Siedziałem na ławce w parku miejskim i obserwowałem niebo. Obserwowałem zmienność zamkniętą w nieskończonej liczbie kombinacji drobin wody i lodu nazwaną cirrusami, stratusami albo cumulusami; nazwaną tak, by zaprzątać głowy meteorologów. Obserwowałem magiczną zmienność kształtów nienazwaną w ogóle, by cieszyć oczy marzycieli i fantastów. By zaprzątać głowy, oczy i ręce malarzy. Obrazy nieba i jego obietnic, zatrzymane portrety złudzeń, wymyślone podobizny natury, małe i duże traktaty o powietrzu, solidne konterfekty i lekkie wariacje zamknięte w starannych dotknięciach pędzla bądź w pospiesznych smugach farby. Delikatnie umowne obłoki na deskach późnogotyckich, nieśmiałych jeszcze pejzaży, bardziej odważne w renesansie i już pewne siebie na barokowych portretach holenderskiego nieba. Sztucznie nadmuchane, dźwigające ciężar klasycyzmu; romantycznie skłębione i impresyjnie nerwowe, kubistycznie pocięte, ekspresyjnie krzyczące i surrealistycznie obecne. Malarska antologia nieba.
Nie wiem, czy obraz René Magritte’a, który z pozoru niewinnie zderza dzienny i wieczorny pejzaż, a nosi tytuł Imperium świateł, jest bardziej obrazem nocy czy dnia. Ale skoro wiem, że ważna jest jego dialektyka, bo to ona stawia pytania dotyczące nie tylko malarstwa, ale i porządku rzeczy, to wiem również, że inny obraz malarza zatytułowany Przekleństwo, a przedstawiający fragment błękitnego nieba z kilkoma łagodnymi obłokami, tym bardziej burzy ustalony porządek rzeczy, choć może się wydawać, że tylko za sprawą tytułu.
Ale tak postępowali nadrealiści, bowiem burzenie ustalonego porządku rzeczy było dla nich programowo obowiązkowe. Jak wiele obłoków przemierzyło malarskie nieba, w jak wielu kontekstach zaistniało, jak zmieniało swój kształt, nie zależąc od pogody, ale od ręki mistrza – od jego wrażliwości, temperamentu i emocji? Nazbyt wiele, by przejść obok tego faktu obojętnie.
Stefano di Giovanni zwany Sassetta, sieneński artysta pierwszej połowy XV wieku, malarz z bożej łaski, kronikarz bogobojnego żywota św. Franciszka z Asyżu, malował niebo i obłoki tak, jak czyniło to wielu mu współczesnych, wielu po nim i niewielu przed nim.
Niewielu, ponieważ malarskie niebo, całkiem niedawno dopiero, od kilkudziesięciu lat zaledwie, zrzuciło ciężką zasłonę ze złota jaśniejącego wokół głów madonn, aniołów i wokół smukłych gotyckich wieżyczek, by zaoferować świeży oddech błękitnego powietrza i białych obłoków. Sassetta, w gruncie rzeczy nieco spóźniony wobec odkrywczego i analitycznego ducha malarzy florenckich, wobec lekkości i wykwintu malarzy weneckich, tkwiący ubogą stopą i bogobojną myślą jeszcze w gotyku, sławi w obrazach przede wszystkim życie św. Franciszka z Asyżu, sławi jego uczynki, myśli i sny. A sławiąc świętych, sławi również naturę; sławiąc naturę, pokazuje niebo; pokazując niebo, maluje na nim obłoki.
Cóż w tym dziwnego? Wszak malowanie nieba i ziemi, lewitujących w powietrzu i stąpających twardo po ziemi świętych jest codziennością malarstwa tamtego czasu, jest naturalne jak oddychanie. Malarstwo powoli znajduje radość w postrzeganiu przedmiotu, człowieka z krwi i kości, odkrywa antyczne kanony piękna, a estetyka powoli formułuje nowe definicje, rozkwita nowymi teoriami. Ale niewielu malarzy tamtego czasu, choć wszyscy zapewne śnią, sny maluje, mimo że całe niemal ówczesne malarstwo jest zdawaniem relacji z istnienia świata „równoległego”, ze świata idei zawieszonego pomiędzy niebem i ziemią, świata sławiącego życie wieczne, cuda i mistykę; mimo że całe malarstwo zanurzone jest w niezwykłości. Sassetta nie jest wyjątkiem, ale jego obraz tak, bowiem w Śnie św. Franciszka, zamiast obłoków na błękitnym niebie, maluje Sassetta – wypełniający całą górną partię malowidła, ogromny, zawieszony nad rozgrywającymi się poniżej dwiema scenami z życia głównego bohatera, najeżony flagami ze znakiem krzyża – pałac, symbol przyszłego zakonu. To wizja śpiącego w dole obrazu św. Franciszka, który z anielską pomocą śni o potędze wiary.
Mniej więcej dwieście lat później, w protestanckiej Holandii, malarstwo zacznie szukać potwierdzenia własnej doskonałości w pozornie trywialnych i błahych faktach codziennego życia. Duch malarstwa tego czasu zacznie przeglądać się w zastygłych gestach i pozach, zawieszonych tym razem pomiędzy banalnością i rytuałem. Takie są wnętrza holenderskich domów, sceny rodzajowe, takie są martwe natury i pejzaż. To holenderscy tzw. „mali mistrzowie” pozostawili w swoich obrazach ślady tej codzienności, to ich imperatyw twórczy pozwala nam dzisiaj oglądać malarskie pracownie, wnętrza spelunek, sikające holenderskie psy i krzątające się w kuchni holenderskie kobiety. To wielcy mistrzowie pokroju Vermeera zapraszali do cichych i wystawnych wnętrz holenderskiego domu, mistrzowie tacy jak Heda pokazywali, co w tym domu się jadło, a tacy jak Ruisdael utrwalali pejzaż, pośród którego się podróżowało.
Zarówno mali, jak i wielcy mistrzowie, z upodobaniem malowali pejzaż dla samego tylko malowania. Ba, malowali pejzaż bez żadnych ukrytych podtekstów, bez symboli, alegorii, zdarzało się nawet, że bez sztafażu; ot tak sobie, z zachwytu nad drzewem, drogą, wodą i niebem. Rzecz prawie nie do pomyślenia we Włoszech. Nie dość, że Holendrzy malowali lasy, pola, wodę i niebo bez żadnego powodu, to jeszcze poświęcali niebu zazwyczaj 2/3 powierzchni obrazu; zawieszali ten ogrom błękitu, szarości i bieli nad ziemią, każąc podziwiać jego kolor, zmienność, jego ciężar, majestat albo zwiewność. Taki jest holenderski barok – jego intuicjonizm wywodzi się z niderlandzkiego renesansu, kiedy to malarze zawierzali bardziej oku niż linijce. Zresztą, czyż malując niebo, nie pewniej jest zaufać malarskiej intuicji, wiedzy i emocjom? Czyż nie lepiej odłożyć na bok wszelkie miernicze utensylia, pozostawiając własną wrażliwość uzbrojoną jedynie w pędzel i farby?
Klasycyzm, nadmiernie zapatrzony w antyk, w sztuczność i w emocje na pokaz, napompował do granic możliwości nie tylko swoich bohaterów, ale i obłoki, pod którymi przyszło herosom walczyć, wierzyć, przysięgać, wygłaszać płomienne mowy, umierać i pozować. Ich nieprawdziwość jest wystudiowana jak cały świat wokół – umowny, zimny i nieszczery. Ale nie trzeba było długo czekać, by przywrócić emocjom ich właściwą rangę, nawet z nawiązką. Uczynili to wkrótce romantycy, i natura, a więc i niebo z całą swoją rozwichrzonością, wróciła do łask. Sztuka lubi zmienność, wiek XX dowiódł tego niezbicie; lubi nawet r o z w i c h r z o n o ś ć, by nie rzec: n i e o k i e ł z n a n i e. Ale zanim malarskie niebo wkroczyło w bliższe nam czasy, zatrzymało się na płótnach np. Williama Turnera, rozświetlając je światłem, rozbłyskiem wykraczającym poza czas, reguły, obowiązujące prawidła, gusty i modę; a zanim on sam nadał im siłę samego tylko światła, przejrzystość powietrza, kolor złota i ognia, zanim z wielu obrazów uczynił portrety żywiołów, zanim opowiedział się po stronie emocji, tworzył pejzaże w duchu poprawności epoki, czyli pejzaże wnikliwe, solidnie malowane i dosyć nudne.
Oprócz jednego czy dwóch autoportretów nie namalował niczego poza krajobrazami. Mitologię ubierał w sztafaż i, wzorując się na Lorrainie, stworzył najmniej ciekawe obrazy. Z artystyczną epoką, w której żył, łączyła go epika, z następną – kolor. Impresjoniści dostrzegli w jego twórczości wiele z własnych pomysłów na sztukę, ale zrażała ich literatura obecna w tym malarstwie – wszak rozpoczynali już ekspansję czystej formy. Sztuka Turnera łączy w sobie odległe, przeciwstawne i nierzadko mało przyjazne bieguny malarskich doświadczeń. Młody Turner tkwi jeszcze w klasycyzmie, stary bywa już impresjonistą ciekawszym niż niejeden z nich. Jego późne obrazy osiągają niebywały, jak na czasy, w których powstają, stopień ignorancji malarskich reguł, zatracenia przedmiotowości na rzecz malarskiej eksplozji koloru próbującego oddać ruch, zatrzymać na płótnie powietrze, wodę, mgłę, parę, ogień i słońce.
Impresjonizm rozpoczyna tryumfalny pochód Nowej Sztuki. Wkrótce malarzy przestanie interesować niebo, wraz z narodzinami abstrakcji przestanie interesować ich przedmiot, niewiele później przestanie artystów interesować malarstwo. Sztuka wkroczy w obszary niczym nieskrępowanej wolności i jeśli któregoś z artystów zainteresuje natura, to w słusznej trosce o jej przyszłość opakuje ją w folię, jak czyni to Christo.
Siedząc na ławce w parku miejskim, obserwowałem zmienność nieba. I wtedy uświadomiłem sobie, że ta zmienność jest stała, i że nie powinienem mieć o nic pretensji do sztuki, bo ona zaledwie jest odpryskiem, ułamkiem wszelkiej stałości i jest do niczego niepotrzebna cirrusom, stratusom i cumulusom.
Dziękujemy Ci, że czytasz nasze artykuły. Właśnie z myślą o takich cudownych osobach jak Ty je tworzymy. Osobach, które lubią czytać i doceniają nasze publikacje. Wszystko, co widzisz na portalu jest dostępne bezpłatnie, a ponieważ wkładamy w to dużo serca i pracy, to również zajmuje nam to sporo czasu. Nie mamy na prowadzenie portalu grantu ani pomocy żadnej instytucji. Bez Waszych darowizn nie będziemy miały funduszy na publikacje. Dlatego Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne. Jeśli lubisz czytać niezłosztukowe artykuły – wesprzyj nas.
Dziękujemy Ci bardzo, Joanna i Dana, założycielki Fundacji Niezła sztuka
A może to Cię zainteresuje:
- Chirico i Rimbaud – zagadki twórczości - 13 grudnia 2019
- Chirico i Metzker – zagadki ulicy - 4 października 2019
- Francisco Goya. Okropności i szaleństwa - 14 kwietnia 2016
- Jerzy Nowosielski. Misterium przestrzeni - 24 października 2015
- Obrazy nocy - 2 października 2015
- Vittore Carpaccio „Dwie wenecjanki” lub „Kurtyzany” - 4 września 2015
- Wenecja. Wejście do labiryntu - 13 czerwca 2015
- Pejzaż wewnętrzny z okiem w tle - 13 maja 2015
- Krótki traktat atmosferyczny - 20 marca 2015
- Iluzja w sztuce – sztuka iluzji - 18 lutego 2015