Chuchro o twarzy anioła, z sercem przepełnionym chorobą i miłością do sztuki. Dojrzałe spojrzenie na malarstwo zamknięte w chłopięcych oczach, zgaszonych przedwcześnie przez śmierć, a w ludzkiej pamięci zawsze młodzieniec i poszukujący, subtelny ironista – Witold Wojtkiewicz.
Rodzinne zmartwienie
Witold urodził się 29 grudnia 1879 roku jako drugie dziecko w typowo mieszczańskiej, warszawskiej rodzinie. Jego ojciec, Stanisław Wojtkiewicz, praktyczny i przewidujący człowiek, pracował jako urzędnik w Banku Handlowym. W tej kochającej się rodzinie matka, Aniela Święcicka, zajmowała się domem i stale powiększającą się gromadką dzieci, bowiem para doczekała się ich aż jedenaścioro. Największym zmartwieniem był jednak mały Witold. Od pierwszych chwil swego życia balansował na krawędzi życia i śmierci – tuż po narodzinach przerażeni rodzice zanieśli go pod bramy kościoła, by ich mały aniołek nie umarł bez Bożego błogosławieństwa. Dziecko przeżywa, rodzina zamieszkuje w kamienicy przy Rynku Starego Miasta i wiedzie jej się dobrze, poza ciągłym zamartwianiem się o zdrowie i przyszłość małego Witolda. Chłopiec dorasta otoczony opieką dwóch ważnych w jego życiu kobiet – nieco egzaltowanej mamy Anieli oraz ciotki Natalii. Oddają mu całe serce i z czułością oraz troską pochylają się nad specjalnymi potrzebami kruchego wrażliwca. W tym specyficznym czworokącie nie odnajduje się zupełnie ojciec Witolda. Ten skoncentrowany na zapewnieniu rodzinie dostatku, ceniący ciężką pracę mężczyzna nie rozumie delikatnej natury swojego syna. Dręczy go myśl, że jego potomek od konkretnego zawodu ceni sobie bardziej artystyczną ekspresję. Mały Witold dużo fantazjuje i marzy; opowiada o swych poprzednich wcieleniach, co bliskim wydaje się niepokojącym bajdurzeniem.
Ze względu na słabe zdrowie chłopiec do 7. roku życia uczy się w domu, a następnie w męskiej realnej szkole Józefa Pankiewicza, którą po przerwach z powodu nawrotów chorób, udaje mu się ukończyć. Młody Witold ma już pomysł na siebie, przeciwstawia się ojcu, zapisując się do warszawskiej Klasy Rysunkowej w budynku przy Placu Teatralnym. Nie jest jednak zbyt wytrwałym studentem. Szybko zniechęca go belferskie podejście i narzucona dyscyplina, a może i jeszcze inne czynniki wpływają na jego decyzję o rezygnacji z nauki. Podejmuje próby samodzielnego kształcenia, co również nie podoba się jego praktycznemu ojcu. W wyniku konfliktu między mężczyznami Witold zostaje bez środków do życia. Nie jest jednak całkowicie pozbawiony pragmatycznego rysu ojca. Rozpoczyna pracę jako projektant świątecznych kartek i satyrycznych pocztówek, a także współpracuje z prasą, gdzie zamieszcza karykatury, felietony i ozdobne winiety, co pozwala utrzymać się, pozostawiając miejsce do rozwoju duchowych i artystycznych upodobań.
Złośliwy młodzieniaszek
W pierwszym okresie twórczości Witold, z zuchwałością tak charakterystyczną dla młodości, szydzi z zastanej rzeczywistości, ukazując swój talent do drobiazgowej obserwacji; secesyjna kreska pełna manierycznej tendencji tylko dodaje pikanterii złośliwej twórczości. Szybko zostaje zaszufladkowany jako rysownik-satyryk, ale to mu nie wystarcza. Jak każdy młody ambitny człowiek poszukuje swojej drogi. Dla niego jest to szczególnie ważne. Przy każdym nawrocie choroby czuje bowiem chłodny oddech śmierci na swym karku, nic więc dziwnego, że pragnienie zrobienia w życiu czegoś istotnego pochłania jego myśli.
Wspierająca i rozkochana w Witoldzie matka opowiada o jego studiach w Krakowie i paryskiej Académie Julian, budując mit o swoim synu. Są to jednak wybujałe nadzieje nadopiekuńczej matki. W rzeczywistości Witold nie potrafi znaleźć swojego miejsca. Obiecująca wydaje mu się okazja podjęcia studiów w Petersburgu, gdzie zaoferowano mu stypendium oraz gdzie może liczyć na kąt u zamożnego wuja. Witold jednak kompletnie nie odnajduje się wśród codziennych obowiązków typowego studenta. Po 8 dniach edukacji kapituluje i znika z uczelnianego pola bitwy. Wraca do Polski, stale poszukujący celu i miejsca do życia. Jest w tym bardzo samotny, mimo wsparcia ze strony rodziny towarzyszą mu nieustanne huśtawki nastroju, charakterystyczne dla jego wrażliwej natury.
Amator już dłużej nie może
Etykieta artysty amatora bardzo przeszkadza Witoldowi. Jego ambicja nie może tego znieść. Po raz kolejny więc podejmuje próbę ukończenia studiów. Tym razem wybór pada na krakowską Akademię Sztuk Pięknych. Wydaje się, że młody artysta właśnie tu znajduje swoje miejsce. Co prawda nie jest łatwo i wciąż wdrożenie się w akademicką dyscyplinę sprawia mu trudność, ale jego sztuka rozkwita. Na uczelni pracuje pod bacznym okiem Leona Wyczółkowskiego i choć drażnią go korekty profesora, a wykłady zdarza mu się omijać aż nazbyt często, jego malarstwo wiele zyskuje. Do gustu przypada mu życie tutejszej cyganerii artystycznej. Wraz z przyjaciółmi wynajmuje mały lokal przy ulicy św. Tomasza, by wieczorami wymykać się do Jamy Michalika, gdzie pracuje przy tworzeniu programów i dekoracji do kabaretu Zielony Balonik. W Krakowie odkrywa w sobie dandysa – dba o fryzurę, buty i strój, jakby na przekór toczącej go chorobie i licznym problemom zdrowotnym. W listach do matki skarży się a to na ucho, a to na wrzody czy serce, ale któż nie korzysta z możliwości utulenia smutków w czułości matki? Z drugiej strony bowiem bryluje na krakowskich salonach, słynąc ze swej chłopięcej urody i ciętego humoru.
Jeden z nich upodobał sobie szczególnie. U państwa Pareńskich zjawia się w każdej godzinie dnia i nocy, by napawać się szczęściem ich domu. Pani Eliza Pareńska bardzo chętnie wspiera sztukę, nałogowo wręcz kupując obrazy, podczas gdy profesor Pareński darzy Witolda swą ciepłą przyjaźnią. Oboje nie wiedzą, że źródło wizyt młodego artysty to nie tylko pragnienie zapomnienia o samotności. Pareńscy posiadali trzy, wyróżniające się na tle przeciętnych panien, córki, które szybko zostały okrzyknięte muzami Młodej Polski.
Artysta niefortunnie zakochuje się w zamężnej Marynie, cierpiąc zgodnie z charakterystyką swej wrażliwej duszy. Maryna, nazywana również Marią, uwieczniona została nawet w Weselu Wyspiańskiego, gdzie autor opisuje jej zmysłowy urok i pociągającą inteligencję. Niedostępność ukochanej podsyca tylko masochistyczną skłonność Witolda do przygnębiających rojeń o alternatywnej rzeczywistości oraz jego melancholijną naturę w ogóle.
Kraków sprzyja wrażliwcom
Miasto i zamieszkująca je bohema artystyczna dobrze wpływają na twórczość Witolda. W swej działalności rozkwita i dojrzewa, przechodząc metamorfozę od agresywnych, manierystycznych przedstawień rysunkowych, aż po delikatne i zamglone portrety bliskich i przyjaciół. I znów, w zmysłowych, delikatnych i pięknych przedstawieniach postaci ludzkich ujawnia się jego talent do obserwacji . W 1905 roku kończy Akademię Sztuk Pięknych i nie odgrywa już dłużej roli amatora. Jego sztuka jest dojrzała, mądra i przesycona literacką treścią. Artysta balansuje między przedstawieniem i narracją, opowiadając, z lekką ironią i z użyciem metafory, własną historię o współczesności.
Z łatwością łączy to, co wydaje się drastycznie przeciwstawne, a w jego obrazach odnajdujemy razem: cierpienie, tragizm, komizm i i ironię, ubrane w satyryczną lirykę. Odważnie proponuje w swych dziełach ekspresjonistyczną emocjonalność zmieszaną z subtelnym symbolizmem chwiejnej groteski. Rok 1905 staje się przełomowym w jego karierze. Współtworzy z czterema innymi artystami Grupę Pięciu, która stanowi kontrę dla Towarzystwa Artystów Polskich. Ich patronem i inspiracją zostaje Cyprian Kamil Norwid oraz tacy twórcy, jak Malczewski czy Wyspiański. Ich działaniom twórczym przyświeca myśl Baudelaire’a o korespondencji sztuk oraz dążenie do podkreślania wzajemnych wpływów literatury, muzyki i malarstwa. Tendencje narracyjne odzwierciedliły się najpełniej w dojrzałej sztuce Witolda.
Grupa Pięciu aktywnie promuje swoje prace. Rozpoczynają od drobnych wystaw w krakowskim Pałacu Sztuki, warszawskiej Zachęcie, w lokalu Wiedeńska Secesja i we Lwowie. Nieoczekiwany sukces następuje w 1906 roku podczas wystawy w Berlinie. W styczniu 1907 roku na wystawie pojawia się bowiem francuski poeta André Gide, który zachwyca się liryzmem i grą kolorów w malarstwie Wojtkiewicza. Na fali ekscytacji zaprasza Witolda do Paryża. Mimo awersji do podróży, malarz tym razem przyjmuje zaproszenie zachęcony obietnicą pomocy w zorganizowaniu wystawy – jest zachwycony, ponieważ Gide dotrzymuje słowa. W listach do matki rozpływa się nad zaletami Francuza oraz nad doświadczoną z jego strony dobrocią. Wystawa odbywa się, choć odnosi umiarkowany sukces. Malarstwo Polaka zostaje uznane przez krytyków za zwyczajnie smutne. Kilka obrazów udaje się sprzedać, a dwa kupuje nawet sam Gide. Pobyt w Paryżu stanowi jednak dla artysty powiew świeżości – odkrywa nowe kierunki sztuki i z zaangażowaniem oddaje się pracy.
Nowi przyjaciele namawiają go do pozostania na emigracji. Gide obiecuje pomóc mu przy kolejnym Salonie Jesiennym. On jednak w głębi duszy jest patriotą, tęskni za Polską i Krakowem, który nazywa domem. Wraca po kilku miesiącach ze świeżym spojrzeniem na sztukę oraz pełny sił witalnych. Cały rozpala się ku malarstwu, by powoli spalać się w jego żarze. W jego sztuce pojawiają dwa ciekawe motywy – dzieci, osadzone w baśniowej narracji oraz apatia i bierność, które poniekąd stanowią odzwierciedlenie starczego stanu jego organizmu.
Jego kondycja pogarsza się z dnia na dzień, jednak maluje nadal – z twórczym zapałem i niesamowitą pasją. Dzieci w jego malarskich opowieściach odgrywają role zarówno królów i księżniczek, jak i dorosłych w obliczu codziennych problemów, zaś subtelne kompozycje kipią melancholijną i wizjonerską powagą.
Serce nie sługa, serce nie słucha
Rok 1908 jest dla artysty źródłem twórczej satysfakcji oraz nowych przyjaźni: z pisarzem Romanem Jaworskim i Stanisławem Ignacym Witkiewiczem. Pozostaje stale aktywny – włącza się nawet w prace Towarzystwa Artystów Polskich „Sztuka”, pełniąc rolę skarbnika. Z dnia na dzień, mimo licznych zajęć i na pierwszy rzut oka olbrzymiej żywotności, jego stan się pogarsza. Napady duszności i bóle serca trapią go coraz częściej, artysta unika ludzi. Zaniepokojeni jego sytuacją przyjaciele i bliscy namawiają go na przeprowadzkę do domu Tadeusza i Zofii Żeleńskich, którzy oferują mu swą przyjaźń i opiekę. Jak czas pokaże – niemal do ostatnich chwil życia.
Żeleński napisze o nim: „Na nim to najbardziej ciążył groźny wówczas »literatury«; z czasem zrozumiano, że ta literatura była po prostu najszczerszą poezją. Wojtkiewicz był wielkim poetą, który wypowiadał się środkami doskonale malarskimi”1.
Gdy wiosną 1909 roku wiadomo już, że nasilająca się choroba nie minie, zawiadomiona telegraficznie matka Aniela zabiera syna do Warszawy. W ostatnich chwilach nad Witoldem wiernie czuwają matka i siostra, Ola Kostrzębska. Jego powolne umieranie naznaczone jest cierpieniem świadomości przemijania; nie może już siedzieć; opierając się o poduszki, niespokojny, wyraża żal nad końcem swej twórczości.
Jego życie dobiega końca 14 czerwca. Umiera na rękach ukochanej siostry, by dwa dni później spocząć na cmentarzu na Powązkach. Wraz z ciałem zostają pogrzebane dzienniki artysty – tak oto opiekuńcze serce matki zadbało o zachowanie najskrytszych tajemnic ukochanego syna. Krakowscy przyjaciele nie zdążą na pogrzeb, artysta odchodzi przez nich niepożegnany.
Nieszczęściem naznaczone losy
Tak jak w smutnych kompozycjach Witolda Wojtkiewicza odbija się dramatyzm ludzkiej egzystencji, tak i w jego życiu znajdował on swoje odzwierciedlenie w chorobie i świadomości przemijania. Być może dlatego jego sztukę charakteryzuje tak dotkliwie precyzyjna i sarkastyczna obserwacja rzeczywistości, jakby chłonął każdy moment, każdą cząstkę cudzego życia w obawie przed własną, zbyt szybką, śmiercią.
Przedwczesna śmierć spotkała również jego ukochaną, Marynę, która wraz z trzecim mężem oraz swoim szwagrem i równocześnie przyjacielem Wojtkiewicza, została rozstrzelana w zbiorowej egzekucji profesorów lwowskiego uniwersytetu w lipcu 1941 roku.
Druga wojna światowa zabrała nie tylko pamięć o artyście, ale także jego dorobek w materialnej postaci. Wiele dzieł Wojtkiewicza zaginęło lub zostało zniszczonych; kilka z nich znanych jest jedynie z reprodukcji katalogu wystawy jego prac w krakowskim Muzeum Narodowym w 1930 roku. Miłośników wyjątkowej twórczości artysty ucieszyła wiadomość o odnalezieniu, zaginionego od lat 40. XX wieku, obrazu Orszak, który znajdował się w amerykańskiej kolekcji prywatnej.
- T. Boy-Żeleński, Andre Gide a Wojtkiewicz, w: Ludzie żywi, Warszawa 1928, s. 428. ↩
Dziękujemy Ci, że czytasz nasze artykuły. Właśnie z myślą o takich cudownych osobach jak Ty je tworzymy. Osobach, które lubią czytać i doceniają nasze publikacje. Wszystko, co widzisz na portalu jest dostępne bezpłatnie, a ponieważ wkładamy w to dużo serca i pracy, to również zajmuje nam to sporo czasu. Nie mamy na prowadzenie portalu grantu ani pomocy żadnej instytucji. Bez Waszych darowizn nie będziemy miały funduszy na publikacje. Dlatego Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne. Jeśli lubisz czytać niezłosztukowe artykuły – wesprzyj nas.
Dziękujemy Ci bardzo, Joanna i Dana, założycielki Fundacji Niezła sztuka
A może to Cię zainteresuje:
- Vincent van Gogh „Jedzący kartofle” - 28 maja 2021
- Frida Kahlo „Autoportret z cierniowym naszyjnikiem i kolibrem” - 16 czerwca 2019
- Vincent van Gogh „Gwiaździsta noc” - 25 marca 2019
- Józef Pankiewicz. Żył, aby tworzyć - 4 listopada 2018
- Zapomniany poeta. Władysław Wankie - 30 lipca 2017
- Piotr Michałowski, historia niezwykłego amatora, którego dzieło trafiło do Luwru - 14 maja 2017
- Vincent van Gogh. Artysta o wielu twarzach - 30 marca 2017
- Zygmunt Waliszewski, „Zygą” zwany. Artysta, który ścigał się ze śmiercią - 5 marca 2017
- Filozof wśród malarzy – Tadeusz Makowski - 1 listopada 2016
- Witold Wojtkiewicz. Dandys, poeta, wizjoner - 2 października 2016
Właśnie słuchałam w radiu TOK FM audycji Andy Rottenberg o sztuce. No i było o Witoldzie Wojtkiewiczu i jego Popielcu. Więc wygooglałam sobie ten obraz i się zachwyciłam. Nie powiem, abym wiele zrozumiała, bo symbolizmu jest tam mnóstwo, a ja jestem w samiuteńkim środku zwyczajności. Ale myszkując dalej po necie trafiłam na informację o dawno zmarłym synu p. Andy, Macieju Chołodowskim, i pomyślałam, że do tego też sięgnę. I tak dotarłam do artykułu w Wyborczej “Córka, matka, macocha…” I tak można sobie podróżować po sztuce, jak po wyspach połączonych mostami albo tunelami, no może bardziej łódkami. Wszystko dzięki ludziom, którzy o niej i artystach piszą. To naprawdę fajne. Dziś jest niedziela, mogę sobie pozwolić na takie błogie oglądanie i czytanie. Dlatego wesprę Niezłą Sztukę, bo znalazła niezły pomysł na sztukę. Dziękuję i pozdrawiam
Interesujacy artykul o artyscie , ktorego osobiscie nie znalem.
Juz go znam i cenie.
Bardzo nam miło czytać takie słowa 🙂
Bardzo interesujący artykuł. Cieszę się, że mogłam go przeczytać, bo bardzo cenię Wojtkiewicza. Pozdrawiam.