Wyobraźmy sobie dwóch podróżnych kupujących bilety w dworcowej kasie. Pierwszy podchodzi do okienka i prosi o bilet na najbliższy pociąg w najlepszej klasie. Drugi kupuje bilet w określonym kierunku, bez względu na warunki podróży. Obaj wsiadają do swoich pociągów. Widoki za oknem się zmieniają. Pierwszy pasażer rozkoszuje się obsługą i jazdą. Drugi źle znosi niewygody związane z każdą podróżą. Czas mija powoli, odmierzany równomiernym stukotem kół pociągu. Wreszcie oba składy kończą swój bieg. Nasi pasażerowie muszą wysiąść. Na pierwszego nikt nie czeka. Drugi widzi rodzinę i rzuca się w objęcia bliskich. Być może dlatego podróż to doskonała metafora życia.
Przed podróżą do Katowic przeczytałem w Księdze zachwytów Filipa Springera kilka słów o Muzeum Śląskim, zlokalizowanym nieopodal kultowego Spodka: „większość [znajduje się] pod ziemią, co jest logiczne ze względu na region, który swoje bogactwo czerpał spod ziemi”.

Muzeum Śląskie, źródło: Toslask.pl
„Dobra architektura przysłużyła się kiepsko wymyślonej sprawie” – tak autor komentuje fakt, że owo muzeum jest oddzielonym trasami szybkiego ruchu parkiem kultury pośrodku miasta. Zamknąłem książkę, przecież sam to sprawdzę. Nie lubię uprzedzać się do tego, co mam spotkać. To smutne, kiedy robimy założenia w punkcie wyjścia, a potem naginamy fakty do zbudowanej teorii. Edmund Husserl za starożytnymi sceptykami mówił epoché (weź w nawias swoją pewność przekonań).
Tymczasem dworzec wypełnił się ludźmi oczekującymi na pendolino. Skład jechał z Gdyni, co przypomniało mi inny pociąg i inne czasy; słynny Monciak–Krupówki, najlepszą okazję dla studenta, aby dostać się do Zakopanego za niewielkie pieniądze. Jednak czasy się zmieniły. Zmieniła się kolej, zmieniły się Katowice. Wyjąłem kartkę i długopis, ponieważ mam tę dziwną przypadłość objawiającą się większą przyjemnością płynącą z patrzenia w okno niż w ekran komputera.

fot. Tomek Delurski
„Miasta nieczułe mijajcie jak porty” – powtórzyłem za Marylą Rodowicz i ruszyliśmy do Katowic. Sama podróż trwała zbyt krótko (a przecież podróż to doskonała metafora życia). Usiadłem w wygodnym fotelu, skreśliłem kilka zdań do tego tekstu, patrzyłem, jak świat mija za oknem. Co jakiś czas ktoś z personelu, przechodząc, pytał, czy w czymś pomóc.
– Nie, dziękuję. Ja tak po prostu lubię patrzeć w okno i nie potrzebuję nic więcej.
Lubię te rozmowy w pociągu, lubię spotkać człowieka. Personel wykonuje swoje obowiązki, a my często, zajęci własnymi sprawami, nawet nie podnosimy wzroku znad komputera.
„Zrób komuś dzień dobry”
mówi Loesje.
Katowice też się zmieniły. Dawny dworzec, rodem z socrealistycznego koszmaru, przeszedł remont. Część z betonowej konstrukcji została zachowana. To zadziwiające, jak kochamy beton. Jest łatwy do uprzątnięcia, ale nic na nim nie wyrośnie. Chcemy zabetonować wszystko, co grozi nieokiełznanym odrodzeniem się życia. Mieć pod kontrolą zimną skorupę. Socrealizm robił to na wielką skalę w architekturze, my robimy to na własne życzenie w życiu wewnętrznym. Zostawiłem więc dworzec i ruszyłem ulicami Katowic do Muzeum Śląskiego, umiejscowionego w szybie dawnej kopalni „Katowice” i kilku nowych szklanych budynkach. Ekspozycja znajduje się ponad trzynaście metrów pod ziemią, oświetlana przez promienie słoneczne wpadające przez szklane konstrukcje na powierzchni. Mało kto wie, że są one pokryte wzorem liści paproci. Jeśli ktoś zastanawia się dlaczego, powinien przypomnieć sobie, z czego powstał węgiel.
Pierwsza niespodzianka spotkała mnie przy kupowaniu biletu. Każdy bilet jest częścią systemu RFID. Oznacza to, że podczas zwiedzania możemy przykładać ów bilet do czytników, by później sprawdzić swoją trasę na stronie muzeum i zaplanować kolejną wizytę tak, aby nie pominąć tego, co pominęliśmy za pierwszym razem.

Muzeum Śląskie, fot. K. Jagodzińska
Niestety czytniki nie są równomiernie rozłożone w budynku. W każdym razie zwiedzanie zacząłem od galerii sztuki polskiej. Jest Matejko, Chełmoński, Pankiewicz. Ja wolałem Gierymskiego, Malczewskiego i Witkiewicza, ale po kolei…
Od razu zauważyłem pierwsze powiązanie ze stolicą – wszak Żydówka z pomarańczami mieszka na co dzień w Muzeum Narodowym w Warszawie. Żydówka z cytrynami jest tutejsza. Obie patrzą wprost na widza. I obie są równie bezsilne i smutne. Zimne tło i poraniona zmarszczkami twarz potęguje wyobcowanie. Czuć na plecach chłód tego dnia i nadzieję na znalezienie kupca, którą widać w oczach kobiety. Tylko owoce w koszu są cudownie wyraziste i przywodzą na myśl południowe słońce.
Ile takich kobiet spotykamy przy autobusowych przystankach? Stoją z własnoręcznie wykonanymi bukietami kwiatów i z obrazami Gierymskiego łączy je ten sam wzrok osoby zmęczonej życiem. W ten sposób obraz ożywa i staje się boleśnie aktualny. Najlepsze obrazy mają tę moc. Jeśli ktoś nie wierzy, niech obejrzy znakomity film Lecha Majewskiego Młyn i krzyż.
Kilka kroków dalej jest obraz Malczewskiego – Pożegnanie z pracownią. Zastygła twarz i ograniczona ekspresja. Wydaje się, że w jego autoportretach zasadniczo strój, gesty i zgromadzone postacie wyrażają emocje. Tu autor jest dumny, zamyślony, butny? Stoi na tle drabiny, nieodzownego sprzętu i jednocześnie symbolu „drogi poznania i kolejnych stopni wtajemniczenia”. Artyście towarzyszą mityczne bóstwa, które przędą nić ludzkiego życia. Owładnięty obsesją śmierci, Malczewski patrzy badawczo. Zdaje się, że to nie my oglądamy obraz. Nie przyszliśmy tu podziwiać barw i kompozycji. Tu sam Malczewski patrzy na nas i pyta: „Co zrobiłeś z nicią swojego życia, którą kiedyś przetną mityczne bóstwa?”.

Jacek Malczewski, Pożegnanie z pracownią | 1913, Muzeum Śląskie w Katowicach
W końcu autoportret Witkiewicza. To jeden z ostatnich wizerunków, namalowany na rok przed samobójstwem. Na pierwszym planie sam autor, który mógłby się przedstawić słowami Kaczmarskiego:
„Patrzę na świat z nawyku
Więc to nie od narkotyków
Mam czerwone oczy doświadczalnych królików
Wstałem właśnie od stołu
Więc to nie z mozołu
Mam zaciśnięte wargi zgłodniałych Mongołów
Słucham nie słów lecz dźwięków
Więc nie z myśli fermentu
Mam odstające uszy naiwnych konfidentów
Wszędzie węszę bandytów
Więc nie dla kolorytu
Mam typowy cień nosa skrzywdzonych Semitów
Widzę kształt rzeczy w ich sensie istotnym
I to mnie czyni wielkim oraz jednokrotnym
W odróżnieniu od was którzy Państwo wybaczą
Jesteście wierszem idioty odbitym na powielaczu
Dosyć sztywną mam szyję
I dlatego wciąż żyję
Że polityka dla mnie to w krysztale pomyje
Umysł mam twardy jak łokcie
Więc mnie za to nie kopcie
Że rewolucja dla mnie to czerwone paznokcie
Wrażliwym jest jak membrana
Zatem w wieczór i z rana
Trzęsę się jak śledziona z węgorza wyrwana
Zagłady świata się boję
Więc dla poprawy nastroju
Wrzeszczę jak dziecko w ciemnym zamknięte pokoju
Ja bardziej niż wy jeszcze krztuszę się i duszę
Ja częściej niż wy jeszcze żyć nie chcę a muszę
Ale tknąć się nikomu nie dam i dlatego
Gdy trzeba będzie sam odbiorę światu Witkacego”1.
Obraz powstał podczas pobytu malarza w Katowicach, stąd tło nawiązujące do tego miasta. Niestety nie pomyślano, aby objaśnić skróty, które Witkacy umieszczał na obrazach, a w których zawierał nazwy środków zażywanych podczas malowania danej pracy. Jeśli ktoś poszpera w internecie, znajdzie długi wykaz substancji, z którymi eksperymentował Witkacy.

Stanisław Ignacy Witkiewicz (Witkacy), Autoportret | 1938, Muzeum Śląskie w Katowicach
Na autoportrecie widzimy twarz błazna, który bada nas swoim spojrzeniem. Błazen miał mówić prawdę, nawet gdy inni nie chcieli słuchać. W 1980 roku, mając przed oczami inny obraz, Kaczmarski napisał:
„Stańczyk – wołają – dajcie tu Stańczyka
Już im nie starcza uczta i muzyka
Chcą jeszcze pośmiać się z głupca
Nie jestem dobrym błaznem na te czasy
Lecz wśród jedwabnych i złotych kutasów
Na mądrość znajdźcie mi kupca
Lecz żadna mądrość nie zastąpi przeczuć
Które są ze mną dzisiaj jak co wieczór
Choćby grano najgłośniej
Siedzę bez ruchu jak wyzbyty mowy
Czemu więc nagle wokół mojej głowy
Dzwoneczki dzwonią żałośnie”2.
Pod maską błazna kryje się pisarz, malarz, filozof, ale także człowiek, który dostrzegał nadchodzącą zagładę totalitaryzmów na długo przed George’em Orwellem (por. Pożegnanie jesieni, Nienasycenie). Witkacy przybrał maskę błazna, ale błaznem nie był. Śledząc jego teksty, widzimy człowieka, który bardzo poważnie przejmował się sprawami bytu. Maska była mu niezbędna, aby przeżyć. Jeśliby jej nie zakładał, skończyłby ze sobą o wiele wcześniej (planował samobójstwo już w 1914 roku na skutek samobójczej śmierci narzeczonej). Wspomniałem, że portret, na którym Witkacy patrzy na nas w Muzeum Śląskim, powstał pod koniec jego życia. 18 września 1939 roku Witkacy dokonał ostatniego gestu niezgody na świat, który miał nadejść. Skomentował to wcześniej, wkładając w usta jednego ze swych bohaterów słowa: „Jeśli się żyć pięknie nie może, należy przynajmniej pięknie skończyć”.
Na poziomie -4 w Muzeum Śląskim jest m.in. Galeria Śląskiej Sztuki Sakralnej. Cztery wydzielone strefy prezentują obiekty sakralne od gotyku po nowożytność. Śląska sztuka sakralna łączy w sobie wpływy wrocławskie, krakowskie, praskie i norymberskie.
Ciemne tło i punktowe światło sprawiają wrażenie, jakbyśmy byli we wnętrzu świątyni. Z drugiej strony umieszczenie sztuki sakralnej w takiej przestrzeni rodzi we mnie pewien zgrzyt. Oto prezentowane są smutne Madonny, nieomodlone. Stały się obiektami do oglądania, nie patrzenia (istnieje bowiem zasadnicza różnica między oglądaniem a patrzeniem i wie to prawdopodobnie każda kobieta). Patrzymy na ludzi, oglądamy rzeczy. Mężczyzna może na kobietę patrzeć, ale może ją też oglądać (może dlatego mówimy „oglądać pornografię”, a nie „patrzeć na pornografię”).
Usiadłem. Wokół mnie Madonny – symbol wiary i dewocji ludzi Śląska. Jedne barokowe i ekspresyjne jak Maryja z Dzieciątkiem z Istebnej, inne renesansowo harmonijne. Jest też Maryja z Dzieciątkiem z Knurowa (około 1420 rok), która w rzeźbie gotyckiej stała się ideałem kobiecej urody.

Maria z Dzieciątkiem | ok. 1420, Muzeum Śląskie w Katowicach, wł. Muzeum Archidiecezjalnego w Katowicach
Wszystkie te rzeźby są nieme, czasem odarte z polichromii, z pewnością odarte z nabożnej czci, którą były otoczone od wieków. Nie szkodzi. Odpoczywałem w tym otoczeniu. Wtedy zwróciłem uwagę na mały witraż.
To jedyny zachowany w pierwotnej oprawie przykład średniowiecznej sztuki witrażownictwa na Górnym Śląsku (witraż powstał mniej więcej w tym czasie, kiedy Gutenberg wynalazł druk). Do 1993 roku ta kwatera witrażowa znajdowała się w drewnianym kościele pw. św. Klemensa. Witraż przez wieki był poddawany zmiennym czynnikom atmosferycznym, a jednak do dziś urzeka kolorystyką. To dzieło przetrwało czas. Nie tylko oparło się warunkom pogodowym, ale w pewien sposób ma cechy tego, co można nazwać dziełem sztuki, tzn. patrząc nawet po wielu wiekach, będziemy zachwyceni pięknem danego obiektu. To ważna uwaga w kontekście innych wystaw znajdujących się w Muzeum Śląskim i pierwszy z elementów mojej definicji prawdziwej sztuki.
Ruszamy dalej szlakiem historii Śląska, od czasów najdawniejszych do współczesności. Ścieżka historyczna nie pomija także trudnych momentów tego regionu.
W ten sposób przechodzimy do wystaw sztuki bliższej nam czasowo. O ile w Galerii Plastyki Nieprofesjonalnej można znaleźć ciekawe dzieła na przykład związane z kontekstem kulturowym Śląska, a w Galerii Sztuki Polskiej po 1945 roku obrazy m.in. Beksińskiego, o tyle sztuka najnowsza jest tematem na oddzielny esej. Wylano już hektolitry atramentu na wychwalanie i znęcanie się nad sztuką współczesną. Ja ograniczę się tylko do dwóch obserwacji (z czego jedna będzie cytatem). Mam wrażenie, że osoby sprzątające w galeriach sztuki współczesnej muszą mieć jakiś rodzaj instrukcji obsługi na wypadek, gdyby chciały, w przypływie poczucia obowiązku, uprzątnąć jakiś eksponat jak inne śmiecie. Druga uwaga jest związana z nowoczesnym zabobonem (stare i przestarzałe zabobony genialnie wypunktował Józef Bocheński w książce Sto zabobonów). Zabobon ten głosi wszem i wobec, że w imię wolności sztuki żadna krytyka tejże nie może mieć miejsca. Doprowadza to do sytuacji jak ta podana 29.05 2016 roku w mediach. Nagłówek wówczas głosił: „Artysta ze Śląska wywiercił dziurę w ścianie muzeum. Miała być sztuka, jest sprawa w prokuraturze”. Bardzo łatwo domyślić się linii obrony artysty.
Roger Scruton napisał:
„Nastały czasy powszechnego unikania sądów estetycznych. Ludzie mają swoje upodobania, ale niczym się one nie różnią od upodobań kulinarnych – służą zaspokojeniu apetytów, które nie różnią się jakościowo od potrzeb zwierzęcych. To, co było charakterystyczne dla doświadczenia estetycznego, czyli jego ugruntowanie w percepcji wartości, zniknęło z pola widzenia i zostaje tylko zwierzęce pragnienie. Jeśli ludzie studiują sztukę, to często tylko po to, aby przyjrzeć się zastosowanym technikom albo „wyjść poza” całą tradycję ekspresji artystycznej i zdekonstruować jej ukryte założenia polityczne. Sąd wartościujący – czy to zawarty w dziele sztuki, czy w jego ocenie – jest unikany”3.
„Niebezpiecznie wychodzić za własny próg” – mawiał Bilbo Baggins. Niebezpiecznie wyłączyć internet w telefonie, usiąść w ciszy przed dziełami sztuki i pozwolić im mówić. Patrzeć na obrazy i pozwolić obrazom patrzeć na nas. Dopóki my patrzymy (a pewnie częściej oglądamy), czujemy, że mamy kontrolę. Dlatego współcześnie tak trudno niektórym kontemplować sztukę. Czujemy się nieswojo, kiedy jakieś dzieło nie jest zwykłym płótnem z naniesioną farbą, ale bacznym obserwatorem, który czyta z nas, bezlitośnie obnażając wszystko, co staramy się ukryć.
Zostawiłem za sobą Muzeum Śląskie, jeszcze tylko kawa na placu Kwiatowym i można ruszać do Warszawy.
Gdybym miał taką możliwość, jeździłbym pociągiem po całej Europie, odwiedzając muzea i galerie sztuki. Nie dlatego, żeby obejrzeć wszystkie dzieła, ale po to, aby zobaczyć jeden, góra dwa obrazy. Nigdzie nie gonić, nie czuć presji upływającego czasu. Usiąść i patrzeć; usiąść i pozwolić, aby obraz mnie czytał. Nie byłbym pierwszym. Henri Nouwen zobaczył kiedyś na drzwiach wspólnoty dla upośledzonych plakat z reprodukcją Powrotu syna marnotrawnego Rembrandta.

Rembrandt, Powrót syna marnotrawnego | 1661–1669, Ermitaż, Petersburg
To był początek jego duchowej podróży. Poczuł, że musi odwiedzić Ermitaż i zobaczyć oryginał. Siedział przed dziełem Rembrandta i słuchał. Z tej fascynacji zrodziła się książka Powrót syna marnotrawnego. Rozważania o ojcach, braciach i synach. Po spotkaniu z tym obrazem autor opuścił Harvard, gdzie pracował wiele lat, i zamieszkał we wspólnocie osób upośledzonych umysłowo w Kanadzie. Niebezpiecznie spotkać się z dziełem sztuki sam na sam, w ciszy.
Pociąg dowiózł mnie spokojnie do Warszawy. Fizycznie zostawiłem za sobą miasto i muzeum. Wewnętrznie niosłem w sobie zobaczone obrazy i historie, które stoją za każdym z nich. Wyniosłem z tej podróży nie tylko emocjonalne przeżycia na styku obserwator–obraz, ale sporą dawkę emocjonalnej wiedzy, która jest cechą charakterystyczną (już drugą, po ponadczasowości) prawdziwego dzieła sztuki.
Ogromne podziękowania dla PKP Intercity za pomoc w realizacji materiału „Kolej na sztukę”.
Artykuł sprawdzony przez system Antyplagiat.pl
A może to Cię zainteresuje:

- Caravaggio „Narcyz” - 19 lipca 2021
- Jak trwoga to do… Madonna czasu zarazy - 20 marca 2020
- Medytacja na temat straty – Rembrandt „Powrót syna marnotrawnego” - 17 września 2017
- Metafizyka oblicza. Gustaw Gwozdecki - 24 maja 2017
- E = mc2. Francis Bacon - 6 lipca 2016
- Gierymski, Malczewski, Witkacy – metafizyczna podróż… - 13 czerwca 2016
- Spowiedź grzesznika. Michelangelo Merisi, znany jako Caravaggio - 29 kwietnia 2016
- Geniusz i szaleństwo. Francisco Goya - 15 kwietnia 2016
Wspaniały tekst. Zabrał nas Pan w niezwykłą podróż nie tylko po świecie sztuki – podróż mentalną, pełna głębokich, wnikliwych spostrzeżeń.
zawsze do usług