Być może byłby do dziś najsłynniejszym i najbardziej rozpoznawalnym czeskim grafikiem i rysownikiem, gdyby ponad dwa wieki po jego śmierci na podium nie wskoczył Alfons Mucha, który zawojował masową wyobraźnię fin de sièclowej Europy wizerunkami zmysłowych kobiet o wijących się jak pnącza włosach. Mucha króluje nadal. A Hollara warto wydobyć z cienia.
W Czechach Václav, w Niemczech Wenzel, w Anglii Wenceslaus Hollar Bohemus. Opuścił Pragę w wieku dwudziestu lat. Do rodzinnych Czech zawitał później tylko raz, na krótko, podróżując ze swym pracodawcą. I nigdy więcej. A jednak niedługo przed śmiercią w 1667 roku lekką i pewną kreską naszkicował (z pamięci? może i tak, ale na pewno wspierając się wcześniejszymi notatkami), wyrył i odbił widok wzgórza nad Wełtawą, pnących się zygzakiem po Petřínie (ówczesnej Laurenziberg) murów Karola IV i łagodnego nurtu rzeki. Artysta nie pierwszy raz uwiecznił to praskie zbocze nad wodą. Ten widok musiał mieć dla niego szczególne znaczenie, kryć ładunek emocji. Całe dorosłe zawodowe życie spędził poza Czechami – w Niemczech, Anglii, Holandii. Ale, jak się zdaje, sentyment pozostał żywy. Ojczysty język był dla niego ważny. Niektóre ryciny opatrzył czeskimi podpisami, choć tam, gdzie przebywał, tylko nieliczni mogli rozszyfrować te trudne słowa.