Wszystkiemu są winne stare rachunki. Pewnie nigdy w życiu bym się nie zajęła historią karłów, gdyby któregoś dnia nie wpadły mi w ręce archiwalne zapiski zawierające wydatki królewskiego dworu Jana Kazimierza Wazy z lat 1650–1652. Wśród wielu przeróżnych pozycji powtarzała się taka:
„Barthelkowi karłowi – 75 zł
Januszkowi karłowi – 50 zł
Kuczkosiowi karłowi – 50 zł
Drugiemu Kuczkosiowi – 50 zł”1.
A potem jeszcze jeden wydatek, którego zapis zabrzmiał jak poezja i poruszył moją wyobraźnię: „Panu Vinderhennowi za garnuszek srebrny i kubek złocisty dla karłów Króla JMci wzięte – 70 zł”.
Odtąd zaczęły mi w pracy towarzyszyć karły króla Jego Mości. Od dawna nieżyjące, często nieznane nawet z imienia – ot, atrakcja podręczników historii i kultury obyczajów – stały mi się nagle bliskie i zasługujące na pamięć. Postanowiłam wydobyć ich małe osóbki z zapomnienia i pokazać je na tle świata, w którym się obracały, w którym żyły.
Nie wiadomo dokładnie, kiedy ludzie normalnego wzrostu wpadli na pomysł zabawy kosztem tych, którzy nigdy urosnąć nie zdołali2. Do dziś ludzie nie oduczyli się wytykać palcami i drwić z ludzi o trochę odmiennym wyglądzie. Już przed wiekami silniejsi ze słabszych zrobili sobie zabawkę. A kiedy w XV wieku na dworach europejskich zapanowała moda na posiadanie gabinetów najrozmaitszych osobliwości, włączono do nich żywych ludzi dotkniętych niezrozumiałymi wtedy schorzeniami, w tym także bardzo niskich.
Z listu Beatrice d’Este, małżonki księcia Lodovica Sforzy w Mediolanie, do jej siostry, Izabelli d’Este, żony margrabiego Gonzagi w Mantui, można się dowiedzieć, jaką przeważnie rolę odgrywały te osoby i jak je traktowano. List pochodzi z końca roku 1496 i wyszedł spod pióra osiemnastoletniej księżnej:
„Mieliśmy wielkie zmartwienie: umarł nasz błazen Nannino [Karzełek]. Znałaś go i także lubiłaś, toteż rozumiesz, że gdybym straciła coś [sic!] innego, mogłabym to zastąpić, ale naszego Nannina, na którego wysiliła się sama natura, złączywszy w nim dla zabawy pociechy jego państwa [sic!] najwyszukańszą głupotę z najmilszą brzydotą. […]
Kazałam go pochować w naszej krypcie w kościele S. Maria delle Grazie obok mego ulubionego sokoła i niezapomnianej suczki Puttiny. Przez dwie noce płakałam, a signor Lodovico, aby mnie pocieszyć, obiecał mi podarować na Boże Narodzenie wielkie krzesło srebrne dla wypróżnień żołądka z poręczą rzeźbioną w walkę centaurów i Lapitów. W środku otwór, a pod spodem kubełek z czystego złota, a baldachim z karmazynowego jedwabiu z haftowanym herbem książęcym. Krótko mówiąc to moje krzesło jota w jotę takie samo jak u księżnej lotaryńskiej. Nie tylko żadna księżna włoska, lecz nawet papież, cesarz i sułtan turecki nie mają takiego krzesła”.
Tak więc wytworne WC pokojowe, osłonięte dla intymności baldachimem z haftowanymi kotarami, miało wyrównać „duszne” straty po karzełku. Dodajmy, że owo krzesło z dziurką (niewątpliwie wyjątkowo odpowiedni prezent na Boże Narodzenie) stało się przyczyną konfliktu księżny z mistrzem da Vinci, który odmówił – niewdzięczny! – wynalazku muzyki wstawianej do złotego kubełka, jakiej Beatrice zażyczyła sobie dla umilenia czasu koniecznego na potrzeby fizjologii. Tymczasem mistrz Leonardo malował bez końca jakąś Ostatnią wieczerzę i wykręcał się brakiem czasu. Mógłby to zrobić, bo wszystko potrafił, ale nie chciał – narzekała w listach do siostry rozpieszczona księżna.
Wzorem zamku Gonzagów w Mantui, gdzie jej siostra zastała miniaturowe apartamenty dla gromadki karłów, Beatrice też zadbała o wszelkie wygody dla swoich podopiecznych na co dzień: niskie schody, krzesełka, szafki, łóżka, nawet o kapliczkę z miniaturowym ołtarzem, przed którym jakiś karzeł w mitrze i szacie arcybiskupa błaznował, udając odprawianie nabożeństwa.
W apartamentach tych mieszkały również małpki, papugi i króliki, ale najważniejsze były „niziołki”, jak po staropolsku nazywano karły, a wśród nich ulubiony mały „murzynek”, nabytek z Wenecji, kupiony z czarną skórą, która po jakimś czasie zaczęła pękać i odpadać razem z farbą. Kiedy odpadła całkiem, dziecko było już tak strute farbą, że zmarło.
Co do Beatrice d’Este, można by ostatecznie darować rozpieszczonej nastoletniej dziewczynie infantylizm, ale to samo szaleństwo obserwuje się na licznych dworach wielmożów, ludzi całkiem już dojrzałych i skądinąd rozsądnych, w tym także królów i papieży. Wszyscy oni stawali się gorliwymi nabywcami karłów i kalek, zwiększając w ten sposób popyt na upośledzonych nieszczęśników. No, a skoro handel takimi ludźmi przynosił zyski, to podjęto swoistą hodowlę kalek. Wyspecjalizowano się zwłaszcza w hamowaniu wzrostu dzieciom przez umieszczanie ich w rozmaitego kształtu naczyniach, wazach czy skrzyniach, posuwano się też do nadawania im innego koloru skóry; czarne dzieci oferowano na największym rynku niewolników w Wenecji.
Wydaje się jednak, że jeśli karzeł trafił na dwór jaśnie pana, to i tak wygrał los na loterii. Bo co, jeśli go nikt nie wypatrzył i nie kupił? W polskich księgach klasztornych czasem znajduje się zapis o ślubach zakonnych złożonych przez karlicę – dziewczynki takie rodzice wcześnie oddawali do klasztoru i po latach karlica mogła wstąpić do zgromadzenia. Ale to są rzadkie wypadki. Pozostawały cyrk, wygłupy na jarmarkach albo żebractwo i nędza. A na dworze jaśnie pana wszystko zależało od jego charakteru i poziomu etycznego; jeśli był to w miarę normalny człowiek i odnosił się do kaleki po ludzku, to taki niziołek miał dach nad głową, wikt, opierunek, słowem: pewien dobrobyt do końca życia.
O takich zadbanych karłach możemy przeczytać w staropolskich testamentach, gdzie np. pani, czując nadchodzącą śmierć, prosi męża, aby zapewnił jej pokojówkom – karlicom dalszą opiekę. Nie natrafiłam w źródłach polskich na opis okrutnego traktowania kalek; na ogół otaczano je życzliwością. I na dworze królewskim, i w dworkach szlacheckich pędziły spokojny żywot zatrudnione jako opiekunowie do dzieci, np. przy chłopcach jako nauczyciele fechtunku, karlice – jako piastunki czy też jako towarzysze zabaw dziecięcych.
Bywało dużo gorzej, jeśli miały za zadanie tylko bawić jaśniepaństwo, grać głupka od rana do wieczora, bo niekiedy żądano od nich zabaw mocno niestosownych, z ingerencją w ich życie intymne – a karły, żeby zadowolić swego pana, godziły się na wszelkie sprośności. Z takich zabaw poniżających karły zasłynął dwór Katarzyny Medycejskiej, królowej Francji, która dodatkowo wpadła na pomysł hodowli karlich potworków dla uciechy otoczenia.
Bywały też karły takimi wiernymi psami, co to wszędzie nos wsadzą, podsłuchają i swemu panu doniosą. Tacy szpiedzy czuli się ogromnie ważni, niemal równi swemu dobrodziejowi, lecz byli znienawidzeni przez służbę.
Rzadko się trafiały karły o wysokiej inteligencji, zdolnościach i ambicji. Takim wyjątkiem był polski karzeł Józef Boruwłaski, żyjący w XVIII wieku. Pod koniec życia spisał po francusku własne losy. Z jego autobiografii można się dowiedzieć, jak ciężkie miał życie, gdy zawsze i wszędzie traktowano go jak zabawkę, i nawet takie zyskał przezwisko „Joujou” (z francuska „zabawka”).
Z tego, co powyżej napisałam, można by wnosić, że dużo wiemy o losie karłów, tymczasem nie można powiedzieć, żeby historyk obyczajów, który sobie za przedmiot badań obrał tych ludzi, miał łatwe zadanie. Niziołki z rzadka trafiały na karty historii, choć w Internecie można przeczytać, że polskie karły niemal kierowały losami Europy! Ponad dziesięć lat tropiłam swego czasu ich ślady we wszelkich dostępnych źródłach rękopiśmiennych i drukowanych, po czym powstała zaledwie stustronicowa książeczka (bo trudno ją określić mianem książki) zatytułowana po staropolsku Niziołki, łokietki, karlikowie.
O ile do dziejów karłów włoskich najcenniejsze okazały się źródła epistolograficzne, o tyle do polskich – przede wszystkim ocalałe odpryski rachunków dworu królewskiego. To one właśnie stały się inspiracją do podjęcia tego błahego wobec wielkiej historii tematu, wzbudzając pragnienie bliższego poznania tych ludzi.
Dzięki tym rachunkom mogłam nieomal zobaczyć na własne oczy gromadę niziołków od czasów Zygmunta I Starego, a ściślej biorąc, królowej Bony (1518), do Wazów. Tak, zobaczyć! Bo za tymi wszystkimi rubrykami i złotówkami wypisanymi przez skrybę kryją się żywi ludzie przeliczeni na pieniądze: po lekturze szczegółowych wydatków na tkaniny, krawca, kapelusznika, szewca, pasamonika i jubilera itp. wystarczy zamknąć oczy, by ujrzeć ich w całej krasie, wystrojonych i niesłychanie kolorowych. Karły przecież miały być ozdobą dworu, miały się rzucać w oczy; że małe, to nic, ale za to jakie barwne!
W 1523 roku na dworze Zygmunta I Starego sprawiono karłom szatki z żółtego sukna sprowadzonego z Niderlandów i do tego żółte ciżemki czy buciczki. Dwa lata później przebrano je w szatki w kolorze niebieskim i do tego szyto niebieskie sajany (okrycie wierzchnie, lecz krótkie), bramowane czerwonym adamaszkiem oraz buciki z czerwonego sukna. Po roku 1545 nosiły zielone sukienki i czerwone buciki.
Nie mniej dbano o nie w następnym stuleciu, na dworze Wazów: mimo pustki w skarbcu rachunki regularnie ujawniają wydatki „dla karliąt Króla Jegomości” na wspaniałe szaty z najdroższych materii, frędzli i koronek. Pamiętajmy, że to moda barokowych ozdób, zwłaszcza koronkowych kołnierzy – do tego z racji klimatu na małe futra sobolowe, a także zawsze piękne miniaturowe trzewiczki. No, a jeszcze kapelusze z drogimi piórami i ozdobnymi sznurami, a jeśli trzeba, to peruka, żeby modnie, i pendenti, czyli pasy od szpady, bo dla szlachcica musiała być i szabelka, a jakże, i to prawdziwa, nie żadna zabawka. W rezultacie koszt stroju karła niemal dorównywał cenie szaty dla króla. Znalazłam nawet osobny rachunek dla jubilera na garnuszek srebrny i kubek złocisty „dla karliąt” – więc i zastawa bogata. Zapewne nie na tym koniec, bo znamy jedynie strzępy rachunków, opasłe księgi podskarbińskie niestety przepadły. A kiedy nieborak dożył kresu swych dni, wyprawiano mu uroczysty pogrzeb w ozdobnej miniaturowej „trunce” (od staropolskiej truny, czyli trumny), o czym też dowiedziałam się z ocalałych luźnych kart księgi rachunkowej z lat 1650–1652 przechowywanych w warszawskim Archiwum Głównym Akt Dawnych.
Dlaczego się zapuściłam w opisy niziołkowych szatek? To proste – można sobie wyobrazić, jak kolorowy karzeł przyciągał uwagę, a zwłaszcza jak wabił oko i kusił pędzel malarza! I o ile na karty historii ci mali ludzie trafiali całkiem wyjątkowo, o tyle na płótno malarzy – bardzo, bardzo często.
Na dworze Zygmunta III Wazy, gdzie karłów było najwięcej, portretował je znakomity malarz Marcin Kober. Dowiedziałam się o tym jednak nie z ocalałych obrazów, lecz jedynie z korespondencji teściowej królewskiej, arcyksiężny Marii Bawarskiej. Na jej to prośbę Kober zawiózł do Grazu portrety kilku karłów z warszawskiego zamku. Przypuszczam, że w zakamarkach magazynów wiedeńskich one gdzieś pokutują, ukryte w zbiorach malarstwa, ale nic o nich nie wiemy, a ponieważ w Warszawie nie ocalały żadne – nie dysponujemy wizerunkiem małych strojnisiów. Wielka szkoda, bo wystarczy obejrzeć wspaniały portret starej królowej Anny, by wyobrazić sobie wizerunki niziołków spod pędzla tak uzdolnionego malarza.
Z czasów Zygmunta III Wazy ocalał jednak niezwykły zabytek, na którym bodaj zasygnalizowano obecność karłów. Jest to tzw. Rolka Sztokholmska, zwrócona nam w 1974 roku przez Szwedów, jako jeden z łupów wojennych doby „potopu”. Szesnastometrowy zwój papieru czerpanego o szerokości 27 cm, sklejony z trzydziestu dziewięciu arkuszy, pokryty kolorowymi rysunkami wykonanymi gwaszem i akwarelą, ukazujący uroczysty wjazd późną i błotną jesienią 1605 roku przyszłej królowej Konstancji do Krakowa. Jest to zdumiewający film anonimowego twórcy, na którym wprawdzie nie można zobaczyć, że dzień był wszytek plugawy, bo malarz pominął krajobraz, lecz wśród wielu odkrytych karoc z dostojnymi gośćmi z dworu habsburskiego możemy dostrzec karetę z dwiema karlicami, w tym jedną brodatą. Ledwo ją widać, tylko ciemna broda kontrastuje z białą kryzą. Rolka znajduje się na Zamku Królewskim w Warszawie.
Natomiast w Kunsthistorisches Museum w Wiedniu znajduje się portret cesarza Ferdynanda II z karłem (syna wspomnianej arcyksiężny i brata Konstancji) z tego samego okresu, pędzla Josepha Heinza. Zresztą we wszystkich krajach Europy mamy setki wizerunków karłów, czy to w scenach zbiorowych, w których są tylko dodatkiem, ozdobą, niczym kolorowe krasnale, jak np. na wielkich ucztach weneckich Veronesego, czy to indywidualnych portretów pędzla wybitnych artystów.
Wśród scen zbiorowych wyróżniam wspaniały renesansowy fresk Andrei Mantegni w jednej z sal pałacu Gonzagów w Mantui. Przy okazji małe sprostowanie: salę tę nazwano błędnie Komnatą Małżeńską, podczas gdy w rzeczywistości była to sala przeznaczona na audiencje pana Mantui. Ogromne łoże małżeńskie z baldachimem zasłoniłoby przecież cały fresk na głównej ścianie. A malowidło jest przepiękne; pokazuje wydarzenie z 27 grudnia roku Pańskiego 1461, kiedy to nadeszła z Rzymu wiadomość o nadaniu kapelusza kardynalskiego Franciszkowi, jednemu z synów Lodovica Gonzagi. Ta ważna uroczystość rodzinna kazała zebrać się wokół margrabiego całej rodzinie, także ważniejszym dworzanom. I oto wśród nich widzimy maleńką kobietkę w czerwonej sukience, której mina nie pozostawia wątpliwości – czuje się tu kimś ważnym. Nie znamy niestety jej imienia ani narodowości, ale za to możemy zobaczyć, że nikt nią tu nie pogardza. Jest ubrana równie elegancko jak córki margrabiego, nosi nawet jedwabne rękawiczki, które wtedy należały do najdroższej części garderoby.
Także wśród indywidualnych portretów wiele jest dzieł znakomitych. Na przykład obraz ze zbiorów Luwru autorstwa Antonia Moro Karzeł kardynała Granvella, ministra króla hiszpańskiego Filipa II. Ów karzeł z wojowniczą miną, choć niewiele wyższy od psa, miał na imię Stanislaus, co być może wskazuje na polskie korzenie. Sądząc z widocznej u jego boku pięknej rękojeści szabli, mógł być szlachcicem, ale nic więcej o nim nie wiem.
Z tego samego okresu pochodzi Portret infantki Klary Eugenii z karlicą Magdaleną Ruiz, skądinąd pupilką króla Filipa II, który ją wszędzie ze sobą woził. Obraz namalował w 1579 roku Alonso Sánchez Coello, zdolny uczeń Antonia Moro. Klara Eugenia, córka Filipa II, na tym obrazie panna wyjątkowej urody (zwłaszcza wśród przeważnie szpetnych Habsburżanek), trzyma dłoń na głowie starszej, niziutkiej, upośledzonej psychicznie kobiety, swojej przybocznej karlicy, towarzyszącej jej, odkąd Eugenia skończyła dwa lata.
W następnym stuleciu karły, błazny i chorzy psychicznie nie zniknęli z hiszpańskiego dworu, było ich zawsze sporo w otoczeniu kolejnych królów. Przyszłego Filipa IV, jeszcze jako infanta, ze swoim karłem, niziutkim Miguelem Soplillo, sportretował w 1620 roku Rodrigo de Villandrado.
Kilka lat później, już po śmierci Villandrada, serię portretów owych błaznów i karłów na madryckim dworze kontynuował Diego Velázquez. W scenie zbiorowej na obrazie Las meninas pokazał dobrze nam znaną karlicę Mari Barbolę z miniaturową małpką przy piersi, a obok – zgrabniutkiego liliputa, Nicolasita Pertusata. Wśród portretów indywidualnych pędzla Velázqueza piękny jest niezwykle barwny portret Karła z psem, ale na mnie największe wrażenie zrobił portret podpisany El Primo (czyli „kuzyn”). Dlaczego? Bo obraz ten, prawdopodobnie wizerunek kuzyna Velázqueza, różni się od innych niezwykłą powagą.
Chociaż Velázquez, człowiek znany ze szlachetnego charakteru, nigdy z karłów nie dworował, tego niskiego człowieka potraktował z wyjątkowym szacunkiem; pokazał go jak mędrca, nie jak barwnego krasnoludka. Don Diego de Acedo to nie tylko szlachcic, to także człowiek uczony, pisarz w królewskiej kancelarii. Ukazany w czarnym stroju, w kapeluszu z szerokim rondem siedzi, a na kolanach trzyma otwartą księgę, za wielką w stosunku do jego drobnej postaci – lecz to jego narzędzie pracy. W kałamarzu obok czeka zanurzone w inkauście gęsie pióro, leżą też inne księgi. Człowiek ten patrzy uważnie na malarza, ciekaw zapewne, jak też go sportretuje, ale znając kuzyna, wie, że nie pozwoli sobie na żadne kpiny. Ten kancelista jest nie tylko poważny, jest też bardzo smutny.
Na tym przejmującym wizerunku Don Diega zakończyłam przed laty swoją monografię słowami: „Cóż za przestwór smutku w jego spojrzeniu!”. Ale wtrącił się jakiś chochlik i sprawił, że zakradł się w druku błąd: zecer opuścił słowo „smutku”… i dostojny Don Diego został już na zawsze z… przestworem w spojrzeniu.
Znam jeszcze jeden obraz z XVII wieku, tym razem z terenu Holandii, który pokazuje osobę podobnie upośledzoną przepełnioną melancholią: to obraz Rembrandta nazwany błędnie Familienbild, Portretem rodzinnym. Czemu piszę, że błędnie? Bo do „familii” włączono karlicę. Malarz tak subtelnie ją potraktował, po ludzku i z szacunkiem, że wcale niełatwo zauważyć jej kalectwo. Obraz ten znajduje się w Herzog Anton Ulrich-Museum w Brunszwiku – i istotnie przedstawia rodziców z dwiema małymi córeczkami.
Ale nie tylko – jest tu jeszcze pokojówka, która im usługuje, niosąc coś w koszyku, a którą historycy sztuki niesłusznie zaliczyli do rodziny jako trzecią córkę. Tymczasem kobieta ta wzrostem sięga małych dziewczynek, siedzących na kolanach rodziców, i ma pomarszczoną charakterystycznie starą twarz karlicy. I właśnie ona, ta bezimienna pokojówka, także jest bardzo smutna, tak dalece, że wyraz jej twarzy wyraźnie kontrastuje z rozbawionymi pucołowatymi buziami dziewczynek, a także z zadowolonymi rodzicami. Ale co tu się dziwić; w świecie, który osoby bardzo niskie uznał za podludzi i odtrącił, karły rzadko miały powód do zadowolenia.
Bibliografia:
1. Fabiani B., Niziołki, łokietki, karlikowie. Z dziejów karłów nadwornych w Europie, Warszawa 1980.
2. Grześkowiak-Krwawicz A., Zabaweczka, Gdańsk 2004.
3. Mereżkowski D., Leonardo da Vinci, Warszawa 1993.
Dziękujemy Ci, że czytasz nasze artykuły. Właśnie z myślą o takich cudownych osobach jak Ty je tworzymy. Osobach, które lubią czytać i doceniają nasze publikacje. Wszystko, co widzisz na portalu jest dostępne bezpłatnie, a ponieważ wkładamy w to dużo serca i pracy, to również zajmuje nam to sporo czasu. Nie mamy na prowadzenie portalu grantu ani pomocy żadnej instytucji. Bez Waszych darowizn nie będziemy miały funduszy na publikacje. Dlatego Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne. Jeśli lubisz czytać niezłosztukowe artykuły – wesprzyj nas.
Dziękujemy Ci bardzo, Joanna i Dana, założycielki Fundacji Niezła sztuka
A może to Cię zainteresuje:
- O poczuciu humoru budowniczych w średniowieczu - 23 sierpnia 2022
- Jak znalazłam swój klucz do oglądania obrazów starych mistrzów - 22 sierpnia 2022
- Jacopo Pontormo. Oczarowanie - 1 kwietnia 2022
- Igor Mitoraj. Wspomnienie w rocznicę urodzin artysty - 25 marca 2022
- O grabieży i ratowaniu dzieł sztuki we Francji 1939–1946 - 13 marca 2022
- Antoni Rząsa. Artysta niezwykły - 25 lutego 2022
- Niziołki, łokietki, karlikowie. Mali, a zarazem wielcy bohaterowie sztuki - 4 lutego 2022
- O obrazie „Las meninas” i o małej infantce – wielkiej żartownisi - 28 stycznia 2022
- Spowici w błękit - 20 stycznia 2022
- Gbur i zaduma - 23 grudnia 2021