły nas i uwiodły na tyle skutecznie, że nawet Raoul Dufy nie mógł wygrać z malarką, którą Apollinaire uznawał za swój żeński odpowiednik. Myślę, że to komplement raczej dla poety.
Zza winkla łypnął błyskiem grubo lanego werniksu Bronzino. Na zdjęciach obraz ten zapisał się tak jak w mojej pamięci – jako plama światła, zostawiająca szerokie pole domysłów. Tak mianowicie florencki manierysta wyobrażał sobie scenę ukrzyżowania.
Kwiat secesji
Nikt jednak w nicejskim Muzeum Sztuk Pięknych nie może liczyć na muzealnicze względy porównywane z hołdami, jakie składane są dwóm lokalnym herosom. W ten sposób po usłanych czerwonym dywanem paradnych schodach wkraczają do mojej relacji Gustav-Adolphe Mossa i Jules Chéret.
Urodzony w skromnej rzemieślniczej rodzinie Chéret praktykował w zakładzie litograficznym, więc technikę druku płaskiego opanował do perfekcji, co dało mu dużą swobodę w tworzeniu secesyjnych plakatów, którymi zasłynął. Na ekspozycji oprócz barwnego afisza święta Nicei z roku 1907 pokazano także jego pastele. Dowodzą one, że kiedy przestawał kształtować formę miękko wijącą się linią, to bez problemów tworzył oniryczne kompozycje. Trochę jakby Pruszkowski tworzył pastele na eksport do Francji. Chéret ma w swoim dossier także błyskotliwe kompozycje malowane akwarelą i gwaszem przedstawiające kobiety – jak określiłby Białoszewski – „w przepychy najlepszej zabawy”. Niezależnie od zmian formalnego języka snuje jednak konsekwentnie tę samą opowieść o secesyjnym kulcie witalnego piękna.
Mossa to największe zaskoczenie nicejskiego Muzeum Sztuk Pięknych. Na pierwszy rzut oka omal nie krzyknąłem w patriotycznej ekstazie: „Edward Okuń!”. I na drugi rzut oka coś było na rzeczy, bo obaj malują graficznie, delektują się dyskretnie prowadzonym konturem i głęboką plamą barwną. Secesyjny symbolizm Mossy ciąży jednak w stronę surrealizmu, a niejednokrotnie wręcz tę granicę przelatuje na motylich skrzydłach. Dużo w jego malarstwie lucyferycznych wątków, fin-de-siecle’owej dekadencji połączonej z jakimś podskórnym erotyzmem Safony czy uwodzicielskiej Salome.
Pochwała zmysłowości natychmiast ustępuje miejsca ascetycznej duchowości. Wszystko zmienia się, jakby dowodząc, że wizualności nie można ufać. Mossa mruży srogo oczy, ale jednocześnie uśmiecha się kącikiem ust, doskonale pasując do wnętrz pałacu, którego dawny splendor ma przywrócić wyczekiwany i zdecydowanie konieczny remont.
Panie Matisse, nadchodzimy
Najbardziej wyczekiwanym punktem programu była willa przy Avenue des Arènes de Cimiez 164. Nazwa nie bez kozery, bo nieopodal domu Matisse’a pachniały słońcem jasne kamienie antycznej areny, a dookoła rosły platany z łuszczącą się kruchymi płatkami korą. Tłocząca się w cieniu kolejka muzealnych gości przypatrywała się krzepkim seniorom grającym w bule.
Muzealne kolejki są instytucją społeczną. Służą nawiązywaniu kontaktów międzynarodowych i prostowaniu tego, co skomplikowała wielka polityka. Po kilku small talkach weszliśmy do środka. Z jakim zdziwieniem ogląda się pejzaże ze schyłku XIX wieku, w których Matisse krótkimi pociągnięciami nakładał grudy gęstej farby zastygającej w niemal reliefowe formy. Z postimpresjonistyczną śmiałością grał ze światłem i zacierał formy.
Aż nagle – rok 1905. Pani Matisse na portretowym szkicu olejnym ma oczodoły koloru miąższu grejpfrutów, a jej skroń zaznaczona jest butelkową zielenią. Dopiero w kontakcie z „żywym” płótnem czuć siłę fowistów, na reprodukcjach tracącą niechybnie impet.
Godna pozazdroszczenia kolekcja Ezry i Davida Nahmadów, pokazywana w salach na pierwszym piętrze, obfituje w Matisse’owskie arcydzieła. Kobieta w fotelu z 1919 roku to synonim zmysłowego zachwytu nie tylko ciałem modelki, ale i ciałem obrazu.
Przed Figurą z greckim torsem malowaną w 1939 roku miałem już w oczach łzy szczęścia i wzruszenia, a Kobieta w czarnym płaszczu tylko stawkę podbiła i zanim doszedłem do Martwej natury z granatami, Dorota dyskretnie podsuwała mi chusteczkę, a ja chlipałem jak dziewiętnastowieczna pensjonarka przed Rafaelem.
Dzień dobry, panie Hockney
Hockney to dla większości z nas melancholia basenów, mało kto wie jednak, że nad wodą tych basenów unosi się duch Matisse’a. Angielski artysta wiele zawdzięcza francuskiemu fowiście; na szczęście wystawa Un paradis retrouvé jest nie tyle trybutem płaconym w malarskiej walucie, co raczej dialogiem dwóch doświadczonych twórców.
Żywiołowa zmysłowość Matisse’a okazuje się punktem wyjścia dla stoickiego Hockneya. Witająca gości litografia Pływacy z 1979 roku swoją dowolnością rytmu i sugestywnością kilku rzuconych jakby od niechcenia linii wskazuje na pokrewieństwo z gestem zmarłego w Nicei fowisty. Punktów wspólnych jest jednak więcej.
Autoportret Matisse’a wykonany suchą igłą w pierwszych latach XX stulecia antycypuje Hockneyowski wizerunek własny w pasiastej koszuli (1983). Obaj trzymają w dłoni narzędzie pracy, negują potrzebę werystycznego oddania skrótu perspektywicznego zgiętej ręki, skupiony wzrok zawieszają nie na kartce, tylko na widzu, zupełnie jakby autoportret wyrastał ze spojrzenia odbiorcy. Echa niezrównanych Matisse’owskich wnętrz rezonują w Pembroke Studio Interior (1984), a takich celnych zestawień kuratorzy przygotowali więcej. Zresztą, Matisse’a solo czy w duecie nigdy dość.
Wychodząc z wystawy, miałem poczucie, że o ile Brytyjczyk nie wytrzymuje porównania z genialną techniką Francuza, to jednak patrzenie na Hockneya przez Matisse’owską soczewkę jest punktem widzenia bez wątpienia wzbogacającym.
Nowe życie
Jeśli Nicea chlubi się Muzeum Sztuki Nowoczesnej i Sztuki Współczesnej, to ma ku temu solidne powody. Zaczęliśmy od czasowego przeglądu sztuki włoskiej lat 60. i 70. XX wieku. Vita Nuova to opowieści o pamięci ciała, zakorzenieniu obrazów w zbiorowej świadomości i stosunku do natury. Brzmi znajomo, bo przecież i nasza sztuka mierzyła się z podobnymi pytaniami.
Prace Marisy Busanel, która w 1962 roku przykleiła do brudnych desek zmiętą halkę, nie pozwalają przejść obojętnie. Deski pobrzmiewają turkotem bydlęcych wagonów, a rozszarpana i powalana brunatną farbą koronka u dołu halki stanowi metonimię osobistej tragedii nieobecnego ciała. Jak blisko stąd do prac Józefa Szajny czy Sternowskich tablic.
Było też szalenie zmysłowe malarstwo Franco Angeli – czarny obraz, na który nałożono złocisty laserunek układający się w organiczne plamy o miękkim rytmie. Podziwialiśmy także prace Ketty La Rocca, która wykorzystała grę pozorów, tworząc w 1972 roku formy wydające się różowymi prostokątami, martwą płaszczyzną czystej geometrii wypełnionej taflą jednolitego koloru. Przyglądając się uważniej, dostrzeżemy, że monolit składa się w istocie z miriadów prowadzonych poziomo kresek, oddychających własnym, swobodnym rytmem. Unoszącym się, opadającym, stanowiącym zapis indywidualnego gestu.
Najbardziej zafascynował mnie jednak Luciano Fabro. Jego Italia del dolore z 1975 roku to monumentalna praca powstała ze ścinków mapy i drutu. Dezintegracja ciała mapy Włoch staje się rozbiciem symbolicznego wyobrażenia o kraju, otrząsającym się po faszystowskim epizodzie. Dawnego konturu nie da się utrzymać, z proteuszową zręcznością zmienia się forma, przesuwają się granice – te polityczne i te wewnętrzne.
Języki obce
Nicejskie muzeum współczesne prezentowało także wystawę kolaży Lucii Marcucci Les secrets du language. Jeśli chodzi o trafność doboru tytułu – chylę przed autorką czoła. Czy mogę równie entuzjastycznie odnieść się do samych prac? Nie.
Język ma swoje sekrety, zarezerwowane wyłącznie dla świadomych użytkowników. Dla nas, jako północnych barbarzyńców niewładających językiem Dantego, lingwistyczne cymesy prac Lucii Marucci okazały się niedostępne. Wizualnie w jej kolażach działo się niewiele, domniemywaliśmy bezradnie, że dopiero napięcie między warstwą słowną a obrazem buduje znaczenia. Byliśmy trochę jak dzieci przed mleczną szybą cukierni – sądząc po ekspresji włoskich turystów, wierzyliśmy, że jest w tych pracach coś pociągającego, ale wiary tej nie byliśmy w stanie empirycznie zweryfikować.
Mistrzowie na stałe
Crème de la crème nicejskiego Musée d’Art Moderne et d’Art Contemporain jest jednak wystawa stała. Całą salę poświęcono nieokiełznanej wyobraźni rzeźbiarskiej Niki de Saint Phalle.
Dalej wspaniały Arman z dowcipem podchodzący do analitycznych aspiracji sztuki współczesnej, dekonstruujący przedmiot z brutalną dosłownością. W 1961 roku rozmontował kabinet w stylu Ludwika XIII, by jego kawałki nakleić na płótno, tworząc rodzaj abstrakcyjnej konstrukcji ze skręconych tralek i połaci blatów, konstrukcji intelektualnie bardzo nośnej. Trochę zabolało mnie pokrajanie na plastry wiolonczeli, ale prędko dałem się Armanowi wprowadzić w ten świat analitycznej obsesji, potrzeby upewniania przez sprawdzanie, tłumaczenia przez dekonstrukcję i szafowania funkcjami.
Oglądanie prac Yvesa Kleina to – jak szepnęła, wychodząc z muzeum Dorota – przeżycie erotyczne. Usiadłem na podłodze przed ANT77 z 1961 roku. Ponad trzy i pół metra malarskiej akcji.
Klein czyni z modelki nie obiekt wizualnej kontemplacji, tylko aktywną twórczynię – ciało jest obecne w obrazie nie przez odwzorowanie, a przez ślad. I ta podmiotowość mnie zachwyca. Zachwycający był również Peinture de feu sans titre (F55) (1961); niszczycielska siła ognia jest w świecie Kleina siłą twórczą, powołującą do życia nowe formy i nadającą barwy. Artysta zdaje się częściowo na kaprys płomienia, pozwala mu trawić nieregularne formy, ale jednocześnie przykłada ogień w rytmicznych odstępach, co przypomniało mi kontrolowany aleatoryzm Witolda Lutosławskiego. Materia kształtująca się sama, według własnych praw, a artysta jest wyrozumiałym demiurgiem, czującym, kiedy należy interweniować. Po tych wrażeniach mdłe i czcze wydawały mi się kompozycje – skądinąd cenionego przeze mnie – Rauschenberga, a Diamond Dust Shoes Warhola wręcz poraziły banalnością. Wyjście było tylko jedno – potruchtać raz jeszcze do Kleina. Kleina nigdy dość.
Uroki szaleństwa
Gdybym miał przyznawać przewodnikowe gwiazdki nicejskiemu Palais Lascaris, oblepiłbym go całą konstelacją. Staromiejski pałac wpisany w kameralną zabudowę filmowo wąskiej uliczki jest rozkosznym przykładem szaleństwa barokowego wnętrzarstwa, ciekawszego nawet niż zgromadzona tam kolekcja instrumentów muzycznych, których nie można usłyszeć. Paradność głównej klatki schodowej sprawia, że turyści mimowolnie zaczynają poruszać się niemal menuetowym krokiem.
Sypialnia z alkową przypominającą raczej dekorację finału opery niż miejsce zacisznej prywatności, suto drapowane brokaty, gargantuiczni atlanci bez skargi dźwigający wydatne gzymsy i fantastyczne architektury pnące się ku niebu z iluzjonistycznych plafonów.
Oczywiście i pałacowi kustosze dobyli z piwnicznych kazamatów kwietne skarby, pokazując dekoracyjne grafiki botaniczne, instrumenty muzyczne zdobione floralnymi ornamentami, malowane w rozkoszne bukiety porcelany miśnieńskie i sewrskie. Podtrzymuje to moją tezę, że nic nie uspokaja człowieka skuteczniej niż kwiaty malowane na porcelanie.
W miejscu apteki
Jeszcze kilka dekad temu parter Palais Lascaris pachniał ziołami, a wchodzący z ulicy goście słyszeli pobrzękiwanie porcelanowych pojemników aptecznych i szklanych fiolek na medykamenty. W hołdzie niegdysiejszej funkcji parterowych pomieszczeń pałacu Eva Pietruschi przygotowała wystawę łączącą ikonosferę dawnej farmacji z pałacowym wdziękiem i nowoczesnością. Trójstronny mariaż okazał się związkiem nie tylko z kuratorskiego rozsądku, ale i romantycznego serca. Ekspozycja ujmowała bezpretensjonalnością i zręcznością w żonglowaniu kontekstami wizerunków suszonych roślin czy kaligrafią farmaceutycznych terminów. W pandemiczno-wojennej sytuacji, że sztuka leczy – nie trzeba było długo przekonywać.
Goście Picassa
Antibes – brzmi pięknie. Portowe miasteczko, składające się w moim wyobrażeniu z plam farb Signaca, w rzeczywistości okazało się zupełnie inne, choć niepozbawione uroku. Pachniało owocami morza, straganiarze zwijali swoje kramy, dwie turystki mierzyły pod markizą kapelusze.
W gościnnych progach Picassowskiej rezydencji ocienionej kamienną dzwonnicą pobliskiego kościoła, który od wejścia czuć było ciężkim dymem kadzidlanym, eksponowano prace Hansa Hartunga zestawione z dziełami Anny Ewy Bergman. I tak, jak prywatne losy pary biegły krętymi ścieżkami, tak ich malarstwo czasem dialoguje ze sobą, a czasem wydaje się przedrzeźniać, co dla kuratora stanowi zadanie tyleż kuszące co ryzykowne. Ostatecznie Hartung przyćmił swoją małżonkę wielkimi informelowymi kompozycjami. Cierpki liryzm, rodzaj gorzkiej ironii i fatalizm – dający się wyczuć już w gwaszach z końca lat 40. – zagłuszał kameralne prace Bergman wymagające więcej przestrzeni. Kiedy małżonkowie wiedli malarski dyskurs, na wyższych piętrach cierpliwie czekał Picasso.
Radość życia
Jest rok 1946. Centralnie umieszczona – niczym w Narodzinach Wenus Botticellego – piękność swobodnie eksponuje swoje wdzięki, a jej celebracji własnego piękna radośnie przygrywa faun, w oddali żegluje okręt i nic nie mąci pogodnego nieba. Pejzaż jest echem postaci, tytułowa Radość życia Picassa jest malarską zgodnością bohaterów, miejsca i czasu.
Podobna logika kompozycyjna barwnych reperkusji, formalnych powtórzeń i dialogowania form cechuje martwą naturę z rybą i butelką malowaną w tym samym czasie. Ciepłe tony popielate i chłodne błękity tworzą mozaikę gładkich pól koloru, której głównej kompozycyjne napięcia zbiegają się w centralnym punkcie tuż nad tytułową rybą o emblematycznie esencjonalnym kształcie. Radość życia jest tutaj prostotą i celowością każdej formy.
Sporo też prac pokazujących, że brawura potrafi gubić nieraz nawet rękę tak wprawną jak Picassowska. Wobec wewnętrznego przymusu tworzenia bywa, że jego śmiałość staje się arogancka, a intuicję mąci przypadek. Powielane koncepty tracą na świeżości i idylliczne ryby na błękitnych talerzach zaczynają już pachnieć nieapetycznie, a wtedy na ratunek przybywa minotaur.
Powstała w 1935 roku tapiseria łączy klasyczną harmonię i polot rysunku z grą abstrakcyjnych płaszczyzn. Ludzkie nogi niepostrzeżenie przepoczwarzają się w byczą głowę, a niezadowolenie z eksponowanych wcześniej prac nagle zmienia się w błogi uśmiech człowieka, który zobaczył coś naprawdę pięknego.
Między kinem a żandarmem
Zanim dotarliśmy do kolejnego muzeum, mieliśmy okazję przejechać się francuskimi kolejami, gonić uciekający autobus, a nawet płynąć łodzią, ale czego się nie robi dla wizyty w Saint-Tropez. Ile razy padła ta magiczna nazwa, momentalnie w mojej głowie pojawiała się czarno-biała Geneviève Grad śpiewająca z iście wakacyjną werwą: „Dou-liou Dou-liou Dou-liou Saint-Tropez!”.
A skoro o aktorstwie mowa – dałem się zaciągnąć do Muzeum Żandarmerii i Kina. Kluczem do zrozumienia tego osobliwego mariażu dziesiątej muzy, gwizdka i munduru jest oczywiście postać Louisa de Funèsa.
Czy ekspozycja poświęcona historii żandarmerii i komedii może być powodem wzruszenia? Okazało się, że owszem. Byłem zachwycony stopniem dostosowania jej do potrzeb osób z niepełnosprawnościami – doskonałe trójwymiarowe modele eksponatów, infografiki pisane alfabetem Braille’a, udogodnienia komunikacyjne i wiele innych budujących praktyk, na które z ochotą zerkają coraz częściej nasze muzea.
Choć sam zdecydowanie nie należę do koneserów kina, to przyznam, że uśmiech turystów fotografujących się w citroënie rodem z de Funesowskich komedii czy opiekunka ekspozycji raźno zachęcająca do dotykania maszyny do pisania zajmującej urzędnicze biurko sprawiają, że robi się cieplej na muzealniczym sercu.
No i jeszcze jeden atut – za półtora euro można stać się szczęśliwym posiadaczem pocztówkowej reprodukcji zdjęcia Brigitte Bardot w pracowni Picassa. Warto? Warto.
Zwracam honor, panie van Dongen
W Saint-Tropez pysznią się sylwety bombastycznych jachtów i bywa snobistycznie, ale w sąsiedztwie szacownej marki Hermes czy salonu Breitlinga znajdują się urocze kawiarnie z najpyszniejszymi lodami pistacjowymi i… stuletnie Musée de l’Annonciade. Mieści się ono w kaplicy zaaranżowanej na potrzeby wystawiennicze i jest Hermesem lokalnego wystawiennictwa. Na ścianach – indeks tuzów postimpresjonizmu.
Obrazy Henriego-Edmonda Crossa są jak garści landrynek roztopionych na płótnie: tak apetyczne, że niemal chce się je lizać. Z plam słodkich oranżów i różów powstają zatoki i korony pinii, odległe perspektywy i wielkie nieba.
Henriemu Personowi dalej do cukierkowości, za to z równą gorliwością zapełnia on ramy swoich prac punktowymi uderzeniami pędzla. Ciekawie wyglądają prace uczniów zestawione z maleńkim studium Chenal de Gravelines samego Georgesa Seurata (1890).
Na zmęczonych orgiastycznie feerycznym widzeniem neoimpresjonistów czekają prace wirtuoza niebanalnego różu Vallottona i wcale niezgorszego Vuillarda, czego dowodem jest Kobieta przy lampie (1912), stanowiąca popis wirtuozerskiego luminizmu i niebanalnej nastrojowości.
Pochodząca z 1899 roku Pierwsza kąpiel Maurice’a Denisa jest poruszającą opowieścią o etapach ludzkiego życia, i byłbym się zapewne ogromnie nią wzruszył, gdyby nie rozkrzyczana wycieczka, wlewająca się nagle między mnie a obraz. W ostatecznym rozrachunku jestem im wdzięczny, bo zepchnięty zostałem przed prace van Dongena.
Gdyby przed wylotem ktoś zapytał mnie o zdanie na temat jego malarstwa, przyznałbym otwarcie, że zachwytu nad Francuzem z Rotterdamu nie rozumiem. Zrozumiałem, dopiero stojąc przed ulubionym obrazem Doroty – La Gitane (la Curieuse) (1911). Kolory van Dongena chce się zdrapywać paznokciem jak zdrapkę. Każda kolejna warstwa kryje jakiś niebanalny odcień, zdradzający olśniewającą kulturę malarską, doskonały warsztat pozwalający na dezynwolturę tak popisową jak w Kobieta za balustradą (1911), która wzięła szturmem moje malarskie serce. Wychodząc musiałem przyznać w duchu: „Zwracam honor, panie van Dongen!”.
Tymczasem na piętrze cierpliwie czekał Robert Delaunay, wprawiający w osłupienie swoją Kobietą z parasolką, namalowaną w 1913 roku, a będącą w zasadzie wizją abstrakcyjną; kalejdoskopową żonglerką płaszczyznami.
Jak rysował Signac
Dawny kościół, który stał się świątynią postimpresjonistów, miał boczną kaplicę, gdzie nabożnie westchnąć można było do wspaniałych prac Paula Signaca. Musée de l’Annonciade poświęciło paryskiemu uczniowi Seurata czasową wystawę prezentującą zaciszne pejzaże z prowansalskimi sosnami i miękko biegnącymi liniami morskiego brzegu. Były rysunki tworzone linią kapryśnie przerywaną, wijącą się w różnych kierunkach, zupełnie jakby ślad piórka czy ołówka był ersatzem duktu pędzla; i jeszcze jedna wzruszająco osobista pamiątka. Oto poblakła fotografia Signaca w towarzystwie przyjaciół, naklejona na kartkę zapełnioną pejzażem. Na zdjęciu krajobraz się nie zmieścił, więc artysta go dopowiedział. Co najlepsze – zrobił to w swoim języku.
Melancholia małych muzeów
Musée du Patrimoine w Grimaud jest szczęśliwym dowodem na to, że da się uniknąć nostalgicznego smutku małych muzeów, choć zaaranżowanie zajmującej ekspozycji historycznej opowiadającej o lokalnej społeczności należy przecież do zadań niełatwych. Co prawda za klamkę muzeum w Grimaud złapaliśmy w momencie poobiedniej przerwy, ale uprzejma muzealniczka, oderwana od stołu, wpuściła nas. Nie omieszkała jednak, puszczając figlarnie oko, przyłożyć palec do ust, sugerując nam zachowanie tajemnicy. Mam nadzieję, że przełożeni uroczej opiekunki ekspozycji nie dotrą do tego tekstu, a jeśli nawet – nie będą mieli za złe mojej niedyskrecji.
Musée du Patrimoine opowiada o życiu prowansalskiej prowincji w leniwym rytmie jej niegdysiejszego życia. Jest coś poruszającego w odwieczności rytuału tłoczenia oliwy w kamiennych naczyniach, w archaicznej wyciskarce winogron czy zdumiewającym w swej logice warsztacie do produkcji korków. Trudno nie poczuć, że kiedyś świat był w swojej prostocie logiczniejszy i przyjaźniejszy, jak uśmiech muzealniczki przerywającej posiłek, żeby wpuścić zbłąkane w upale słowiańskie duszyczki.
Klawesyn Chagalla
Po urokach Cogolin – w którym spędziliśmy kilka dni – Nicea wydała się nagle gwarną metropolią. Znanym nam już autobusem, pod wodzą pokrzykującego wesoło kierowcy, pięliśmy się pod górę. Urocza starsza pani w tęczowych koralach wychwyciła z prowadzonej między nami rozmowy nazwisko „Chagall” i przy każdym przystanku z familiarną troską ostrzegała: „To jeszcze nie teraz”. Kiedy autobus sforsował obiegane serpentynami stoki, nasza francuska informatorka orzekła z radością: „Teraz!”.
Musée National Marc Chagall to wspaniały pawilon, harmonijnie wpisany w ogród z sędziwymi drzewami oliwnymi o rysunku zdecydowanie bardziej finezyjnym niż prace bohatera placówki. Jadąc tu, nie byłem entuzjastą malarza z białoruskiego Łoźna, ale obiecywałem sobie życzliwą neutralność. W głębi ducha chyba liczyłem na jakieś olśnienie, mające sprawić, że pod wpływem nagłego zachwytu zostanę gorliwym wyznawcą Chagalla, uwierzę w jego proroków i dam się porwać do malarskiego Witebska. Tak się jednak nie stało.
Muzeum posiada audytorium – wspaniałą salę mogącą z równym powodzeniem służyć odczytom co koncertom, a głównym bohaterem jest klawesyn, którego pudło rezonansowe ozdobione zostało kompozycją Chagalla. Próbowałem wyobrazić sobie, jak brzmiałby na przykład Buxtehude czy Scarlatti grany na niebieskim instrumencie wymalowanym w lewitujące postaci o lalkowato bezwładnych kończynach. Ale wtedy znów pojawiła się nieśmiertelna Geneviève Grad śpiewająca: „Dou-liou Dou-liou Dou-liou Saint-Tropez!”. I tyle było z chasydzkiego mistycyzmu.
Pelerynka cesarzowej
Villa Masséna Musée na początku nie figurowała na liście naszych turystycznych priorytetów, za co zresztą wzięła odwet, udając – całkiem zresztą skutecznie – placówkę niedostępną. Pierwsza próba odwiedzenia rezydencji spaliła na panewce i zakończyła się ceremonialnym pocałowaniem imperialnej klamki. Za drugim razem szczęścia mieliśmy więcej i onieśmielonym krokiem weszliśmy do holu Villa Masséna.
Pierwsza myśl: jestem w powieści Balzaca. Tylko czekać szelestu jedwabnej sukni albo tupotu safianowych trzewików. Empirowe boazerie połyskujące złoconymi brązami i szlachetnym drewnem, wprawiające mnie – piewcę motywu girlandy i wieńca laurowego – w stan wnętrzarskiej ekstazy. Kiedy już niemal ocknąłem się z poczucia wtargnięcia do romantycznej prozy, ukazała nam się oliwkowo-srebrzysta pelerynka cesarzowej Eugenii. Mogłem więc znów przybrać minę balzakowskiego bohatera.
Miasto kwiatów
Pozazdrościć można miastom, których historię da się opowiedzieć arcydziełami. Musée Masséna prezentuje obszerną kolekcję poświęconą dziejom Nicei, bogato ilustrowaną wspaniałej klasy grafikami i obrazami. Nie mniej istotne są plakaty obwieszczające święto kwiatów. Czy mógł istnieć dla secesyjnego grafika temat równie atrakcyjny? Nie zaskoczę pewnie nikogo, pisząc, że także tu urządzono wystawę poświęconą kwiatom. Pełne polotu i dowcipu akwarele Duffy’ego zestawione zostały z pstrokatą majoliką. Tanie tapicerki w wątpliwej jakości wzory sąsiadowały z projektami wysmakowanych detali architektonicznych. Na widok prac Gustave’a-Adolphe’a Mossy i Julesa Chéreta poczułem się, jakbym zobaczył dobrych znajomych.
Raz na wozie
Historia zatacza muzealne koło, bo tuż przed wylotem urzekł mnie w Musée Masséna pokaz fotografii. Zdjęcia dobrano według rygorystycznego klucza – dziewiętnastowieczni goście przybywający na nicejski urlop nie skąpili sił i środków, by odświętnie dekorować powozy fantazyjnymi kompozycjami kwiatowymi, przypominającymi koafiury cyklopiej odpowiedniczki Marii Antoniny. Po latach, kiedy konie ustąpiły miejsca koniom mechanicznym, dekoracyjne ciągoty bynajmniej nie osłabły. Samochody oblepiano zmyślnymi konstrukcjami, tworząc z nich pojazdy godne Disneyowskich księżniczek. Odnieść można wrażenie, że perłą w koronie ambicji zamożnych kuracjuszy było nie tyle ufundowanie wystawnej kompozycji zakrywającej karoserię auta, co sfotografowanie się na jej tle. Dzięki temu możemy śledzić, jak zmieniał się krój kapeluszy, jak ustępowały pomadowane bokobrody, jak przepoczwarzały się samochody. I tylko kwiaty okazały się wieczne.
Fotografie nicejskiego święta kwiatów, kadrowane z amatorskim zapałem, oddziałały na mnie niepomiernie silniej niż wyliczone zdjęcia Knighta. Zarówno letnicy sprzed wieku, jak i londyński fotograf zrobili wiele, by nietrwałość kwiatów zachować. O upływie czasu nikt z nich słyszeć, zdaje się, nie chciał. Paradoksalnie – im dalej od daty powstania, tym więcej uroku i siły mają w sobie nicejskie dokumentacje święta kwiatów. Z tymi barwnymi wehikułami w głowie wsiadałem do samolotu, za chwilę zaczął się Magnificat, a później turkotał Bach zaprzężony w cztery klawesyny. Do zobaczenia, Niceo!
Dziękujemy Ci, że czytasz nasze artykuły. Właśnie z myślą o takich cudownych osobach jak Ty je tworzymy. Osobach, które lubią czytać i doceniają nasze publikacje. Wszystko, co widzisz na portalu jest dostępne bezpłatnie, a ponieważ wkładamy w to dużo serca i pracy, to również zajmuje nam to sporo czasu. Nie mamy na prowadzenie portalu grantu ani pomocy żadnej instytucji. Bez Waszych darowizn nie będziemy miały funduszy na publikacje. Dlatego Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne. Jeśli lubisz czytać niezłosztukowe artykuły – wesprzyj nas.
Dziękujemy Ci bardzo, Joanna i Dana, założycielki Fundacji Niezła sztuka
A może to Cię zainteresuje:
- Jean-Étienne Liotard „Śniadanie rodziny Lavergne” - 19 lipca 2024
- Alfons Karpiński „Portret malarzy w Jamie Michalikowej” - 31 maja 2024
- Carmen jak malowana - 23 maja 2024
- Witold Wojtkiewicz „Portret Lizy Pareńskiej” - 15 marca 2024
- Stanisław Masłowski „Wschód księżyca” - 1 marca 2024
- Deszcz nad Como. Lombardzkie wojaże - 8 grudnia 2023
- Księżniczka na Parnasie. Bożki słowiańskie Zofii Stryjeńskiej - 17 września 2023
- Giovanni Francesco Penni zw. il Fattore „Święta Rodzina ze św. Janem Chrzcicielem i św. Katarzyną Aleksandryjską” - 7 września 2023
- Paris Bordone „Wenus i Amor” - 28 sierpnia 2023
- Co słychać u Vermeera? - 8 sierpnia 2023
Przeczytałam z przyjemnością
Niepretensjona a fachowa ocena a przy tym autor nie boi sie „wyjść poza szereg” i nie piać peanow w zgodnym stadzie współczesnych krytyków
Dziękuję