O czym chcesz poczytać?
  • Słowa kluczowe

  • Tematyka

  • Rodzaj

  • Artysta

Oczy Mony



Przekaż nam 1.5%. Wesprzyj naszą edukacyjną misję »

Prolog

(…) Mona, która wierzyła mu, obdarzała go kredytem zaufania większym niż kogokolwiek, będzie chodzić z nim tam, gdzie przechowuje się wszystko, co na tym świecie najpiękniejsze i najbardziej ludzkie: do muzeów. Jeśli, nieszczęśliwie, któregoś dnia straci wzrok na dobre, zachowa przynajmniej na dnie mózgu coś w rodzaju zbiornika, skąd będzie mogła czerpać wizualne piękno. Dziadek miał zatem swój plan… Raz w tygodniu, zgodnie z niezmiennym rytuałem, weźmie Monę za rękę i razem pójdą kontemplować dzieło – tylko jedno – najpierw długo w ciszy, by nieskończona rozkosz obcowania z barwami i liniami przeniknęła do umysłu jego wnuczki, a później – w rozmowie, tak by dziewczynka wyszła poza etap wzrokowego zachwytu i zrozumiała, jak artyści mówią nam o życiu, jak je objaśniają. Wymyślił zatem dla swej Mony coś, czego nie da jej medycyna. Najpierw będą chodzić do Luwru, potem do Muzeum d’Orsay, a na końcu – do Centrum Pompidou. Tam, właśnie tam, w miejscach przechowywania najśmielszych i najpiękniejszych wytworów ludzkości, znajdzie coś, co wzmocni jego wnuczkę. Henry nie należał do amatorów, którzy zadowalają się, pozbawioną kontekstu, gładkością ciała namalowanego pędzlem Rafaela czy rytmem linii, które Degas wyskandował kawałkiem węgla. Lubił „łatwopalne” właściwości dzieł. Mawiał czasem: „Sztuka jest albo pirotechniczna, albo żadna”. Lubił, gdy – w całości bądź za sprawą jednego detalu – obraz, rzeźba lub fotografia rozniecają sens egzystencji.

1
Sandro Botticelli
Naucz się brać

Piramida bawiła Monę. Wznosiła się zuchwale pośrodku kamiennych pawilonów Luwru, a jej eteryczny kształt, sposób, w jaki odbijała zimne, listopadowe światło, zachwycał ją. Dziadek mówił niewiele. Mona wiedziała jednak, że jest w świetnym humorze, bo ściskał jej rączkę ze stanowczą czułością, właściwą ludziom szczęśliwym, a idąc, miękko machał ramionami. Jego jowialność, choć milcząca, była niemal dziecinna. „Piękna piramida, Dadé! Jest jak chiński kapelusz gigant”, oceniła Mona, przepychając się przez kępki turystów na dziedzińcu. Henry spojrzał na nią i połączył uśmiech z pełnym powątpiewania grymasem. Wyglądał przy tym tak dziwnie, że mała parsknęła śmiechem. Weszli do wnętrza szklanej konstrukcji, minęli kontrolę bezpieczeństwa, podjechali ruchomymi schodami, znaleźli się w olbrzymim holu, przypominającym hale dworców i lotnisk, i ruszyli w kierunku skrzydła Denon. Panujące wokół nich ożywienie było duszne. Tak, duszne, bo większość zwiedzających, z których składał się tłum w wielkim muzeum, nie wiedziała, co ma zamiar zrobić; tworzyli nieokreślony nurt, przesiąknięty atmosferą stagnacji, wahania, a nawet pewnego zamętu, jak to bywa w miejscach, które padły ofiarą własnego sukcesu.

Pośród tej wrzawy Henry ugiął swoje długaśne, chude nogi i ukucnął przy wnuczce, by porozmawiać z nią twarzą w twarz. Robił to zawsze, gdy chciał powiedzieć Monie coś naprawdę ważnego. Jego dźwięczny, czysty i niski głos nakładał się na otaczający hałas. Rzec można, że uciszał czczą gadaninę i męczące odpryski zgiełku wszechświata.

– Mono, co tydzień w muzeum będziemy oglądać jedno dzieło, tylko jedno, nie więcej. Ci ludzie wokół chcieliby wchłonąć wszystko na raz i błądzą, nie wiedząc, jak zaspokoić swoje pragnienie. My będziemy znacznie mądrzejsi, znacznie bardziej rozsądni. Będziemy oglądać jedno dzieło, najpierw przez długie minuty bez słowa, a później o nim porozmawiamy.
– Naprawdę? Myślałam, że będziemy chodzić do lekarza. – Chciała powiedzieć: do psychiatry dziecięcego, ale nie była pewna, czy to właściwe określenie.
– Powiedz mi, chcesz później iść do psychiatry? To dla ciebie ważne?
– Daj spokój!– Więc posłuchaj mnie dobrze, skarbie. Nie pójdziesz do niego, jeśli uważnie będziesz przyglądać się temu, co zobaczysz w muzeum.
– Naprawdę? Czy zaszkodzi mi, jeśli pominę – znów potknęła się o te dwa słowa i wybrała łatwiejsze określenie – …lekarza?
– Nie, nie zaszkodzi. Przysięgam ci na wszystko, co piękne na tym świecie.

fleuron niezła sztuka pipsztok

Minąwszy labirynt schodów, Henry i Mona znaleźli się w sali o skromnych wymiarach, przez którą przechodziło wielu ludzi, ale nikt, lub prawie nikt, nie zadawał sobie trudu, by zawiesić wzrok na królującym tam dziele. Henry puścił rękę wnuczki i powiedział z niezmierzoną czułością: – Teraz patrz, Mono. Poświęć tyle minut, ile potrzeba, by patrzeć, ale patrzeć naprawdę.

I Mona usiadła, onieśmielona, przed bardzo zniszczonym obrazem, miejscami mocno popękanym, pozbawionym kilku fragmentów, przed obrazem, który na pierwszy rzut oka przenosił w teraźniejszość poczucie zniekształconej i odległej przeszłości. Henry również go kontemplował, lecz przede wszystkim przyglądał się wnuczce, wyczuwał jej wahanie, bezradność. Dziewczynka zmarszczyła brwi i zdusiła pełen zakłopotania śmiech. Henry wiedział, że dziesięciolatka, choćby tak żywa, ciekawska i bystra jak Mona, nie może natychmiast popaść w zachwyt, nawet w obliczu renesansowego arcydzieła.

Wiedział, że wbrew temu, co powszechnie sądzono, potrzeba czasu, by przeniknąć głębię sztuki, i że jest to żmudne ćwiczenie. Wiedział też, że – ponieważ to on ją o to poprosił – Mona podejmie wyzwanie i, pomimo zakłopotania, z obiecaną uwagą będzie przyglądać się kształtom, kolorom i fakturze.

„Kompozycja podzielona była w prosty sposób. Po lewej – zarys fontanny, przed którą, na modłę fryzu, stały w szeregu cztery młode kobiety o długich kręconych włosach, zadziwiająco do siebie podobne. Trzymały się nawzajem za ramiona, splatając je, jakby tworzyły ludzką girlandę, której rytm nadawała różnorodność ich strojów: zieleń i fiolet u pierwszej, biel u drugiej, róż u trzeciej, żółtopomarańczowy u czwartej. Ten wielokolorowy orszak sprawiał wrażenie, jakby szedł, a naprzeciwko niego, z prawej strony malowidła, odcinając się od jasnego tła, stała piąta kobieta, młoda, zjawiskowo piękna, we wspaniałym naszyjniku i purpurowej sukni. Ona również wyglądała, jakby wykonywała ruch naprzód, jak gdyby wyszła na spotkanie orszaku. Wyciągała zresztą w jego kierunku kawałek tkaniny, na którym jedna z piękności – ta w różu – delikatnie coś kładła. Co takiego? Tego nie dało się stwierdzić. Przedmiot był zatarty. Stał tam jeszcze, na pierwszym planie, w rogu, jasnowłosy chłopczyk ukazany z profilu, lekko uśmiechnięty. Tło było całkowicie puste: jedyną odpowiedź na fontannę po lewej stanowiła ucięta i mocno zamazana kolumna, zamykająca scenę z prawej strony”.

Mona podjęła wyzwanie. Ale po sześciu minutach miała już dosyć. Sześć minut przed wyblakłym obrazem było dla niej trudną próbą, do której jeszcze nie przywykła. Odwróciła się zatem do dziadka i zaczęła rozmowę, z zuchwałością, na jaką tylko ona mogła sobie pozwolić:
– Bardzo zniszczony jest ten twój obraz, Dadé. Przy nim twoja twarz wydaje się całkiem młoda…
Henry przyjrzał się pokiereszowanemu dziełu. Przykucnął.
– Zamiast opowiadać głupstwa, lepiej mnie posłuchaj… „Obraz”, mówisz! Pudło! Po pierwsze, Mono, nie jest to obraz. Takie dzieło nazywamy freskiem. Wiesz, co to fresk?
– Tak, chyba… ale zapomniałam.
– Fresk to malowidło tworzone na ścianie, bardzo nietrwałe, bo jeśli ściana się zniszczy, a ściana mocno się kruszy z upływem czasu, to wówczas niszczy się także malowidło…

Sandro Botticelli, fresk, Luwr, Paryż, Wenus, Trzy Gracje, niezła sztuka

Sandro Botticelli, Wenus i Trzy Gracje ofiarowują prezenty młodej dziewczynie | 1475/1500, Luwr, Paryż

– Dlaczego artysta namalował je na tej ścianie? Dlatego, że to Luwr?
– Wcale nie. To prawda, że artysta mógłby mieć ochotę na stworzenie fresku w Luwrze, bo Luwr to największe muzeum na świecie, i byłoby czymś normalnym, gdyby malarz chciał bezpośrednio tu stworzyć swoje dzieło, tak by wrosło w jego tkankę. Ale widzisz, Mono, Luwr nie zawsze był muzeum. Jest nim zaledwie od dwustu lat. Dawniej był pałacem, w którym żyli królowie i dwór. Artysta wykonał ten fresk około tysiąc czterysta osiemdziesiątego piątego roku. I nie na ścianach Luwru, lecz w willi, we Florencji.
– We Florencji? – Bezwiednie chwyciła wisiorek, który miała na szyi. – Nazwa trochę podobna do imienia twojej dawnej narzeczonej, tej sprzed babci, prawda?
– Nic mi to nie mówi, ale niewykluczone. A teraz przez chwilę posłuchaj. Florencja to miasto we Włoszech. A dokładniej w Toskanii. I kolebka epoki zwanej renesansem. W piętnastym wieku, okresie Quattrocento, jak mówią Włosi, Florencja przeżywała czas niezwykłego fermentu. Miasto liczyło około stu tysięcy mieszkańców i było zamożne za sprawą handlu oraz banków. Zakony, wysocy dygnitarze polityczni, a nawet zwyczajni obywatele, ci stojący na najwyższych szczeblach drabiny społecznej, chcąc spożytkować bogactwa i podkreślić prestiż, wspierali twórczość swoich współczesnych. Mówi się o nich, że byli wielkimi mecenasami. Zatem malarze, rzeźbiarze i architekci cieszyli się ich zaufaniem oraz korzystali ze środków, które otrzymywali, tworząc niewiarygodnie piękne obrazy, rzeźby oraz budowle.

– Założę się, że były ze złota…
– Nie całkiem. W średniowieczu rzeczywiście istniały piękne obrazy obficie pokryte płatkami złota. Dodawało im to wartości, a w dodatku symbolizowało Bożą światłość! Ale w renesansowym malarstwie odchodzono stopniowo od efektownych złoceń i próbowano odwzorować rzeczywistość widzialną, pejzaże, niepowtarzalność twarzy, zwierzęta, ruchy istot, rzeczy, nieba i mórz.
– Kochano naturę?
– Dokładnie tak: zaczęto kochać naturę. Ale, wiesz, gdy myślimy o naturze, nie mówimy wyłącznie o tym, co wyrasta z ziemi.
– Ach, a o czym jeszcze?
– Mówimy również, już bardziej abstrakcyjnie, o naturze ludzkiej. Otóż natura ludzka jest tym, czym jesteśmy w głębi, to nasze strefy światła i cienia, wady i zalety, obawy i nadzieje. I to właśnie tę ludzką naturę artysta stara się uczynić lepszą.
– W jaki sposób?
– Uprawiając ogródek, wspomagasz naturę. Pozwalasz jej rozkwitać. Ten fresk próbuje wspomóc naturę ludzką, mówiąc rzecz bardzo prostą, lecz kluczową, rzecz, którą powinnaś zapamiętać na zawsze, Mono.

Dziewczynka, by sprowokować dziadka, zatkała sobie uszy i zamknęła oczy, jakby nie chciała usłyszeć i zobaczyć niczego, co mógłby jej powiedzieć. Po kilku sekundach dyskretnie uniosła jedną powiekę, by sprawdzić jego reakcję. Uśmiechał się nonszalancko. Zaprzestała więc swojej gierki i wytężyła uwagę. Czuła bowiem, że po długich minutach ciszy, kontemplacji i rozmowy, po tej krótkiej wycieczce do podniszczonego malowidła, które rozciągało się przed jej oczami, dziadek nareszcie wyjawi jej jeden z pilnie strzeżonych sekretów, które zazwyczaj chował na dnie serca. Henry dał jej znak, by przeniosła wzrok na nieco zatartą strefę, tam, gdzie prawdopodobnie znajdował się przedmiot, który brała w dłonie młoda kobieta po prawej. Mona wykonała polecenie.
– Orszak czterech kobiet po lewej składa się z Wenus i trzech Gracji. To hojne bóstwa. Przekazują dar młodej dziewczynie, nie wiemy jaki, bo odpadło trochę farby. Trzy Gracje nazywamy alegoriami, Mono. Nie istnieją w prawdziwym życiu i nigdy ich nie spotkasz, ale reprezentują ważne wartości. Mówi się, że uosabiają trzy etapy, które czynią z nas istoty społeczne i przyjazne, czyli prawdziwie ludzkie. I ten fresk mówi, jak bardzo są one ważne; próbuje wpoić je każdemu z nas.

– Trzy etapy? Jakie etapy?
– Pierwszy polega na umiejętności dawania, trzeci: oddawania. A między nimi znajduje się ten, bez którego nic nie jest możliwe, ten, który jest jak zwornik sklepienia, podpierającego całą naturę ludzką.
– Co to takiego, Dadé?
– Spójrz. Co robi dziewczyna po prawej?
– Powiedziałeś już: dostaje prezent. Szczęściara…
– Właśnie, Mono. Dostaje prezent. I to jest absolutny fundament. Umiejętność brania. Ten fresk mówi o tym, że trzeba nauczyć się brać, że człowiek, by być zdolnym do rzeczy wielkich i pięknych, musi być gotów na przyjmowanie życzliwości drugiego człowieka, jego pragnienia, by sprawiać przyjemność, na przyjmowanie tego, czego jeszcze nie dostał, i tego, czym jeszcze nie był. Ten, który coś dostaje, zawsze będzie miał czas, by to oddać, ale by oddać, czyli ponownie dać, trzeba najpierw nauczyć się brać. Rozumiesz?
– Zagmatwana ta twoja opowieść, ale chyba tak.
– Jestem pewien, że rozumiesz! I widzisz, te panie są tak piękne, naszkicowane z taką lekkością i wdziękiem, nieprzerwaną linią, której nie zakłóca żaden rozdźwięk, żadne drżenie, bo pokazują, jak ważna jest ciągłość łańcucha, który łączy ludzi i czyni ich naturę lepszą: dajemy, dostajemy i oddajemy; dajemy, dostajemy i oddajemy; dajemy, dostajemy i oddajemy…

Mona nie wiedziała, co powiedzieć. Nie chciała zawieść dziadka. Wykorzystała już wszystkie żarty i teraz milczała, by nie dodawać niczego, co okaże się zbyt naiwne, choć była pewna, że mówił do niej i przyprowadził ją do tego ogromnego muzeum, by stała się nieco bardziej dorosła. Na razie czuła się rozdarta, bo ten zew dorosłości, upojenie odkrywaniem nowego świata miało niezwykłą, magnetyczną siłę, tym większą, że pochodziło od dziadka, którego wielbiła. A jednak w najgłębszej głębi jej duszy czaiło się już to straszliwe przeczucie, że tego, co odda, nie odzyska już nigdy. I – gdzieś w sercu – zabolał ją żywy, choć odległy przedsmak żalu za utraconym bezpowrotnie dzieciństwem.

– Idziemy, Dadé? Komu w drogę, temu czas?
– Tak, Mono! W drogę!

Henry znów wziął ją za rękę i niespiesznie, bez słowa, wyszli z Luwru. Na zewnątrz już zapadał zmierzch. Henry był świadomy wstrząsu, jaki przed chwilą przeżyła jego wnuczka. Ale kategorycznie nie godził się na oszczędzanie ludzi pod pretekstem przeżywania w ich towarzystwie wyłącznie dobrych i pełnych uroku chwil, nawet gdy chodziło o Monę. Nie: dobrze wiedział, że istnienie ma wartość wyłącznie pod warunkiem, że zaakceptujemy jego gorycz, i że to właśnie ona, przesiana przez sito czasu, ukazuje nam cenną i płodną materię, substancję piękną i użyteczną, dzięki której życie naprawdę jest życiem.

Poza tym cud dzieciństwa sprawił, że wstrząs Mony nie trwał długo. Zaczęła nucić, krocząc radośnie. Henry nigdy nie przerywał jej w takich chwilach, bo uważał je za bardzo wzruszające. A potem nagle, zbliżając się do domu, Mona zamilkła, przypomniawszy sobie kłamstewko, na które umówili się, by uniknąć wizyt u psychiatry. Otworzyła duże niebieskie oczy i odwróciła się ku dziadkowi z szelmowską miną, śmiejąc się z żartu, jaki robili rodzicom.

– Dadé, co mam powiedzieć, jak mama i tata spytają mnie o nazwisko lekarza, do którego poszłam?
– Powiedz im, że nazywa się doktor Botticelli.


* zdjęcia nie pochodzą z książki

oczy mony, wydawnicto literackie, książka, okładka, niezła sztukaFragment pochodzi z książki:

Thomas Schlesser

Oczy Mony »

przeł. Magdalena Kamińska-Maurugeon
Wydawnictwo Literackie
Kraków 2024



Portal NiezlaSztuka.net prowadzony jest przez Fundację Promocji Sztuki „Niezła Sztuka”. Publikacje finansowane są głównie dzięki darowiznom Czytelników. Dlatego Twoja pomoc jest bardzo ważna. Jeśli chcesz wesprzeć nas w tworzeniu tego miejsca w polskim internecie na temat sztuki, będziemy Ci bardzo wdzięczni.

Wesprzyj »



One thought on “Oczy Mony

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *