Siedziałem na ławce w parku miejskim i obserwowałem niebo. Obserwowałem zmienność zamkniętą w nieskończonej liczbie kombinacji drobin wody i lodu nazwaną cirrusami, stratusami albo cumulusami; nazwaną tak, by zaprzątać głowy meteorologów. Obserwowałem magiczną zmienność kształtów nienazwaną w ogóle, by cieszyć oczy marzycieli i fantastów. By zaprzątać głowy, oczy i ręce malarzy. Obrazy nieba i jego obietnic, zatrzymane portrety złudzeń, wymyślone podobizny natury, małe i duże traktaty o powietrzu, solidne konterfekty i lekkie wariacje zamknięte w starannych dotknięciach pędzla bądź w pospiesznych smugach farby. Delikatnie umowne obłoki na deskach późnogotyckich, nieśmiałych jeszcze pejzaży, bardziej odważne w renesansie i już pewne siebie na barokowych portretach holenderskiego nieba. Sztucznie nadmuchane, dźwigające ciężar klasycyzmu; romantycznie skłębione i impresyjnie nerwowe, kubistycznie pocięte, ekspresyjnie krzyczące i surrealistycznie obecne. Malarska antologia nieba.

René Magritte, Królestwo świateł | 1954, Musées Royaux des Beaux-Arts de Belgique, Bruksela













