Artykuł jest częścią projektu:
Nasze mieszkanie na ostatnim piętrze warszawskiej kamienicy przy ulicy Koszykowej 24 jest całkiem spore. Składa się na nie kilka przestronnych pokoi oraz jasna pracownia o przeszklonym dachu. Rzadko udaje nam się tu zostać sam na sam z moją żoną Michaliną, którą pieszczotliwie nazywam Myszą. Często pomieszkują u nas krewni i znajomi. Stałymi gośćmi są też moi uczniowie, których mam naprawdę wielu. Szczęśliwie jednak klient zainteresowany namalowaniem portretu przesunął spotkanie na późniejszą godzinę, a Mysza udała się po sprawunki. Mogę więc spokojnie opowiedzieć moją historię…
Nazywam się Konrad Krzyżanowski. Urodziłem się 15 lutego 1872 roku w Krzemieńczuku, gdzie nie mieszkałem długo. Rodzice podjęli decyzję o przeprowadzce do Kijowa, gdy byłem dzieckiem. W większym mieście wcale nie żyło nam się lepiej.
Mój ojciec Marceli był emerytowanym urzędnikiem i pochodził ze szlacheckiej rodziny, ale czasy jej świetności były jedynie wspomnieniem. Moja matka, Kunegunda, chcąc podreperować domowy budżet, zdecydowała się nawet wynajmować pokoje w naszym domu, ale obecność sublokatorów nie poprawiała naszej sytuacji. Byliśmy biedni. Brak pieniędzy doskwierał nam tak bardzo, że po czterech latach nauki w gimnazjum musiałem porzucić szkołę. Był rok 1891, a ja, chcąc rozwijać swoją pasję, sam musiałem zatroszczyć się o potrzebne mi na ten cel środki. Od dziecka uwielbiałem rysować i przez pewien czas chodziłem na zajęcia do Szkoły Rysunkowej, a zdobyte w niej umiejętności wykorzystywałem malując portrety na podstawie fotografii. Była to moje pierwsza praca. W końcu udało mi się uzbierać kwotę, dzięki której rok później mogłem wyjechać do Petersburga.
Moim wielkim marzeniem było studiowanie na Akademii Sztuk Pięknych. Solidnie przygotowywałem się do egzaminów, które – ku mojej ogromnej radości – zdałem z powodzeniem. Niestety, ostatecznie musiałem zostać studentem kursów wieczornych, by w dzień móc zarabiać na swoje skromne utrzymanie. Bieda zadomowiła się u mego boku na dobre. Próbowałem ją przezwyciężyć, kierując liczne prośby do władz uczelni o zapomogi, nigdy ich jednak nie dostałem. Jedynym sposobem na przetrwanie było całkowite skoncentrowanie uwagi na nauce i tak też zrobiłem: przez dwa lata poświęcałem się nudnym studiom odlewów gipsowych. Szkicowałem, kopiowałem… by znów zaczynać pracę od nowa.
Akademia rządziła się swoimi prawami: panowały w niej twarde, staroświeckie zasady, do których należało się całkowicie stosować. Nie brakowało jednak osób, które chciały, by uczelnia stała się miejscem bardziej nowoczesnym. W połowie lat 90. powoli dało się wyczuć ducha zmian. Studenci rozpoczynający naukę nie spędzali już całego czasu na wykonywaniu studiów, ale od razu próbowali swoich sił w malarstwie z natury. W tym czasie pracowałem pod opieką profesorów Kławdija Lebiediewa i Iwana Tworożnikowa. Byłem zadowolony, bo po czasie spędzonym na żmudnym rysowaniu gipsów wreszcie w pracowni pojawili się żywi modele! To było wspaniałe, podobnie jak letnie zajęcia plenerowe. Lubiłem wykonywać szybkie szkice z natury, fascynowała mnie jej zmienność i dynamiczność. Moje pierwsze próby docenili również profesorowie. Malowałem i starałem się uczyć jak najwięcej, szybko więc zorientowałem się, jaką drogą w świecie sztuki chciałabym podążać. Kto wie, jak potoczyłaby się moja historia, gdyby nie pewne niefortunne zdarzenie, które miało miejsce na początku 1897 roku…
Wszedłem do kancelarii uczelni, by o coś zapytać. Nie wiedziałem, że wśród urzędników był obecny sam rektor, bo nigdy wcześniej nie spotkałem go osobiście. Zwrócił mi uwagę, że trzymam ręce w kieszeniach, a ja odpowiedziałem mu w niegrzeczny sposób. Nigdy nie przypuszczałem, jak wiele będzie mnie kosztował ten wybryk. Usunięto mnie z uczelni, a wraz ze mną wszystkich uczących się w niej Polaków. Na nic zdały się strajki studentów i apele profesora Archipa Kuindżego, którego chęć pomocy nam kosztowała utratę pracy. I ja przez wiele miesięcy ponosiłem dalsze konsekwencje swojego zachowania, bo odmawiano mi wydania dokumentów, dzięki którym mógłbym wyjechać za granicę. Dopiero jesienią dostałem paszport i pojechałem do Monachium. Tak zakończyłem istotny etap swojego życia, a jego symbolicznym podsumowaniem stał się Portret rosyjskiej aktorki.
Nie wymienię jej imienia, bo nie jest ono tak ważne jak niezwykła aura i nastrój, jaki wokół siebie roztaczała ta piękna i melancholijna dziewczyna. Naszą przyjaźń nosiłem w sercu i taką też dedykację zostawiłem na obrazie. Wyjeżdżając z Petersburga, nie przypuszczałem, że nie spotkamy się już nigdy więcej, a moja przyjaciółka wkrótce po moim wyjeździe odbierze sobie życie.
Pobyt w Monachium, gdzie mieszkałem przez prawie dwa lata, mimo wszystko uważam za ważny dla mojej sztuki. Co prawda nie zostałam studentem tutejszej Akademii, ale odwiedzałem m.in. sławną Pinakotekę, gdzie mogłem podziwiać dzieła dawnych mistrzów, niezwykłe gry światła i cienia, jakie toczyli na swoich płótnach – i choć nigdy nie chciałem malować tak jak oni, to ich dokonania były dla mnie, jako dla portrecisty, niezwykle cenne.
Zapisałem się do prywatnej szkoły malarstwa prowadzonej przez węgierskiego malarza Szymona Hollósy’ego. Jakże inna panowała tu atmosfera niż w petersburskiej Akademii! Każdy z uczniów mógł wyrażać swoją artystyczną indywidualność, a za szczególnie ważne uważano zajęcia w plenerze. Hollósy organizował wyjazdy do węgierskiego miasteczka Nagybánya, w których uczestniczyłem dwukrotnie. Dziś mogę powiedzieć, że to dzięki Hollósy’emu doceniłem w pełni znaczenie studiów plenerowych, na które później tak chętnie zabierałem własnych studentów. Zrozumiałem również, jak ważne dla rozwoju malarstwa są podróże.
Wiosną 1898 roku wyjechałem do Włoch, gdzie udało mi się zwiedzić między innymi Rzym. Z podróży przywiozłem wiele szkiców, które wysłałem do Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych. W taki sposób zadebiutowałem w warszawskim środowisku wystawienniczym. Kilka miesięcy później, w styczniu 1900 roku, zaprezentowałem swoje prace w Warszawie po raz drugi – tym razem na wystawie artystów polskich mieszkających w Monachium, organizowanej przez sławny Salon Aleksandra Krywulta. Skoro moje prace już były w Warszawie, postanowiłem, że pojadę tam i ja. W taki sposób rozpocząłem najważniejszy rozdział w swoim życiu.
Szczęśliwie dla mnie nie sprawdziły się opinie o Warszawie jako o mieście mało życzliwym i niesprzyjającym artystom. Wynająłem pracownię przy ulicy Wspólnej, zostając w ten sposób sąsiadem rzeźbiarza Stanisława Ostrowskiego, który stał się moim dobrym kolegą.
Zawsze pasjonowała mnie literatura i poezja, szybko nawiązałem nowe znajomości również w tym środowisku. Z zafascynowaniem słuchałem o przygotowaniach Zenona Przesmyckiego do wydania pierwszego numeru czasopisma „Chimera”, które miało stać się oknem na wielki świat sztuki i kultury. Przyjąłem jego propozycję współpracy jako ilustrator, choć ostatecznie dla „Chimery” rysowałem zaledwie kilka razy. Mimo to wiele chwil spędziłem na rozmowach z poetami Edwardem Słońskim, Stanisławem Przybyszewskim i Bronisławą Ostrowską, której portret, podobnie jak wielu innych ludzi pióra, namalowałem.
Pierwsze lata pobytu w Warszawie były dla mnie czasem szczególnie wytężonej pracy. Malowałem i szkicowałem wiele, głównie portrety: szybko i dynamicznie, często ograniczając paletę użytych barw. Najważniejsze zawsze pozostawało dla mnie jedno: oddanie ducha modela, jego emocji, prawdy o nim. Nie szukałem piękna, ale tego, co intrygujące, niebanalne. Pragnąłem ekspresji!
Chciałem malować, ale również uczyć, dlatego jeszcze w 1900 roku stworzyłem w swojej pracowni szkołę malarską. Miejsce otwarte, nie tylko dla mężczyzn, ale też dla kobiet, bo talent nie zważa na płeć. Szkoła formalnie przestała szybko istnieć, a ja musiałem wynająć nową pracownię, ale to nie było dla mnie najważniejsze. Liczył się fakt, że pozostali ze mną moi uczniowie.
Pracowałem dużo, dlatego zawsze w moim atelier były nowe obrazy, które chętnie pokazywałem na wystawach i salonach artystycznych. To czyniło mnie znanym i rozpoznawalnym. Zresztą dzięki udziałowi w wystawie Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych udało mi się uzyskać stypendium, które umożliwiło mi kolejny wyjazd do Monachium. Cieszyłem się na możliwość spotkania z moim węgierskim nauczycielem, Szymonem Hollósym, wkrótce jednak wróciłem do Warszawy. Tu, wraz z końcem lutego 1904 roku, otrzymałem propozycję objęcia stanowiska profesora w Szkole Sztuk Pięknych. Uradował mnie niezmiernie fakt, że mogłem poprowadzić własną pracownię, w której pojawili się nowi studenci, ale również to, że w Warszawie znów zaczęła funkcjonować duża szkoła artystyczna. Jej dyrektorem został mianowany Kazimierz Stabrowski, mój kolega z czasów studiów w akademii petersburskiej. Zresztą podobnie jak Ferdynand Ruszczyc i Eligiusz Niewiadomski, którzy także zostali wykładowcami na nowo powstałej uczelni.
Swoim studentom dawałem wiele swobody twórczej, choć nieraz ciężko było mi powściągnąć emocje, gdy oceniałem ich prace. Zachęcałem ich do śmiałości, malowania nie na pokaz, ale od siebie. Jeśli tego wymagała powstająca praca, wołałem „dyrnij!”, „szurnij, bracie!”, by mój uczeń zrobił z farby właściwy użytek. Złościłem się, gdy czyjś brak odwagi uniemożliwiał wyrażenie siebie i swoich uczuć, a to jak często podkreślałem jest dla mnie szczególnie ważne.
Zawsze uważałem siebie przede wszystkim za portrecistę, ale z własnego doświadczenia wiedziałem, jak cenne dla artystycznego rozwoju są zajęcia plenerowe, dlatego zależało mi na wprowadzeniu ich do programu zajęć. Szczęśliwie moje stanowisko spotkało się z aprobatą dyrekcji szkoły i od tej pory regularnie współorganizowałem wyjazdy do miejsc sprzyjających malarskim eksperymentom, m. in.: Arkadii koło Nieborowa, Zwierzyńca pod Zamościem czy Istebnej na Śląsku Cieszyńskim.
Dni przebiegały wówczas według ścisłego schematu: od rana praca przy sztalugach i korekty, a wieczorem kolacja, do której zasiadaliśmy wspólnie, prowadząc długie rozmowy o sztuce. Ceniłem moich podopiecznych, upatrując wśród nich wiele talentów. Wspólne godziny spędzone podczas wyjazdów, a później w pracowni, powodowały, że choć czasem bywałem porywczy, naszym relacjom nie brakowało serdeczności. Los dał mi jednak o wiele więcej, bo wśród moich uczniów odnalazłem najbliższą mojemu sercu bratnią duszę: Michalinę Piotruszewską.
Mysz pokochałem od razu i to miłością absolutnie bezwarunkową. I choć dzieliło nas jedenaście lat, to przecież w tamtych czasach znaczna różnica wieku wśród par wciąż była powszechna, a ja i tak nie zważałem na konwenanse, nawet na fakt, że Michalina była moją studentką. Spędzaliśmy ze sobą dużo czasu, a gdy nie mogliśmy być razem, pisywaliśmy pełne uczuć listy. Nasz związek został zaaprobowany przez rodzinę Michaliny i trzy lata później, w 1907 roku, pobraliśmy się. W podróż poślubną udaliśmy się do Włoch, a po powrocie do Warszawy wprowadziliśmy się do mieszkania przy Koszykowej.
Tu poczułem się naprawdę szczęśliwy. U swego boku miałem miłość mojego życia i mogłem z nią dzielić moją największą pasję. Dużo pracowałem i niezwykle cieszyłem się na kolejny plener ze studentami, na który wyjechaliśmy latem 1908 roku do Finlandii. Malowałem śmiało i szybko, chcąc zamknąć w ramach płótna ulotny moment, mgnienie pierzastych obłoków formowanych na niebie przez wiatr. Wówczas nie wiedziałem, że szkic chmur wykonany w Skandynawii stanie się jednym z najbardziej znanych w moim dorobku studiów plenerowych.
Wystawiałem też swoje prace za granicą: w londyńskim Albert Hall oraz w Galerii Sztuki Nowoczesnej w Dublinie, która zakupiła do swojej kolekcji dwa z moich szkiców. Tymczasem wraz z nadejściem nowego 1909 roku przyszły też zmiany, które wkradły się do mojego powoli porządkującego się życia. W Warszawie huczało od plotek wokół mojego przyjaciela, Kazimierza Stabrowskiego, którego oskarżano o… zamiłowanie do okultyzmu i urządzanie wieczorów spirytystycznych. W końcu grad oskarżeń odbił się echem w Szkole Sztuk Pięknych i Stabrowski zrezygnował z funkcji dyrektora. Zawsze byłem porywczy, więc na znak protestu i poparcia dla Stabrowskiego zrezygnowałem z mojej profesury. Zresztą inni wykładowcy zrobili to samo. Nie licząc na wiele, wystąpiłem z prośbą do władz petersburskich o możliwość założenia prywatnej szkoły malarskiej i ku mojej radości taką zgodę otrzymałem. Znów więc uczyłem, a moi studenci stali się stałymi bywalcami domowej pracowni.
Kolejne lata przyniosły mi udział w licznych wystawach zagranicznych. W 1911 roku, po wystawie w Rzymie, tamtejsza Galeria Sztuki Nowoczesnej zakupiła portret, na którym przedstawiłem moją Mysz i wielkim bólem była dla mnie konieczność rozstania się z nim.
Lato tego roku spędziliśmy w rodzinnym majątku Michaliny w Peremylu. Uwielbiałem atmosferę tamtejszego dworku i zawsze, gdy tylko nadarzała się taka możliwość chętnie tam wracałem. W Peremylu zresztą wielokrotnie stawałem za sztalugami.
To tu namalowałem m.in. portret mojej żony z jej matką Marią, siedzących wspólnie w salonie w słoneczny dzień, oraz obraz przedstawiający pochłonięte wieczorną lekturą przy świetle świecy Michalinę i towarzyszącą jej naszą przyjaciółkę, Emilią Wysocką. Pamiętam gdy raz na kanapę, na której odpoczywała Mysz, wskoczył czarny kot i usiadł obok niej. Tę scenę również uwieczniłem na jednym z moich płócien.
Choć dużo podróżowałem, to od czasu gdy zamieszkaliśmy z żoną w Warszawie, na wspólny wyjazd artystyczny za granicę udaliśmy się wspólnie tylko raz, w 1912 roku. Za to jaka to była wyprawa! Zwiedziliśmy wspólnie Londyn i Paryż, gdzie oddałem się studiowaniu i kopiowaniu dzieł dawnych mistrzów, Michalina zaś we Francji pobierała lekcje malarstwa. Również po powrocie do domu, w kolejnych latach działo się wiele: moje obrazy zostały nagrodzone złotym medalem na wystawie w Monachium i srebrnym w Warszawie. Doświadczyłem też sporych nieprzyjemności: gdy wybrałem się na plener do moich krewnych na Polesiu, zostałem aresztowany przez Rosjan pod zarzutem wykonywania planów terenu. Nikt nie chciał mi uwierzyć że nie jestem szpiegiem i dopiero dzięki interwencji mojego znajomego prawnika udało mi się wyjść z więzienia. Po tym przykrym incydencie przenieśliśmy się z Myszą na ponad rok do Kijowa, gdzie znów brałem udział w wystawach i uczyłem w polskiej Szkole Sztuk Pięknych.
Po zakończeniu I wojny światowej zdecydowaliśmy się jednak wrócić do Warszawy, a ja ponownie otworzyłem moją prywatną szkołę malarską. Znalazłem nawet dla niej lokum przy ulicy Poznańskiej, ale i tak część moich studentów zagląda do mnie wieczorami na Koszykową… Och! Ktoś właśnie dzwoni do drzwi… czyżby to Mysz tak szybko wróciła? A może to któryś z uczniów?
Konrad Krzyżanowski umiera 25 maja 1922 roku w Warszawie po trwającej przez kilka miesięcy chorobie. Jego grób znajduje się na Cmentarzu Powązkowskim. W domu i w pracowni przy ulicy Koszykowej pozostała Michalina, która mieszkała tam aż do swojej śmierci w 1962 roku. Przez cały czas była aktywna jako malarka, tworzyła głównie pejzaże i martwe natury. Większość spuścizny po swoim mężu przekazała Muzeum Narodowemu w Warszawie. Dzieła Konrada Krzyżanowskiego można odnaleźć w kolekcjach dużych polskich muzeów.
Redakcja: Anna Skurska
Dziękujemy Ci, że czytasz nasze artykuły. Właśnie z myślą o takich cudownych osobach jak Ty je tworzymy. Osobach, które lubią czytać i doceniają nasze publikacje. Wszystko, co widzisz na portalu jest dostępne bezpłatnie, a ponieważ wkładamy w to dużo serca i pracy, to również zajmuje nam to sporo czasu. Nie mamy na prowadzenie portalu grantu ani pomocy żadnej instytucji. Bez Waszych darowizn nie będziemy miały funduszy na publikacje. Dlatego Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne. Jeśli lubisz czytać niezłosztukowe artykuły – wesprzyj nas.
Dziękujemy Ci bardzo, Joanna i Dana, założycielki Fundacji Niezła sztuka
A może to Cię zainteresuje:
- Albert Lipczinski „Bransoletka” - 23 maja 2024
- Aleksander Gierymski „Katedra w Amalfi” - 5 kwietnia 2024
- Aleksander Gierymski „Siesta włoska II” - 28 września 2023
- Henryk Rodakowski „Portret Leonii Blühdorn” - 4 sierpnia 2023
- Konrad Krzyżanowski „Portret żony artysty” - 28 lipca 2023
- Caravaggio „Głowa Meduzy” - 13 stycznia 2023
- Michał Anioł „Tondo Doni” - 25 listopada 2022
- Sandro Botticelli „Wenus i Mars” - 25 marca 2022
- Edgar Degas „Mała czternastoletnia tancerka” - 4 lutego 2022
- Tycjan. Mistrz w służbie największych - 15 sierpnia 2021
3 thoughts on “Konrad Krzyżanowski o sobie samym”