Lubicie spontaniczne wyprawy, celowanie palcem w mapę i wsiadanie do „pociągu byle jakiego”? To idealnie się składa. Właśnie zaczynamy cykl, w którym będziemy podpowiadać Sztukofilom, co ciekawego zobaczyć w największych miastach w Polsce, a także w tych mniejszych. Muzea, galerie, zabytki, klimatyczne knajpki.
Ja już tak mam, że muszę się przygotować do spotkania, również do spotkania z miastem, dociekam, co ma najcenniejszego, a co stara się przede mną ukryć. Lubię też posłuchać rekomendacji innych, zanim wyruszę w podróż, nawet jeśli owi rekomendujący od kilku wieków już nie żyją.
A potem ciągnę ze sobą pożółkłe książki i pokreślone zeszyty. Nie inaczej było teraz. Moją przewodniczką po Gdańsku została, zupełnie nieświadomie, Maria Bogucka, a wszystko przez to, że w latach 60. napisała książkę Życie codzienne w Gdańsku. Wiek XVI-XVII.
Zakochana w jej opowieści od długiego czasu chciałam się wyrwać do Gdańska, ale jakoś ciągle nie było okazji…
***
Wieczornym pociągiem ruszam z Warszawy, w Gdańsku będę za niecałe 3 godziny.
Zatopiona w miękkim fotelu na chwilę zapominam, że jestem w pociągu. Zastanawiam się, jakim miastem jest teraz Gdańsk. Ile zostało w nim z potęgi portu, do którego zawijały statki z całego świata, którego nabrzeże wypełniał tłum mówiący wieloma językami, w którym mieszali się bogaci mieszczanie i portowa biedota. Miasta, które widziało egzotyczne przyprawy, najsłodsze owoce, drogie tkaniny, a przede wszystkim piękne dzieła sztuki.
Koniec wieku XV to moment, kiedy po prawie 200 latach panowania Krzyżaków miasto wreszcie odzyskuje swobodę. Kolejne wieki to piękny rozkwit tych terenów. Rozkwit dzięki temu, że troszkę byliśmy wtedy w tyle…
„Na zachodzie dynamicznie rozwija się przemysł sukienniczy”1. Brzmi oschle i książkowo, ale tak naprawdę oznacza tyle, że całe połacie ziemi, dotychczas rolniczej, ustępują miejsca hodowli owiec. Produkcja wełny staje się bardzo dochodowym zajęciem dla właścicieli dużych obszarów ziemi, a ludność, dotychczas zajmująca się rolnictwem, odpływa z terenów wiejskich do miast. Rozwija się przemysł, kurczy rolnictwo. Problemem staje się wykarmienie tych wszystkich chłopów, którzy teraz budują kapitalizm i stają się klasą robotniczą. Brakuje terenów, które mogłyby karmić lud i wtedy Zachód zwraca swój wzrok w stronę Europy Wschodniej. A tu całe połacie ziemi doskonale nadające się do tego, by zostać „Spiżarnią Zachodu”. Gdańsk staje się ogromnym „Spichlerzem Europy” i dzięki temu rozkwita.
XVI i XVII wiek to okres niezwykłego prosperity dla tego portowego miasta. „Napęczniałe kiesy gdańskich mieszczan, utuczona szlachta i wielkie fortuny magnackie” to dla nas dobra wiadomość, bo wszystko to przekłada się na sztukę.
Dojeżdżając do Gdańska, zastanawiam się, czy odnajdę okruchy przeszłości, o której tak ciekawie pisze Bogucka.
Ciągnę ze sobą pożyczony aparat, z obiektywem drogim jak diabli. I tak go pilnuję, że zapominam w pociągu zapasowych butów schowanych tuż nad siedzeniem, orientuję się po chwili, ale zanim dobiegam do okienka informacji, moje szpilki dojeżdżają Pendolino do Gdynii. Dobrze się zaczyna… zwiedzę jednak nie tylko Gdańsk, ale i Gdynię. (Wiedzieliście, że pendolino to po włosku wahadełko?)
Dzień dobry, Hans
Cel-minimum to Memling, więc z samego rana, tuż po pierwszym espresso biegnę do Muzeum Narodowego. Mural w przejściu podziemnym sugeruje, że jestem na dobrym tropie. Podoba mi się tu coraz bardziej.
Bliżej i bliżej…
Powstrzymuję się, żeby nie pobiec od razu w kierunku Sądu Ostatecznego Memlinga… I grzecznie oglądam na parterze ekspozycję porcelany. Oprócz całej masy błękitnych cudeniek prosto z Delft możemy zobaczyć takie oto rarytasy:
Nie jestem wielką fanką porcelany, ale przy odrobinie szczęścia można tu wyszukać sobie ciekawe perełki, jak talerz z serwisu obiadowego króla Stanisława Augusta.
A na piętrze czeka… Ołtarz Memlinga w pełnej krasie.
Uwielbiam historię tego obrazu. Dzieło to powstaje w Brugii na zlecenie bogatego florenckiego finansisty – Angelo di Jacopo Taniego, który sprawuje tam funkcję przedstawiciela Banku Medyceuszy. Tryptyk załadowany na galeon San Matteo wyrusza w kierunku Florencji, ma trafić do rodowej kaplicy Tanich w kościele Badia Fiesolana. Ale nigdy tam nie dociera… 🙂 Przejmuje go Paweł Beneke – najsłynniejszy gdański kaper. Rozpętuje to dość sporą aferę (nawet papież zabiera głos w tej sprawie), a żeby nie oddawać ołtarza, tryptyk zostaje podarowany Kościołowi Mariackiemu w Gdańsku. Z biegiem lat przybywało zainteresowanych ołtarzem i chętnych do jego przeniesienia. Argumenty były różne – duże sumy pieniężne (cesarz Rudolf II) lub drobne naciski dyplomatyczne (car Piotr I). Ale dopiero Napoleonowi udało się go wywieźć z Gdańska. Co ciekawe, w Luwrze ołtarz był prezentowany jako dzieło van Eycka.
Następnie krótki pobyt dzieła Memlinga w Berlinie i obraz wraca do Polski. W czasie II wojny światowej Sąd Ostateczny znów rusza w podróż, wywieziony przez Niemców w góry Turyngii, następnie przejęty przez Armię Czerwoną, trafia do Ermitażu. Do Gdańska na stałe wraca dopiero w 1956 roku, ale już nie do Kościoła Mariackiego, tylko tu, do Muzeum Narodowego, gdzie obecnie można go podziwiać.
Mistrzostwo świata w najmniejszym nawet detalu, odbicia w zbroi, kryształowe schody – warsztat, który przyprawia historyka sztuki o orgazm. Wyobrażam sobie, co muszą tu czuć malarze, patrząc na to dzieło.
Kiedy będziecie oglądać ten tryptyk, koniecznie zajdźcie od drugiej strony. Na skrzydłach znajdują się wizerunki fundatorów, w tym portret młodziutkiej, 18-letniej żony bankiera – Catariny Tanagli. Jest to, moim zdaniem, jeden z piękniejszych portretów z tamtego okresu.
A trzeba przyznać, że muzeum to obfituje w piękne portrety – można znaleźć i Van Dycka, jak się dobrze poszuka. Mnie natomiast urzekł ten portret Konstancji Schumann, autorstwa Daniela Schultza.
I moje małe osobiste odkrycie tego muzeum: Albert Lipczinski.
Dużo tu dobrego i jeszcze wam o tym napiszę, ale żeby nie zanudzić – rzut oka na przedstawienie Dworu Artusa z epoki (zaraz porównam z tym, jak wygląda on współcześnie, i biegnę dalej – każda minuta jest na wagę złota).
Nothing Hill?
Ulica św. Ducha sprawia wrażenie, jakbyśmy na chwilę przenieśli się na Nothing Hill w Londynie.
Maleńkie szybki w oknach, cicha, zwrócona w kierunku parku uliczka łudząco przypomina brytyjską zabudowę. Elementem już typowo gdańskim są przedproża. Są to „otoczone misternie kutą w żelazie kratą lub kamienną balustradą i umieszczone przed progiem domów podwyższenia, na które prowadziły schody z poręczami wspartymi u dołu na kulach granitowych lub słupach”2. Spełniały one rolę tarasu zastawianego często stołami, przy których biesiadowano z gośćmi.
Muzeum Bursztynu, czyli pociąg do Afryki
Muzeum Bursztynu zrobiło na mnie niezwykle silne wrażenie. Chłód gotycko-renesansowego budynku, który kiedyś był więzieniem i katownią, od środka ociepla miodowy kolor bursztynu witający nas z nowoczesnych gablot. Wspinam się po kolejnych piętrach kamiennych schodów więziennej wieży, pokonując również podróż w czasie, bo każde piętro to zupełnie inna epoka. Wędruję tak aż do nowoczesnej biżuterii. Ale tak naprawdę przyszłam tu zupełnie w innej sprawie. W jednej z sal powinna być wystawa Biżuterii świata przywiezionej przez Elżbietę Dzikowską z jej wypraw. Błądzę korytarzami, aż wreszcie znajduję maleńką salę, ale tak ciekawie urządzoną, że warto było pokonać te 350 km, by to zobaczyć. Naszyjniki ze słomy, ogromne muszle, gigantyczne różańce.
A dodatkowo ogromne zdjęcia kobiet – obwieszonych dziećmi, zmęczonych życiem, ale dbających o swoją kobiecość – wzruszają i hipnotyzują. Maleńka sala robi wrażenie wagonu pociągu, z którego widać Afrykę.
Z Muzeum Bursztynu dosłownie kilka kroków do Wielkiej Zbrojowni – perełki architektonicznej z niderlandzkimi wpływami, zaprojektowanej przez Antoniego van Opbergena, architekta, który do Gdańska przywędrował z Flandrii.
II połowa XVI wieku to okres zagrożenia ze strony Szwedów, dlatego gdańszczanie zaczynają myśleć o fortyfikacjach i arsenałach. Zbrojownia to drugie gdańskie dzieło Opbergena, po ratuszu Starego Miasta. Piękny budynek z czerwonej holenderskiej cegły, zdobiony kamienną dekoracją – ornamentem okuciowym i złoceniami – powstaje w latach 1602-1605. Tę datę pamiętają chyba wszyscy studenci historii sztuki, bo gdańska zbrojownia to flagowe dzieło egzaminów z architektury w Polsce.
Obecnie parter Wielkiej Zbrojowni służy jako przestrzeń wystawiennicza (wejście od strony ul. Piwnej). Nie omieszkam zerknąć. Wystawa jawi się mi niczym mozaika bardzo dobrych prac połączonych z tymi, które bardziej bawią, niż zachwycają. Po chwili doczytuję, że to mieszanina prac studentów i profesorów z krakowskiego ASP. Aż boję się dalej drążyć, co jest czyje… 🙂
Kątem oka dostrzegam strażnika czule poprawiającego kondycję eksponatów. Podbiegam, żeby uchwycić ów Bergsonowski moment 🙂
Po wyjściu ze Zbrojowni kieruję swoje kroki w stronę Mołtawy, mijam wykute w kamieniu przedproża. Coś instynktownie popycha mnie w stronę ukrytej pod markizą kawiarni. Okazuje się, że skrywa ona nie tylko dobrą kawę, ale i całkiem niezłą sztukę wiszącą na ścianach. Wnętrze, choć niewielkie i skromnie urządzone, od razu kradnie moje serce. Na ścianach Kawiarni Balsam wiszą prace Kazimierza Kalkowskiego. Artysty, którego, wstyd się przyznać, nie znałam wcześniej.
Sztuka zaczepiała mnie zewsząd. Kiedy posmakowałam piwa z lokalnego Gdańskiego browaru Gościszewo (polecam ciemnego Komtura), okazało się, że na etykiecie, zamiast standardowej marketingowej mowy-trawy o tradycji i „najchmielowszej chmielowości chmielu”, widnieje informacja, że część zysków ze sprzedaży każdej butelki przeznaczona jest na restaurację lokalnych dzieł sztuki. Plusik za to.
Nocne podjadanie
W drodze na dworzec, zaciekawiona witryną, zaglądam do Galerii Triada, podobno najstarszej galerii na Pomorzu. Mieści w sobie bardzo dużo interesujących prac, ale wśród Olbińskich i Dwurników ja odnajduję małą, monochromatyczną grafikę skrytą wśród dużych formatów. Zakochuję się bez pamięci. Zdjęcie zupełnie nie oddaje misternego wykonania tej mezzotinty, stworzonej z taką czułością przez nieznaną mi dotąd artystkę – Aleksandrę Makowską.
Nocne podjadanie, jeszcze po ciebie wrócę!
/Dana
Ogromne podziękowania dla PKP Intercity za pomoc w realizacji materiału „Kolej na sztukę”.
Jak wszystkie muzea to może i Narodowe Muzeum Morskie?
bardzo zachęcająca relacja, zamarzyłam sobie zobaczyć Memlinga na żywo