W 1924 roku, na prośbę zaprzyjaźnionego wydawcy, Max Beckmann w jedenastu punktach podsumował swoje życie. Na wstępie ostrzegał: „Beckmann nie jest zbyt sympatyczną osobą”. Jego kariera była w tym czasie w zenicie. Reprezentowały go najlepsze galerie w Monachium i Berlinie. Był też cenionym profesorem we Frankfurcie. Historycy sztuki poświęcali mu książki, muzea kupowały obrazy. Właśnie zakochał się w o dwadzieścia lat młodszej skrzypaczce i śpiewaczce – Mathilde (Quappi) von Kaulbach, która wkrótce zostanie jego drugą żoną. Żyli wystawnie i w świetnym towarzystwie. Zabiegając o francuskich kolekcjonerów, Beckmann wynajął nawet pracownię w Paryżu.
Na autoportrecie z 1919 roku w jednej ręce trzyma cygaro, w drugiej kieliszek szampana. Był bodaj najwybitniejszym artystą Republiki Weimarskiej. A jednak trzymał się na uboczu, stroniąc od artystycznych ugrupowań.
„Był trochę pustelnikiem, Hermannem Hesse malarstwa – pisał po jego śmierci George Grosz – zwalisty Niemiec, nieprzystępny, osobowość jak przycisk do papieru, kompletnie pozbawiony poczucia humoru”.
„Ma budowę proletariusza, energiczny i silny, to robotnik, tragarz dźwigający swój ładunek – pisał krytyk Wilhelm Hausenstein. – Na całe dnie i tygodnie pogrąża się w pracy”. Wieczorami Beckmann strząsał pył rzemieślniczego trudu. Nienagannie ubrany, siadał przy barze, słuchał jazzu i gapił się na ludzi. Można go sobie wyobrazić w scenerii Pożegnania z Berlinem Christophera Isherwooda. Nie miał jednak łatwości obracania się w towarzystwie. Kiedy goście przychodzili do niego parę minut za wcześnie, otwierał i oznajmiał, że pana Beckmanna nie ma jeszcze w domu. W wolnych chwilach czytał Nietzschego, Schopenhauera, romantyczną poezję. Garnitury były na niego za ciasne, jakby z zasady się w nich nie mieścił.
W 1927 roku namalował się w smokingu i z cygarem. Z ręką podpierającą bok, pewny siebie, nawet zblazowany, w przerwie koncertu czy spektaklu. Niepokojący wydaje się jednak cień na jego twarzy. Dziesięć lat później znów namalował się w galowym stroju. Na utrzymanym w jaskrawych barwach monumentalnym obrazie najbardziej rzucają się w oczy jego ręce: grube, jakby niezdarne i bezsilne.
W lipcu 1937 roku w radio Beckmann usłyszał mowę Hitlera na wernisażu wystawy Entartete Kunst (pol. Sztuki Zdegenerowanej), na której znalazły się również jego prace. Dwa dni później wyjechał z żoną do Amsterdamu. Aby chronić przyjaciół, spalił swoje wczesne dzienniki. Jeszcze w tym samym roku ponad 500 jego prac zostanie skonfiskowanych z publicznych kolekcji. Do Niemiec już nigdy nie wróci.
Beckmann mówił szybko, nerwowo, używając berlińskich kolokwializmów. Nieomal obsesyjnie malował siebie: w formalnym stroju, ale także z rekwizytami i w przebraniach. Raz w kostiumie clowna, kiedy indziej udawał biznesmena pod krawatem. Malował się jako więzień i jako akrobata na trapezie. A jednak stawał przed lustrem nie z próżności, lecz w poszukiwaniu samego siebie.
„Szukam pomostów od widzialnego do niewidzialnego. Choć może to zabrzmieć paradoksalnie, to właśnie z rzeczywistości wynika tajemnica naszego istnienia. Jednym z moich problemów jest poszukiwanie tożsamości, która jest pojedyncza i nieśmiertelna”.
W świat artystyczny Beckmann wchodził nadzwyczaj szybko, choć nie miał artystycznych koneksji ani doradców. Był jeszcze dzieckiem, kiedy namalował Autoportret z bańkami mydlanymi: chudy chłopak siedzi sztywno, jakby „ukrzesłowiony”, zrośnięty z ponurym pejzażem, patrzy na ulatujące w niebo delikatne bańki – marzenia o swobodnym, twórczym życiu, mrzonki, romantyczne uczucia.
Urodził się w Lipsku w 1884 roku. Jako szesnastolatek uciekł z prywatnej szkoły z internatem i dostał się na studia w szkole sztuk pięknych w Weimarze. Jego nauczyciel, pochodzący z Norwegii Frithjof Smith, portrecista i malarz rodzajowy, nauczył go zaczynać pracę od rysunku węglem na płótnie – ten zwyczaj zachowa do końca życia. Formalna edukacja Beckmanna trwała zaledwie trzy lata. Niebawem jego talent docenił wybitny historyk sztuki Julius Meier-Graefe i zdobył dla niego stypendium na wyjazd do Paryża. Beckmann zarozumiale twierdził, że odkrycia francuskich malarzy ma w jednym palcu i nie spodziewa się rewelacji. Jednak w Luwrze zachwyciła go piętnastowieczna Pietà z Awinionu, uważnie oglądał też Maneta, van Gogha i Cézanne’a.
Pracował jak szalony: „kiedy nie jestem w kawiarni ani w łóżku, maluję obrazy w rozmiarach 5,5 na 4 metry – donosił przyjacielowi. – Krótko mówiąc, zachowuję się, jak na geniusza przystało”.
Niebawem dwudziestoletni artysta przybył do Berlina. Odwiedził Edvarda Muncha i z miejsca wynajął jego pracownię, ponieważ autor Krzyku akurat wybierał się do ojczyzny. Beckmann pilnie się uczył, ale jednocześnie krytykował rywali i poprzedników: dawna sztuka chińska była dla niego nazbyt kobieca i wydelikacona, a secesja zbyt dekoracyjna; z tego samego powodu nie podobał mu się Matisse. On sam szukał czegoś bardziej szorstkiego, dosadnego, bliższego rzeczywistości.
Młodzi mężczyźni nad morzem z 1905 roku to poniekąd malarskie świadectwo dojrzałości Beckmanna. Nagromadzenie monumentalnych aktów dowodzi, że młody artysta opanował sztukę rysunku i anatomię. Nagie postacie umieścił na tle pejzażu i choć jeden z kąpiących się gra na fujarce, uniknął sentymentalizmu. Nie pokazywał też samotnego wędrowca w obliczu żywiołu– jego mężczyźni są dotkliwie realni.
Podziwiał twórczość Ferdinanda Hodlera, ale teraz miał okazję poszerzyć krąg inspiracji. Obraz wyróżnił Harry hrabia Kessler, postępowy miłośnik sztuki i dyrektor Muzeum Sztuki i Rzemiosła Artystycznego w Weimarze.
„Trochę jak Signorelli, ma pewne zalety Courbeta i Cézanne’a, ale jest przy tym niezwykle oryginalny w rytmicznym rozkładzie akcentów i w swojej tonacji, która tworzy wspaniałą całość”.
Beckmann wyjechał na stypendium do Florencji. Po powrocie ożenił się z Minną Tube – artystką, którą poznał podczas studiów w Weimarze. Przez kolejną dekadę nieomal wszystkie prace sygnował MBSL (Max Beckmann Seiner Liebsten – czyli Max Beckmann dla swej ukochanej). Zwierzał się, że „nigdy nie posiadł jej całkowicie”. Była partnerką do dyskusji o sztuce. Zażądał jednak, aby złamała pędzel. Na szczęście Minna podjęła studia muzyczne i spełniała się jako śpiewaczka operowa.
W 1906 roku Beckmann stracił matkę – upamiętnił ją Sceną śmierci. Przejmujący obraz z postacią płaczki jak z wczesnorenesansowego ukrzyżowania zachwycił Muncha; młody artysta nie posłuchał jednak jego rady, by nadal rozwijać się w tym „fantastycznym” stylu. Wolał malować swobodnie, zamaszyście, ale realistycznie. Szukał tematów ważkich, a nawet wzniosłych, jak zatonięcie Titanica czy trzęsienie ziemi w Messynie. Dramatyczny motyw dał pretekst dla skomplikowanej kompozycji, uchwycenia całej gamy emocji. Nie ma tu jednak tak autentycznego, ludzkiego współczucia jak u Géricault w Tratwie Meduzy. Młody malarz był raczej zafascynowany „okrutnym i dzikim” spektaklem.
Tymczasem w latach poprzedzających I wojnę światową Beckmann wiódł spokojne mieszczańskie życie. Ze spadku po matce kupił działkę w zielonej północnej dzielnicy Berlina. Małżeństwo z Minną było szczęśliwe, a w 1908 roku ze związku urodził się syn, Peter. Obficie pisali o Beckmannie krytycy, a pod swoje skrzydła wziął go słynny marszand Paul Cassirer. Ten okres skończył się w 1914 roku. Beckmann zgłosił się jako ochotnik do służby medycznej.
„Moja wola życia jest mocniejsza niż kiedykolwiek, chociaż widziałem już rzeczy przerażające i kilka razy jakby umierałem – pisał do Minny z frontu wschodniego – ale im częściej się umiera, tym intensywniej się żyje. Wciąż rysuję, to chroni mnie przed śmiercią i niebezpieczeństwem”.
Rzeczywiście, bezustannie szkicował: dźwiganie rannych, wnętrze lazaretu, konie, zrujnowane miasta. Tęsknił do malowania, śniły mu się zmysłowe harmonie kolorów. Przeniesiony do Flandrii, zobaczył okropności wojny. Początkowo opisywał je z czysto estetycznego punktu widzenia, ale trudno było długo podziwiać ten potworny spektakl. Beckmann nie dał się zresztą zarazić nienawiścią do wroga:
„Nie będę strzelał do Francuzów, bo zbyt wiele zawdzięczam Cézanne’owi. Nie będę też strzelał do Rosjan – moim przyjacielem jest Dostojewski”.
Przedwojenne życie – powierzchowne, pełne blichtru i pogoni za bogactwem – z tej perspektywy wydawało się rajem. W 1915 roku Beckmann przeżył załamanie i został zwolniony z wojska. Nie wrócił do żony, która tymczasem została śpiewaczką w Grazu. On zamieszkał we Frankfurcie u zaprzyjaźnionego malarza.
Kilkadziesiąt lat później, pisząc do syna, który został wybitnym kardiologiem, sugerował, że jego problemy z sercem zaczęły się podczas I wojny światowej. Aby wyrazić grozę swoich przeżyć, sięgał po sceny religijne. Przez trzy lata pracował nad Zmartwychwstaniem, które przypomina zarazem Sąd Ostateczny – pojawiają się tu portrety przyjaciół, ale także ludzie-szkielety, w wojennych bandażach i śmiertelnych całunach, dodatkowo zniekształcone w perspektywicznym skrócie. W tle widnieje czarne słońce. W tym okresie Beckmann intensywnie oglądał gotyckie malarstwo: Lucasa Cranacha, Matthiasa Grünewalda, Hansa Baldunga Griena. Podziwiał ich emocjonalną intensywność, ale także jaskrawe kolory, tłoczne sceny z silnie zaznaczonymi przekątnymi. Chrystus i jawnogrzesznica jest utrzymany w bladych odcieniach, postacie są kanciaste, stłoczone i prawie wszystkie mają zamknięte oczy. Oto grzech bez wybaczenia, bez możliwości ludzkiego współczucia. Noc to scena okrutnego morderstwa: przejmujące cierpienie poddawanego egzekucji człowieka, bezmyślny wyraz twarzy pykającego fajkę kata. Ta egzekucja odbywa się najwyraźniej na czyimś strychu, a mężczyzna w żołnierskiej czapce zaciąga zasłonę. Dzieło powstawało w trakcie rewolucji listopadowej. Beckmann mawiał, że rzuca wyzwanie Bogu; wytykał mu niedopatrzenia.
Od polityki trzymał się z daleka. Czuł się w obowiązku, by widzieć i opisywać:
„Teraz, nawet bardziej niż przed wojną, czuję potrzebę, by być w miastach, wśród ludzi. To jest nasze miejsce. Musimy brać udział w całym tym nieszczęściu, które się dla nas szykuje. Swoje serce i nerwy musimy otworzyć na straszliwy krzyk bólu nieszczęsnych, rozczarowanych ludzi… Nasze zbędne, skupione na sobie istnienie może być dziś uzasadnione tylko, jeśli damy innym obraz ich losu, a to jest możliwe tylko, o ile będziemy ich kochali”.
W cyklu jedenastu litografii Piekło Beckmann pokazał głód, ludzi zdesperowanych nędzą, nienawistnych, bezwzględnych, zacietrzewionych ideologią lub na pastwie żądzy. Postacie są kanciaste, stłoczone, przestrzenie niepokojące. Miny tancerek i muzyków w nocnym klubie zdają się agresywne i złowrogie: to nie jest miejsce beztroskiej zabawy, wydaje się, że zaraz dojdzie do bójki. W scenie Męczeństwa z rozkrzyżowanymi ramionami leży torturowana przez tłum kobieta. Uderzający ją kolbami karabinów wojskowi przypominają drwiących z Chrystusa rzymskich żołnierzy. Zapewne tą sceną Beckmann upamiętnił zamordowaną w styczniu 1919 roku Różę Luksemburg. A jednak malarz nie pogrążył się w traumatycznych przeżyciach.
„Ciemna, pełna wątpliwości, okrutna strona życia została odwrócona do ściany – pisał Stephan Lackner, który był nie tylko krytykiem, ale też kolekcjonerem i przyjacielem artysty. – Czasami aż szkoda, że opuściły go jego «zmory»”.
Przez kolejnych piętnaście lat Beckmann malował to, co tu i teraz; porzucił Biblię i historię. Zbyt osobny, może i zbyt wyniosły, by przyznać się do pokrewieństwa z którymkolwiek z ruchów awangardowych, pozostawał jednak dziedzicem Cézanne’a i kubistów. Ze średniowiecznych obrazów wybierał marginalia: potwory, dziwne zwierzęta, błaznów. Malował siebie z trąbą, z rogiem, w karnawałowym przebraniu.
Dawniej jego kabarety wyglądały jak przedsionki piekieł, teraz pragnie wmieszać się w tłum. Z rozkoszą pokazuje kąpiących się na Lido czy tańczących w Baden-Baden. Dużo podróżuje, jego krajobrazy są monumentalne, trójwymiarowe, pozbawione podtekstów i złych przeczuć. W 1927 roku z balkonu maluje panoramę Genui – w świetle księżyca morze wydaje się zielone, łodzie stoją zacumowane w porcie, a obok ruszają pociągi.
Zarys miasta Beckmann modeluje czernią i bielą – czerń podobnie jak wcześniej u Velázqueza czy Maneta nie była u niego tylko negatywem, lecz znaczącym kolorem.
W 1933 roku Beckmann był u szczytu sławy. Dyrektor Galerii Narodowej Ludwig Justi przeznaczył dla niego całą salę. Niebawem jednak został zaliczony do „artystów zdegenerowanych” – ekspozycję zdemontowano, a jego dzieła usuwano z niemieckich muzeów w całym kraju. Przekonany, że i tak jest skazany na wygnanie, Beckmann artystycznie potrafił odeprzeć ataki. W Berlinie namalował tryptyk Odjazd: po lewej stronie tortury, pośrodku łódź (rozbitkowie? uciekinierzy?) wypływa na czysty błękit morza. W mrocznym prawym skrzydle biało ubrana postać niesie naftową lampkę – może ogarek nadziei…
W 1937 roku Beckmann znalazł się na emigracji w Amsterdamie, gdzie mieszkała siostra jego drugiej żony. Mieli niewielkie mieszkanie, z magazynem tytoniu na poddaszu, ale co ważniejsze – z oknem dachowym, które zapewniało światło do pracy.
Jednym z pierwszych obrazów, które tutaj ukończył, był autoportret Wyzwolony: Beckmann pokazał się tu z wiszącym z nadgarstka łańcuchem, z zakratowanym okienkiem w tle. Na rękawie nosi napis „Ameryka”. W Amsterdamie nie miał przyjaciół ani koneserów, gotowych docenić jego poszukiwania. A jednak pracował bez wytchnienia: nieraz po dziesięć godzin dziennie. Tym razem nie malował amsterdamskiej ulicy: wolał własne wizje i fantasmagorie. W alegorycznych tryptykach, pełnych mitologicznych odniesień i wieloznacznych symboli, prowadził rozmowę z malarstwem przeszłości. We Śnie o Monte Carlo pojawiają się koszmarne postacie z kabaretu, burdelu czy filmu grozy: wiele z nich ze złowrogim uśmiechem i wyciągniętym mieczem.
Z kolei w tryptyku Aktorzy Beckmann zajmuje miejsce pośrodku: w królewskiej koronie, przebija sobie pierś mieczem.
Kiedy w 1947 roku przybył do Nowego Jorku, panowało tam szaleństwo abstrakcyjnego ekspresjonizmu. Jego płótna – nawiązujące do historii, intelektualnie wyrafinowane – były uderzająco niemodne. Wyobraźnia Beckmanna okazała się jednak ponadczasowa, a jego obrazy bywają przejmująco aktualne. Jak mówił:
„Uchodźca to ktoś, kto stracił wszystko, poza akcentem”.
W grudniu 1950 roku Max Beckmann szedł przez Central Park do Metropolitan Museum, gdzie na wystawie współczesnego malarstwa pokazano jego Autoportret w niebieskiej marynarce. Nie dotarł – po drodze doznał śmiertelnego zawału. Miał sześćdziesiąt sześć lat i był w pełni twórczych sił. Na ostatnim autoportrecie zaciąga się papierosem, prawą rękę trzyma w kieszeni: gorzko doświadczony, ale mocny, dojrzały mężczyzna.
Akurat trwa duża wystawa prac Beckmanna w Pinakotece w Monachium Max Beckmann. Departure.
Bibliografia:
1. Buruma I., The Circus of Max Beckmann, „The New York Review of Books”, 19.12.2002.
2. Lackner S., Max Beckmann, New York 1991.
3. Lorquin B., Wilderotter H., Vogel A., Allemagne, les années noires, Paris 2007.
4. Rewald S., Glitter and Doom: German Portraits from the 1920s, Metropolitan Museum of Art, New York 2006.
5. Rewald S., Max Beckmann in New York, Metropolitan Museum of Art, New York 2016.
6. Selz P., Max Beckmann, New York 1996.
7. Updike J., Bridges to the Invisible, „The New York Review of Books”, 28.11.1996.
Dziękujemy Ci, że czytasz nasze artykuły. Właśnie z myślą o takich cudownych osobach jak Ty je tworzymy. Osobach, które lubią czytać i doceniają nasze publikacje. Wszystko, co widzisz na portalu jest dostępne bezpłatnie, a ponieważ wkładamy w to dużo serca i pracy, to również zajmuje nam to sporo czasu. Nie mamy na prowadzenie portalu grantu ani pomocy żadnej instytucji. Bez Waszych darowizn nie będziemy miały funduszy na publikacje. Dlatego Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne. Jeśli lubisz czytać niezłosztukowe artykuły – wesprzyj nas.
Dziękujemy Ci bardzo, Joanna i Dana, założycielki Fundacji Niezła sztuka
A może to Cię zainteresuje:
- Henri Matisse „Czerwona pracownia” - 1 września 2024
- Henri Rousseau „Śpiąca Cyganka” - 17 maja 2024
- Edward Hopper „Poranne słońce” - 19 kwietnia 2024
- Tajemniczy Édouard Vuillard - 25 lutego 2024
- Pierre Bonnard „Kawa” - 11 stycznia 2024
- Henri Matisse „Taniec II” - 29 czerwca 2023
- Artur Nacht-Samborski. Malowane z ukrycia - 26 maja 2023
- Pomiędzy niebieskim i różowym: Picasso i kuglarze - 6 kwietnia 2023
- Max Beckmann: klaun, żeglarz, wygnaniec - 10 marca 2023
- Nicolas de Staël. Wierny wobec obrazu - 4 stycznia 2023