„Pewien człowiek […] zgubił raz na szerokim, błękitnym morzu brylantową spinkę do mankietu i dwadzieścia lat później, równo dwadzieścia, co do dnia, a był to widać piątek, jadł wielką rybę, ale nie znalazł w niej brylantu. I to mi się właśnie najbardziej podoba w zbiegach okoliczności”.
Vladimir Nabokov, Śmiech w ciemności
Na początku był chaos, a i później niewiele się ten stan rzeczy zmienił. Podczas przesiadki w Mediolanie zdążyliśmy z Dororką wypić kawę osłodzoną widokiem cukierniczego gmachu Grand Hotelu lepionego z architektonicznej bezy i koronek, po czym prędko wtaszczyliśmy walizy do pociągu, by ruszyć w stronę Bergamo. Następny przystanek: Accademia Carrara.
Accademia Carrara
Przypadek i kuratorów wystaw łączy to, że czasem podejmują zdumiewająco trafne decyzje. Wspaniale się stało – i nie wnikam, czy jest to dziełem muzealników, czy machinacji bynajmniej nie ślepego losu – że wchodząc do galerii, od progu widzi się prace Francesco di Stefano zwanego Pesellino. Parafrazując Gombrowicza, Pesellino to pierwszorzędny malarz drugorzędny, ale kto byłby wspanialszym preludium przed wielką fugą najtęższych talentów niż ten czarujący bajkopisarz z typowo florencką skłonnością do klarownego rysunku.
Opowieść Pesellina jest tyleż barwna, co szczegółowa, a jej rytm odmierzają malowane w tle arkady i drzewa osobliwie kornie temu rytmowi podporządkowane. Na koniku, któremu brak tylko biegunów, sunie dziecięco poważny sokolnik, obok waruje siwy piesek z obrożą koloru rękawów dostojnika w nasadzonym na bakier kapeluszu. Po sąsiedzku – Benozzo Gozzoli – najpiękniejszy na obrzeżach, gdzie nie ma już postaci, gdzie kończą się trzymane przez usłużne anioły kotary, a zaczynają się rajskie marginalia – lilie i różyczki jak główki szpilek wetkniętych w czarną materię. A jest to bardzo piękna czerń.
I można by tak pławić się w rozkosznym świecie Quattrocenta, gdyby zza winkla nie łypnął przydymionym okiem Cosmè Tura, manieryczny w rysunku i nieprzekonujący w światłocieniu wywołującym efekt niemal demoniczny. Mistrz z Ferrary od dawna nie budził mojego zaufania i na miejscu potężnych d’Estów przemyślałbym dalszy patronat nad panem Turą. Nigdy nie byłem też entuzjastą malarstwa Mantegny. Często jego postaci wydawały mi się wystrugane z surowych ziemniaków, dziwnie kubiczne, blade i pozbawione konsystencji ciała, jednak San Bernardino da Siena pozostaje zachwycająco chlubnym wyjątkiem. Bezzębne, zaciśnięte z mnisią powagą usta, wydatny podbródek i łukowata zmarszczka pod okiem, bladość skóry i kolor habitu zestawiony z karminową aureolą tworzą porywającą w swojej prostocie i dosadności opowieść o człowieku z krwi, kości i tłumionych afektów. I ten maleńki portrecik zapewnił Mantegni spory kawałek mojego malarskiego serca.
Warzywniak dawnych mistrzów
Carlo Crivelli bardziej interesował się ogórkami niż Madonną, ale malował owoce i warzywa tak, że trudno mu czynić z tego osobliwego zamiłowania zarzut. W Madonnie z Dzieciątkiem ogórek dumnie pręży się na liściu, z jednej strony rumieni się czereśnia z blikiem białego światła, z drugiej kompozycję zamyka genialnie miękki, pąsowy goździk. I nawet wiszące w owocowej girlandzie brzoskwinie więcej mają w sobie życia niż twarz tytułowej Matki Bożej i wylęknionego przyszłymi wydarzeniami Dzieciątka.
Giovanni Bellini też od owoców nie stronił, i choć gruszce w jego wspaniałej Madonnie z Dzieciątkiem niczego bynajmniej zarzucić nie można, to widać, że był malarzem o niebo wszechstronniejszym od Crivellego. O niebo i ziemię, bo nie tylko obłoki mają u niego właściwą puszystość, ale i pejzaż malowany jest z baśniowym rozmachem. Wszystko ma właściwe sobie faktury i konsystencje, w odróżnieniu od dzieł Vittore Carpaccia, którego dywany malowane są zupełnie płasko i mimo najlepszych chęci trudno zobaczyć w nich zachęcającą miękkość, toteż oddałbym je za jedną gruszeczkę Belliniego.
Zbrodnia w katedrze
26 kwietnia 1478 roku wypada niedziela wielkanocna. W katedrze florenckiej modli się Wawrzyniec Wspaniały i jego brat Julian Medyceusz. Nagle nabożeństwo przerywają krzyki, tłum wpada w panikę, ranny Wawrzyniec czmycha do zakrystii, gdzie znajduje schronienie, Julian nie ma tyle szczęścia – pada zasztyletowany przez zamachowców, dokładnie miesiąc i jeden dzień po swoich dwudziestych piątych urodzinach.
Leonardo da Vinci zdąży narysować piórkiem powieszonego mordercę – Bernarda di Bandino Baroncellego. Inicjujący spisek przeciwko Medyceuszom papież pozostanie bezkarny, choć historia lubi sobie z takich ludzi zadrwić. Nieślubny syn zmarłego Juliana zostanie następcą tronu Piotrowego, przyjmując imię Klemens VII.
Zachowały się trzy wizerunki brata Wawrzyńca Wspaniałego autorstwa mojego florenckiego faworyta. Jeden wywędrował do Waszyngtonu, drugi eksponowany jest w Berlinie, trzeci – tuż przede mną w Carrarze. Sandro Botticelli wielkim malarzem był, i rację miała Maria Rzepińska, pisząc o wytwornej kaligrafii jego rysunku. Od portretu Juliana nie mogłem się oderwać, a kiedy na chwilę rzuciłem okiem na wiszącego obok Świętego Sebastiana Rafaela, wydał mi się tak mdły, że z ulgą wróciłem do genialnej czerwieni szaty Medyceusza, rześkiego błękitu nieba, światła na niemal abstrakcyjnie geometrycznych rozglifieniach okna i półprzymkniętych powiekach kryjących przenikliwe spojrzenie. Jedni pisali, że obraz powstał z tęsknoty za bratem, inni woleli widzieć w nim jedynie narzędzie rodowej propagandy; abstrahując od medycejskich intencji – wizerunek zamordowanego w katedrze bruneta o lekko wysuniętej żuchwie jest dziełem wspaniałym.
O ile więc portret Juliana jest świeczką świecką, o tyle Vir Dolorum prezentuje część dorobku Botticellego spod znaku „Bogu ogarek”. Schyłek działalności florenckiego mistrza przypada przecież na okres fanatycznej religijności pod wodzą charyzmatycznego Savonaroli. Neoplatonizm florenckiego dworu wyparty zostaje przez średniowieczny mistycyzm, co doskonale widać w obrazie, tyleż zdumiewającym, co przekonującym. I choć łzy Chrystusa w Ecce Homo Andrei Solaria także wzruszają, to jednak dalekie są od archaizującej, mistycznej żarliwości sędziwego Botticellego.
Coraz bliżej Tycjana
W Carrarze przypomniał mi się jeden z felietonów Masłowskiej. Dawno temu pisała ona o ekscytacji, jaką w Polakach wywoływało dostrzeżenie rodzimego nazwiska w napisach kończących zagraniczny film. Mniejsza o jego artystyczną klasę, chodziło o mistyczne połączenie z procesem powstania „światowego” dzieła przez nazwisko wyrosłe na naszej ziemi. Podobnie reaguję, widząc w europejskich galeriach nazwiska malarzy, których prace przechowujemy w kolekcji warszawskiego Muzeum Narodowego. Wobec tabliczki z napisem Giovanni Cariani nie mogłem przejść obojętnie.
Cariani – notabene urodzony w prowincji Bergamo, a później będący obywatelem tego miasta – podczas lat spędzonych w Wenecji uczył się u Giovanniego Belliniego, choć trudno nie dostrzec w jego pracach wpływu Tycjana i Giorgiona. Malował czasem lepiej, czasem po prostu dobrze, ale mam do niego spory sentyment. Osobliwie skomponowana Madonna Baglioniego – swoją drogą, to w polskich warunkach niepojęte, że obraz pozostawał w rękach rodziny Baglionich aż do roku 1900, kiedy Francesco przekazał go galerii – z pewnością warta jest uwagi, ale mój wzrok na dłużej przykuli Muzycy Carianiego datowani na około 1520 rok.
Iście tycjanowska piękność trzyma zgrabną rączką szyjkę instrumentu, choć trudno mi wyobrazić sobie, żeby drugą – ukrytą przed nami dłonią – wprawiała jego struny w ruch. W obrazie panuje taka cisza, że nawet listek – w kolorze włosów młodziutkiej muzykantki – nie drgnie. Zarówno ukazana profilem bohaterka, z niedbałą kokieterią pozwalająca, by rękaw spływał wspaniałą białą kaskadą po krzewie, jak i jej drzemiący towarzysz stanowią doskonale kompletny świat, obywający się bez potrzeby wchodzenia z widzami w dialog.
Cały ten szeptany monolog Carianiego ożywia teatralnie wijąca się szata mężczyzny. Bogato udrapowane fałdy tkaniny wyzierają spod łokcia, by chować się za torsem, po chwili wyłaniają się z cienia rzucanego przez ramię i biegną szerokim łukiem aż do kolana, ponownie znikają za pudłem rezonansowym instrumentu i ukazują się w pełnym świetle na udzie, a że Cariani materii nie skąpił, jest jej na tyle, że jeszcze przy lewym dolnym rogu wystarczy na malowniczo zmiętoszone kłęby. Z dziecięcą radością śledziłem bieg szaty, nie mogąc rozsądzić, czy bardziej zachwyca mnie jej bogaty rysunek, czy niebanalny oranż, świecący nawet z daleka w amfiladzie galeryjnych sal.
Palma czy Tycjan?
Tydzień temu w Galerii Drezdeńskiej, widząc tycjanowski Grosz czynszowy, miałem ochotę rozbić w muzealnej sali namiot, a przed wbijaniem śledzi między klepki parkietu powstrzymał mnie tylko pełen podejrzliwości wzrok niemieckiej strażniczki obserwującej mój trzeci powrót przed Tycjanowskie arcydzieło. Carrara także prezentuje dzieło Tycjana, nie najpiękniejsze, choć bodaj najosobliwsze, jakie dotąd widziałem.
Nie mogę powiedzieć, żeby Orfeusz i Eurydyka spędzali mi sen z powiek, ale po przebudzeniu długo myślałem o atrybucji obrazu. Jak się okazuje – nie tylko ja. W 1927 roku Roberto Longhi przypisał go Tycjanowi, choć trzy dekady później Coletti widział w dziele rękę Palmy il Vecchia. I ten dwugłos zdecydowanie mnie uspokoił.
CI na Księżycu
22 czerwca 1523 roku Lorenzo Lotto opuszczał Bergamo, więc należność za wynajmowane lokum należało uiścić. Malarz zostawił gospodarzowi wielki obraz przedstawiający Mistyczne zaślubiny św. Katarzyny, a obdarowany Niccolò Bonghi podobno docenił obraz. Tym razem malarska waluta okazała się mocną monetą. Ceniła go na pewno także Dorotea Bonghi, która pięć lat później, obawiając się, by francuskie wojska nie zniszczyły dzieła, przekazała go do jednego z kościołów. Nie uchroniło to Mistycznych zaślubin. Któryś z żołnierzy tak zachwycił się namalowanym w tle pejzażem, że wyciął tę partię płótna. Stąd wielki szary prostokąt w obrazie.
Na pierwszy rzut oka Zaślubiny wydały mi się wielkim malarskim labiryntem. Gubiłem się wśród szczegółów, gestów, spojrzeń i szat, aż wreszcie dojrzałem rąbek białej sukni św. Katarzyny, spod którego wystaje filuternie kawałek poduszki w obłędnie śliwkowym odcieniu, na który Lotto nałożył szerokim pociągnięciem pędzla błękitne światło. Na miejscu niepanującego nad łapczywością żołnierza wyciąłbym nie żaden pejzaż, a właśnie ten spłachetek płótna.
Od czasu wizyty w mediolańskiej Brerze przyznałem Lorenzowi Lottowi palmę pierwszeństwa w kategorii „portret dawny”. Nienachalny z urody młodzieniec czy niekryjąca się ze swoim bogactwem, wyraźnie zadowolona ze sznurów pereł Lucina Brembati nie mają sobie równych w sztuce malarskiej charakterystyki. Portret sytej sukcesu Luciny pojawił się w kolekcji Akademii w 1882 roku i chwilę zajęło badaczkom i badaczom rozszyfrowanie rebusu Lotta. W lewym górnym rogu świeci księżyc z inskrypcją „CI”, mamy więc „CI” w księżycu, czyli z włoskiego w „Luna”. Jeśli w „Lunę” dosłownie wsadzimy „CI”, otrzymamy imię: LuCIna. Herb Brembatich znajduje się na pierścieniu, o tyle więc łatwiej przyszło ustalić nazwisko.
Rzecz o kawie
Dororka poinstruowała mnie starannie: z Accademii Carrary na lewo, kamienną uliczką w dół, jakieś dwie minuty, podała nawet nazwę restauracji, ale oczywiście wyleciała mi ona z głowy, nim zdążyła utrwalić się na papierze. Końcówka jesieni – liście platanów zaczynają brązowieć i spadają z cichym szelestem. Dwoje dzieci obrzuca się nimi dla zabawy. Piesek przydrożny obserwuje je z wyraźnym zainteresowaniem.
Kiedy przyszedłem, w restauracyjnym ogródku siedziały już obie moje wspaniałe towarzyszki podróży, racząc się to łykiem Lambrusco, to papierosem, a ich rozkoszom z co najmniej równą przyjemnością przyglądała się właścicielka trattorii, bezbłędnie obsadzona w swojej roli. Casoncelli alla bergamasca okazały się dokładnie tak wspaniałe, jak opowiadała nam o nich gospodyni, a kiedy uporaliśmy się ze sporymi porcjami lokalnego specjału, restauratorka, poprawiając bujny kok i przybierając równie bujny uśmiech, zapytała, czy mamy ochotę na kawę. Nieopatrznie zdradziłem się z moim północnym nieokrzesaniem i poprosiłem o cappuccino.
Mina jej zrzedła, warknęła na mnie z obrzydzeniem, po czym najbardziej ekspresyjną włoszczyzną wyłożyła nam, że cappuccino to nie kawa i można je pić najdalej do jedenastej. Na baristyczny radykalizm nie ma rady, położyłem uszy po sobie i zamówiłem espresso.
Miasto górne, miasto dolne
W Bergamo ciągle biją dzwony, ale chyba nikt nie wie, w którym kościele. Dźwięki odbijają się od ścian domów, brzęcząc metalicznie płytko, ostro i cierpko, z różnych stron jednocześnie. Nieraz podczas obiadu czy kolacji turyści podnoszą głowy, wahając się wzrokiem od dzwonnicy do dzwonnicy, pokazując palcem przeciwne kierunki, by wreszcie, nie bez pewnej konfuzji, powrócić do talerza i kieliszka.
Spaceruję po dolnym i górnym mieście, po drodze fotografując wszystkie kołatki, tworząc kolekcję zdjęć wspaniałych antab wyświeconych przez niezliczone dłonie. Inwencja dawnych rzemieślników przedstawia imponujące bogactwo ludzkiej wyobraźni. Są kołatki lwy, są kwieciste rozety, są prężące się woluty i laurowe wieńce w różnych stadiach wytarcia, zaśniedzenia i zdekompletowania, a co jedna, to wspanialsza.
Basilica di Sant’Alessandro in Colonna w mrocznym wnętrzu kryje obraz Lorenza Lotta, niestety na tyle pociemniały, że trudno się nim nasycić, a tym bardziej – zachwycić. Wstępując do kościółka świętego Andrzeja Apostoła, nie spodziewałem się obrazu Bassana, tymczasem na bocznej ścianie skrzy się świeżo odnowiona Koronacja Marii malowana około 1585 roku z rozkosznie żywym pieskiem asystującym świątobliwej okoliczności.
Bazylika Santa Maria Maggiore zdecydowanie obliczona była na zachwyt i, świadomie lub nie, zdeklasowała nawet katedrę, notabene także niezgorszej klasy zabytek. W Santa Maria Maggiore barok robił, co mógł – latał, giął się i wirował; sztukatorzy zaludniali sklepienia mrowiem aniołów i złoconych świętych, a mieszkańcy sprowadzali zza Alp kosztowne tapiserie, w których najpiękniejsze wydały mi się te sędziwie spłowiałe, trochę jakby pokazani na nich biblijni bohaterowie pokryli się szlachetną siwizną. Kilka odnowionych zrobiło na mnie wrażenie okropnie zgrzytliwych i teatralnych. Jednak to, co w bazylice urzekło mnie najbardziej, przyszło wcale nie z barokiem, a grubo wcześniej. Romański portal z lwami w werońskim marmurze, profilowane archiwolty czy galeryjki arkadkowe biją na głowę całe barokowe teatrum.
Papa Polacco
W błogim zmęczeniu zajadam lody na Piazza Vecchia, kiedy przepiękna staruszka pyta po włosku, czy może się dosiąść. Oczywiście może, oczywiście siada. Po chwili dołącza jej przyjaciółka, a długi staż w towarzyskiej relacji z pewnością przyczynił się do upodobnienia obu różowych, rześkich i pomarszczonych Włoszek. Mówią do mnie bardzo dużo i bardzo prędko, a jedyne, co zrozumiałem, to nazionalità, odpowiadam więc „polacco”, co wprawia je w ekstatyczny niemal zachwyt. Jedna przez drugą wołają: „Papa polacco, cardinale Wojtyła”, uśmiecham się: „Sì, Giovanni Paolo”, a one entuzjazmują się coraz bardziej. Niewiele mogę dodać, bo nie znam na tyle włoskiego, one też czują, że możliwości lingwistyczne zostały wyczerpane, więc jedna z nich zaczyna głaskać mnie po ręce. Z sympatią żegnamy się wylewnie – idę do muzeum katedralnego.
Oglądam, jak Ardigino de Bustis w białym marmurze wyrzeźbił Madonnę z Dzieciątkiem trzymającą różę, z piętnastowiecznego wyposażenia przetrwał także dość konwencjonalny Martwy Chrystus między dwoma aniołami pędzla Alvise Vivariniego. Jednak ani kolosalne złote monstrancje, ani srebrne pacyfikały nie zatrzymały mnie na tak długo jak spłachetek wiśniowej tkaniny przetykanej złotą nicią. Jest na niej gotycki Chrystus obficie krwawiący, po ludzku zawstydzony, cierpiący i pełen wzruszenia. Jego krew łukowatym strumieniem wpada do mszalnego kielicha.
Miejskie przypadki
Jak zwykle, najwięcej dobrego w takich razach wynika ze szwendania się po mieście. Wściubiałem nos we wszystkie otwarte drzwi, racząc się widokiem cienistych podwórek, drewnianych galeryjek, resztek zdroików i pomnażaniem kolekcji kołatek mocowanych na drzwiach z wiekowych desek i deszczułek. Na Piazza di San Pancrazio, gdzie wczoraj w cieniu fontanny piliśmy wino, dziś saksofonista gra przeboje Cheta Bakera. Rozpoznaję niektóre miejsca, przypominam sobie widziane wcześniej twarze.
Przypadkiem wstępuję do klasztoru świętej Agaty. Na ścianach niekończących się korytarzy bledną resztki iluzjonistycznych barokowych fresków dopowiadających do ascetycznej architektury bajecznie wzorzyste kolumny, złote kapitele i uciekające w głąb marmurowe szachownice. Arkadowy dziedzińczyk wykorzystywany jest na wystawę współczesnego wzornictwa z uwagą kontemplowanego przez świetnie ubraną publiczność.
Zaraz obok niewyględny kościółek świętej Agaty, w którym – jak czytam z kamiennej tablicy – ochrzczony został Pietro Antonio Locatelli. Momentalnie zagrał mi w głowie arcywłoski fragmencik z L’arte del violino op. 3, a skojarzenie z muzyką potwierdziło tylko sklepienie w kolorze pistacjowych lodów. I na koniec galeria nie najlepszej sztuki współczesnej, zachwycająca o tyle, że prace eksponowane były na tle piętnastowiecznych fresków, a za oknem rozciągał się widok na odległe, błękitne góry, rodem z pejzaży dawnych mistrzów.
Pod wieczór dotarłem na dziedziniec wielkiego seminarium. Spod arkad – imponujący widok na dolne Bergamo rozciągające się u stóp bajkowo monumentalnego wzgórza starego miasta. Dłuższą chwilę przyglądałem się przygarbionemu biskupowi o półprzymkniętych oczach, bez reszty oddanemu zaciętej dyskusji z kierowcą kurialnego fiata.
Łucja z Bergamo
Wstąpiłem na dziedziniec domu i już miałem wejść do środka, ale w ostatniej chwili zrezygnowałem. Mając w pamięci muzeum Mozarta w Wiedniu i lipski dom Bacha, nabrałem dystansu do biograficznych muzeów poświęconych kompozytorom. Niech więc Bergamo będzie sobie dumnym miastem Donizettiego, operowego giganta wyrosłego w domu dozorcy i szwaczki, ale lepiej zachować w pamięci Łucję z Lammermooru niż puste ściany i infografiki z reprodukcjami.
Swoją drogą, całe Bergamo mogłoby zagrać w Łucji… Edgar, niepomny rodzinnych niesnasek, oświadcza się ukochanej zamieszkującej palazzo wyrosłe po drugiej stronie stromej uliczki. Aranżowane małżeństwo Łucji, jej obłęd i popełnione morderstwo – to wszystko powinno rozgrywać się nie w słotnej Szkocji, a właśnie tutaj, między pachnącymi słońcem cyprysami.
Monza
Żegnamy się z Bergamo. Bileterka na dworcu pyta, skąd jesteśmy, a usłyszawszy „Polonia”, wylewnie gratuluje siatkarskiego zwycięstwa. Dopiero od niej dowiaduję się, jak to wczoraj rozgromiliśmy włoską drużynę, o czym zresztą opowiada z wielkim uznaniem i wypiekami na pięknej twarzy. Cały czas bezwiednie nucę Locatellego.
Pociąg do Monzy jest tak katastrofalnie brudny, że nawet chlorowładny bóg czystości Domestos załamałby odziane w lateksowe rękawiczki ręce. Trudno, postanawiamy przestać oddychać na czas godzinnej podróży i udawać, że nie czujemy, jak przyklejamy się do foteli. Monza jest koronnym dowodem na to, że nie wszystkie włoskie miasta są piękne. Katedra ślicznie połyskuje kamienną okładziną, w detalu też wydaje się przekonująca, ale ulice pozbawione są uroku, i nie mam tu nawet na myśli katalogowej ładności.
Kaplica Teodolindy, będąca celem naszej podróży, okazuje się zamknięta na cztery spusty. Mogę, owszem, zobaczyć muzeum, ale dopiero po złożeniu solennej przysięgi, że nie zajmie mi to dłużej niż kwadrans, bo przecież klejnoty klejnotami, ale przerwę obiadową Włosi mieć muszą. Bajeczne skarby Teodolindy leżą w gablotach pustego muzeum regionalnego. Złota oprawa Ewangelii przygotowana dla królowej w rzymskim warsztacie na przełomie VI i VIII wieku jest niemal tak zachwycająca jak korona wotywna władczyni, zresztą zdaniem lokalnych muzealników uchodząca za najstarszą taką na świecie. Nieco młodszy, bo datowany na IX wiek jest nieprawdopodobnie ozdobny relikwiarz Jana Chrzciciela. Kiedy mrużyłem oczy, wydawał mi się podobny do stiuków na sklepieniach bazyliki w Bergamo, kiedy wpatrywałem się w poszczególne kamienie – kręciło mi się w głowie.
Droga na północ
W Como, obserwując bitne gołębie, czekamy bitą godzinę na autobus. Kiedy niebudzący zaufania gruchot wtacza się w zatoczkę, tłum rzuca się do szturmu i cała akcja kina drogi zmienia się w kino akcji. Kwilą dzieci, strategicznie przeciskają się szczwane niemieckie emerytki, amerykańska rodzina wszczyna raban, kierowca przyjmuje to wszystko z obojętnością operatora doskonale zapoznanego ze scenariuszem.
Po paru kwadransach wysiadamy pośrodku miasteczka Lenno. Świeci słońce, płynie strumień, słychać świerszcza, turkoczemy walizami po kamiennej drodze, a widzący nas z oddali Włoch zaczyna z przejęciem kogoś wołać. Wreszcie zza węgła wychyla się przysadzisty mężczyzna, przedstawiający się jako nasz gospodarz. Podwija rękawy, pokazując mocno owłosione, grube w nadgarstkach ręce.
Prowadzi nas do mieszkania stromymi kamiennymi stopniami, mijając na półpiętrze wnękę z licznikami i drugą – z figurką Marii przybraną w sztuczne peonie. Mieszkanie pachnie wilgotnym zamczyskiem. Z okna salonu można niemal dotknąć ścianę dwunastowiecznego kościółka świętego Stefana. Kilkanaście metrów dzieli nas od brzegu jeziora Como. Za gładką taflą wznoszą się góry, częściowo spowite płynącymi powoli bielutkimi chmurami. Pachnie wodą i piniami. Jutro będziemy wylegiwać się na plaży, po której z wdziękiem przechadzają się tłuste gęsi. Bardzo mi się to podoba, z drobiem jeszcze nie plażowałem.
Pocztówka z lokalsem
Nad Como pada deszcz. Któryś już dzień leje, jezioro całe jest w krostkach i plamkach, łabędzie i gęsi czmychnęły do kryjówek, a góry zniknęły za siwą mgłą. Stara kelnerka, której wczoraj komplementowałem farbowaną na różowo grzywkę, dziś dba, żeby parasol był tuż nad moim stolikiem. Piję kawę i czytam z widokiem na romański kościółek świętego Stefana. Pomarszczony Włoch, bodaj właściciel trattorii noszącej imię patrona oktagonalnej świątyni zza miedzy, woła jakiegoś Massimo, wymawiając to staccato: „Massi-mo!”.
Często zerka na mnie siwa Amerykanka. Uśmiechamy się do siebie. Turystka co chwilę zauważa coś nowego, szturcha męża i powtarza mu w uniesieniu „lovely, lovely”. Wszystko jest dla niej lovely: ptak na piniowej gałęzi, obmywany przez deszcz pomnik żołnierzy walczących w obu światowych wojnach i plastikowa donica z begoniami.
Wychodząc z trattorii pyta, czy może mi zrobić zdjęcie. Odmawiam z uśmiechem. Ona obstaje przy swoim, komplementuje kawę, książkę, nawet mój płaszcz. Mówi, że będzie z tego „lovely” fotografia. Zwierza mi się na tle znudzonego męża, że od czasu przyjazdu do Europy marzy o robieniu zdjęć Włochom, roztacza przede mną z rozmachem godnym przedstawicielki handlowej wizję genialnego zdjęcia, mogącego niemal przestawić dzieje fotografii na nowe tory, ale kiedy wyjaśniam, że jestem z Polski, momentalnie odsuwa się na krok. „Poland?” – upewnia się, a kiedy nie można już mieć wątpliwości, oddala się z konwencjonalnym uśmiechem. Nie takie jednak znowu lovely ten płaszcz razem z kawą i książką. Dopijam kawę i nucąc Locatellego, ruszam do górskiego kościółka Sant’Abbondio oglądać latające dookoła kopuły anioły.
Perugino w zielistkach
Ruszamy w rejs po Como. Wsiadamy na pokład wycieczkowego statku z wypisanym na dziobie imieniem Santa Lucia – i konia z rzędem temu, komu w głowie Andrea Bocelli właśnie nie zaśpiewał swojego nieśmiertelnego hitu – by pół godziny później wysiąść w maleńkim Bellagio. Brzmi to jak wspaniały deser z pianką, a w istocie jest urbanistyczną bombonierką ze śmietanką zamożnych turystów sączących kawę pod markizą Sanremo, łapiących oddech po trudach wyboru diamentów i jedwabiów. A wybór jest tu spory.
Bellagio ma kamienny kościół o romańskiej konstrukcji i stropach ze wspaniale spękanych belek. W boczną ścianę wmurowany jest romański krucyfiks, a tuż obok – umajony zielistkami i udekorowany doniczkami jaskrawych anturiów – obraz przedstawiający złożenie do grobu. Po dłuższej chwili, przedzierając się wzrokiem przez szybę przykrywającą od dekad lico malowidła, dopatruję się sygnatury. Perugino.
Ten sam umbryjski Perugino, któremu Michał Anioł śmiał podobno zarzucić niezdarność w sztuce, co niemal doprowadziło do sądowego procesu między artystami. Jakim cudem Złożenie do grobu zawędrowało aż tutaj? Nie spodziewałbym się go, tak samo, jak nie przypuszczałbym, że i ja się tu znajdę.
Deszcz nad Como
W kolejnym deszczu kolejny rejs po Como. Jezioro ma kształt litery y stojącej na widełkach i zawadiacko machającej ku górze ogonkiem i właśnie w stronę tego zagiętego odwłoku płyniemy z takim mozołem, rozbijając kolejne stalowo-zielonkawe fale. Como ma wspaniały, nieuchwytny kolor.
Varenna. W niepozornym kościółku wisi Chrystus ukazujący się Marii Carianiego, a nam ukazują się rzeki płynące stromymi uliczkami prosto w stronę jeziora. Woda zalała już plaże. Góry na drugim brzegu zniknęły za gęstą mgłą, w strugach nieboskiej ulewy przebiegamy przez ogrody willi Monastero, której wnętrza prezentują efekty smutnego mariażu wielkich fortun i małego gustu, są za to wspaniałe kołatki i loggie z imponującym widokiem. Skręcone trzony marmurowych kolumn ociekają deszczem, upodabniając się kolorem do wielkich aloesów i agaw, na których liściach zakochane pary ryją swoje inicjały.
Wielkie amerykańskie wesele
Wspinamy się po skalnym cyplu. Obok palm rosną świerki, obok plastikowych śmieci kwitną nienaturalnie jaskrawe fiołki. Za chwilę zobaczymy z Kamą i Bastianem ogrody willi Balbianello. Pełni właściwej sobie emfazy Amerykanie nosowym głosem zapewniają nas, że właśnie tam kręcono Gwiezdne wojny, i rzeczywiście musi to być haczyk łapczywie połykany przez „grube ryby” zza oceanu, skoro ogrody skrzą się od logotypów marek luksusowych dumnie noszonych na wszystkich częściach amerykańskich ciał.
Wielka kultura tej przestrzeni polega na doskonałym współistnieniu natury i ludzkiej działalności sprzed lat. Nigdzie chyba nie czułem, żeby ogród był tak organicznie związany z ukształtowaniem terenu, z widokiem, z powietrzem. Wszystko, co dodali ogrodnicy, wydaje się przedłużeniem natury, wszystko, co samorzutnie dokomponowała przyroda, wygląda jak założone w ludzkim planie. Trudno po wizycie tutaj wyobrażać sobie raj inaczej niż jako ogród, podobnie jak wyjście za bramę posiadłości niełatwo pozbawić posmaku wypędzenia z raju, choć wyjątkowo deszczowy to Eden, jakby na pohybel wizjom dawnych włoskich mistrzów.
Dziękujemy Ci, że czytasz nasze artykuły. Właśnie z myślą o takich cudownych osobach jak Ty je tworzymy. Osobach, które lubią czytać i doceniają nasze publikacje. Wszystko, co widzisz na portalu jest dostępne bezpłatnie, a ponieważ wkładamy w to dużo serca i pracy, to również zajmuje nam to sporo czasu. Nie mamy na prowadzenie portalu grantu ani pomocy żadnej instytucji. Bez Waszych darowizn nie będziemy miały funduszy na publikacje. Dlatego Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne. Jeśli lubisz czytać niezłosztukowe artykuły – wesprzyj nas.
Dziękujemy Ci bardzo, Joanna i Dana, założycielki Fundacji Niezła sztuka
A może to Cię zainteresuje:
- Jean-Étienne Liotard „Śniadanie rodziny Lavergne” - 19 lipca 2024
- Alfons Karpiński „Portret malarzy w Jamie Michalikowej” - 31 maja 2024
- Carmen jak malowana - 23 maja 2024
- Witold Wojtkiewicz „Portret Lizy Pareńskiej” - 15 marca 2024
- Stanisław Masłowski „Wschód księżyca” - 1 marca 2024
- Deszcz nad Como. Lombardzkie wojaże - 8 grudnia 2023
- Księżniczka na Parnasie. Bożki słowiańskie Zofii Stryjeńskiej - 17 września 2023
- Giovanni Francesco Penni zw. il Fattore „Święta Rodzina ze św. Janem Chrzcicielem i św. Katarzyną Aleksandryjską” - 7 września 2023
- Paris Bordone „Wenus i Amor” - 28 sierpnia 2023
- Co słychać u Vermeera? - 8 sierpnia 2023