Rozdział 11. Dom
Dwie bliźniacze wieże z kompleksu siedmiu budynków World Trade Center Amerykanie nazywali „klockami lego”. Lubomir Tomaszewski przyjechał do Nowego Jorku, kiedy na plac budowy wjechały pierwsze koparki. Pamiętał panoramę bez tych dwóch budynków, które już niebawem stały się ulubionym tłem filmów romantycznych i dramatów giełdowych, od To tylko miłość do Wall Street. Krupcia bardzo chciała pracować w biurach World Trade Center. Krupcia to najmłodsza córka Lubomira. Urodziła się już tutaj, w Stanach. Dostała na imię Christina, po matce, ale i tak wołali na nią Krupcia, bo była taka malutka, kiedy przyszła na świat. Lubomir Tomaszewski znów miał rodzinę. Uciekł z kraju, od wspomnień o wojnie, od komunizmu. Ale to oznaczało całkowitą rozłąkę z najbliższymi. Gdy wyjeżdżał z Polski, w Warszawie zostały żona i dwie córki. Małe dziewczynki, dla których lepił zwierzątka, by je zabawić. Kiedyś, gdy jeszcze pracował w Instytucie Wzornictwa Przemysłowego, zaprojektował i zbudował z kolegami koniki, podobne jak te na biegunach, ale napędzane silną sprężyną. Gdy się odpowiednio balansowało ciałem, ta sprężyna rozciągała się i kurczyła, a koniki galopowały po całym pokoju. To było tysiące kilometrów stąd.
Na Jeziornej, gdzie stało pianino i był pies o imieniu Cis, olbrzymi wodołaz, na którym mała Grażynka, córka Jadwigi Podrygałło, jeździła jak na kucyku. A kiedy Lubomir trenował pływanie w Jeziorku Czerniakowskim, żeby zdać egzamin na kartę pływacką, to Cisa zamykało się w łazience, bo pędził za panem i wyciągał go z wody jak topielca. Dużo było zamieszania z tym psem. Zwłaszcza kiedy Lubomir zdecydował, że córki powinny przyjechać do niego do Stanów Zjednoczonych. Tęsknił za nimi. A dziewczynki pisały w listach, że nie dogadują się z mamusią, której właściwie nigdy nie ma w domu. Siostra Jadwiga Podrygałło informowała wprost, że mała Dorotka musiała przejąć wszystkie dorosłe obowiązki, z opieką nad młodszą siostrą włącznie.
Lubomir zażądał przyjazdu córek, a Janina chętnie zgodziła się na takie rozwiązanie. Dorota miała dwanaście, a Nina dziesięć lat. Był 1971 rok. Obie postawiły twardy warunek: pies jedzie z nimi! Lubomir opłacił więc bilet także dla Cisa.
Z myślą o całej tej trójce Lubomir zaczął szukać swojego miejsca na obcej ziemi. Miejsca, gdzie mógłby postawić prawdziwy dom dla siebie, córek i psa. Nie był w tym już tak spontaniczny jak przy kupnie pierwszego samochodu. Wiedział, że chce mieszkać z dala od zgiełku tłumu, jak w Warszawie, gdzieś wśród przyrody. Dorotka kochała wszystko, co żyło. Zwierzęta, rośliny, ptaki. Mówiło się, że ma to po dziadku Józefie, cukierniku, który potrafił każdego ptaka rozpoznać po głosie i naśladować jego śpiew.
Mała Nina odziedziczyła po ojcu i babci zdolności plastyczne. Miała kilka lat, gdy zrobiła dla babci rozkładaną laurkę zatytułowaną Dzieci w kinie. Po rozłożeniu kartonika ustawiał się pionowo ekran, a przed nim w rzędach ponacinanych żyletką pojawiały się główki młodych widzów.
Odpowiednie miejsce znalazło się właściwie przez przypadek. Było ostatnie na liście agentki handlu nieruchomościami. Ot, kamienisty pagórek, zupełnie na uboczu, tam, gdzie kończyła się ślepa uliczka.
– To taka działka, której już nawet nie proponuję, bo i tak nikt jej nie kupi – powiedziała zrezygnowana.
No to pojechali. I niedługo potem Lubomir miał własną stertę kamieni. Stertę najpiękniejszą na świecie. A potem zbudował dom, datowany na 1972 rok.
Lubomir kupił gotowy projekt domu, a potem sam dostosował go do specyficznego terenu oraz własnych wymagań. Bo dla niego, jako artysty, najważniejsza była duża pracownia. Bo przecież pracownia Lubomira to właściwie warsztat, w którym tworzenie odbywa się w warunkach dość ekstremalnych. Oprócz pracowni – galeria. Jeszcze większa, bo przecież figurki porcelanowe zostawił za wielką wodą. Tutaj chciał robić wreszcie rzeźbę z prawdziwego zdarzenia. A ta wymagała odpowiedniej ekspozycji. Duże okna, jasno oświetlone wnętrze – już na samym początku, do surowych jeszcze pomieszczeń, Lubomir zamówił u Marvina Galmana i kazał zamontować profesjonalne galeryjne halogeny na specjalnych szynach.
Galman spisał się zgodnie z oczekiwaniami, więc Tomaszewski podarował mu rzeźbę kobiety z drewna i brązu. Udało mu się zachować w niej lekkość dawnych dziewcząt z porcelany. Bije od niej pewność siebie wyzwolonych kobiet lat sześćdziesiątych, połączona z wyczekiwaniem nadchodzących zmian, jest charakterystyczne zapatrzenie, ni to miłosne, ni to wyzywające. I jeszcze ta dłoń wysunięta spod fantazyjnej etoli.
Było w Tomaszewskim coś z dwoistości Wokulskiego, nieuleczalnego romantyka i konstruktora pozytywisty. Nie tylko bowiem zmodyfikował gotowy projekt domu, lecz także przy okazji wynalazł system ogrzewania i chłodzenia wnętrza.
– Właściwie wybudowanie tego domu było bardzo łatwe – próbował bagatelizować Lubomir. – Tylko że inspektor budowlany to był taki typowy człowiek papierka: to wolno, tego nie wolno; to było w planach, tego nie było… A tu mu nagle wyskoczył ktoś z jakimiś dziwnymi pomysłami. I co miał z tym zrobić? Najlepiej nie pozwolić, na wszelki wypadek. Więc ten dom jest częściowo taki, jak ja chcę, a częściowo taki, jaki mógł zaakceptować pan inspektor.
W tym czasie przysługiwały w Stanach Zjednoczonych dopłaty do systemu paneli słonecznych. Jednak nawet mimo dofinansowania koszty montażu baterii solarnych przekraczały możliwości profesora Tomaszewskiego, teraz wychowującego samotnie dwoje dzieci. Skonstruował więc system własnego pomysłu, oparty na zamontowanych wzdłuż zewnętrznych ścian panelach pochłaniających i absorbujących ciepło słoneczne oraz wiatrakach regulujących jego przepływ. To, wydawać by się mogło, prymitywne urządzenie wykorzystujące fizyczne cechy ruchu ciepłych i chłodnych warstw powietrza przetrwało w doskonałej formie od 1973 roku do śmierci swojego konstruktora. Wspomagały je niskie, długie grzejniki olejowe wydające mocno niepokojące dźwięki.
Nocami wydawało się, że dom gada.
– Budował ten dom z przygodami – wspominał jeden z przyjaciół. – Lubek bardzo pieścił to miejsce, ale na całym świecie usługi fachowców są na fatalnym poziomie. U Tomaszewskiego przebili rurę z olejem do grzejników. Zalali olejem całą podłogę, kawał ścian… Całe te podłogi, ściany trzeba było robić jeszcze raz. Więc z perypetiami, ale piękne miejsce jest.
Z przodu, od strony południowej dom ma tylko jedno piętro, a dwa piętra od strony północnej. To daje stosunkowo dobrą ochronę przed słońcem, bo w Ameryce – jak twierdził Lubomir – przez pół roku jest nadmiar słońca.
– Dom dla rzeźbiarza jest dużo bardziej skomplikowany niż dla większości ludzi – wyjaśniał Tomaszewski. – Ja swój zaprojektowałem sam i ludzie wybudowali go według moich planów. Dla mnie ma bardzo duże znaczenie, że jest przy nim pracownia… W zasadzie cały dom, w pewnym sensie, jest pracownią. Nigdy nie wiadomo, w którym miejscu przyjdzie jakaś myśl do głowy. W moim pojęciu oczywiście złota. Wtedy chwytam szkicownik i szkicuję, bez względu na to, gdzie jestem. Wynik jest taki, że dom wygląda jak jedno wielkie śmietnisko zaopatrzone w szkicowniki i rysunki.
Krystyna Tomaszewski miała nieco bardziej krytyczne spojrzenie na rolę domu.
– Lubomir nie bardzo sobie zdawał sprawę z tego, czego może potrzebować w domu kobieta, a tym bardziej cała rodzina. Nie miał nikogo, kto by mu doradził. Zrobił tak, jak uważał, że jemu będzie najwygodniej: duża sala wystawowa, pracownia tuż przy domu zamiast garażu, więc parkował na zewnątrz. W zasadzie w domu było tylko to, czego on potrzebował – opowiadała.
Poznali się w Nowym Jorku podczas przyjęcia sylwestrowego kończącego 1973 rok. Imprezę zorganizowano w mieszkaniu któregoś ze stypendystów Fundacji Kościuszkowskiej. Krystyna wprawdzie nie przyszła sama, ale od pierwszej chwili wpadła w oko Lubomirowi, więc zaraz po Nowym Roku zaczął ją adorować. Ona mieszkała na Brooklynie, on w Easton, ale w każdy dzień wolny od zajęć na uniwersytecie meldował się u niej z kwiatami.
– Wbiegał po dwa, trzy stopnie – uśmiechała się pani Krystyna. – Wtedy akurat trwał największy kryzys paliwowy, benzyna była reglamentowana, ale on jakoś dawał sobie radę i przyjeżdżał regularnie. Krystyna urodziła się 1 sierpnia 1942 roku. Przyjechała do USA kilka lat przed Lubomirem. W Polsce obracała się w środowisku artystycznym, pracowała w jednym z wydawnictw muzycznych. Trafiła do Stanów z adresami kilku pokrewnych firm. Dostała pracę, ale przedłużający się kryzys zmusił wiele przedsiębiorstw do redukcji załogi lub zmiany siedziby. Zatrudniająca ją spółka przeniosła się do Wisconsin. Krystyna ukończyła więc kurs informatyczny i do emerytury pracowała w branży komputerowej. Mogła szukać czegoś nowego, mogła wyjechać, ale wtedy Lubomir powiedział: – No to może zaczniemy coś razem?
Pobrali się kilka miesięcy później. Lubomira do ślubu prowadziła Maria Drzewiecka. Krysia w prezencie ślubnym dostała rzeźbę orła. To wyjątkowo statyczna figura. Ptaszysko siedzi spokojnie ze złożonymi skrzydłami i lustruje okolicę. Nic nie wskazuje na to, że ma ochotę zerwać się i szybować w nieznane.
– Była taka piosenka: Każdy szczęście może swoje znaleźć. Ja swoje szczęście znalazłem 1 stycznia na zabawie sylwestrowej, no i już trzydzieści lat zabawiamy się razem w tym domu, gdzie ja zarządzam zebrania towarzyskie, a wszystkie rzeczy z tym związane to już załatwia moja żona – mówił Lubomir z tą swoją przekorą w głosie i zawadiackim uśmiechem znad Wisły.
Polski orzeł znalazł dom.
Dom z gadającymi rurami, do których mieszkańcy przywykli. Dom z układem pomieszczeń podporządkowanym twórczości Lubomira. Sam Tomaszewski mierzył niecałe 160 centymetrów wzrostu, a Krysia jeszcze mniej. Dlatego w różnych miejscach, przede wszystkim w kuchni, poustawiali własnej roboty ruchome, drewniane stopnie ułatwiające podstawowe czynności, jak chociażby gotowanie czy zmywanie. Nieprzyzwyczajeni goście wciąż potykali się o te kubiki. A gości Tomaszewscy miewali wielu, bo prowadzili dom otwarty i przyjazny.
– Gdy go poznałam, od razu wzięłam się za rachunki, bo on był zawsze zajęty – wspominała pani Krystyna. – Na przykład nie rozumiał, po co ma wziąć dodatkową pożyczkę z banku. Przecież on ma pensję, sprzedaje rzeźby… A w domu brakowało pieniędzy.
Po czym się okazywało, że po prostu zapominał wziąć czek z pracy. Sekretarka wkładała każdemu profesorowi na uniwersytecie jego czek w odpowiednią przegródkę, ale Lubek po prostu miesiącami do swojej nie zaglądał. Dopiero potem, jak wprowadzono przelewy bezpośrednio do banków, to już było dobrze. A on zawsze z tą głową w chmurach…
Jak ojciec.
Wkrótce po tym, jak zamieszkali razem, kilka metrów od domu Lubomir zbudował nowy garaż na trzy samochody: dwa zwykłe osobowe i jeden większy, do przewożenia rzeźb. Gdy odszedł na emeryturę, Tomaszewscy mieli dwa subaru – Lubomira było czerwone – i vana hondę odyssey. Dla dziewięcioletniej Krupci w 1985 roku Lubomir zmienił park wokół domu: wysadził dynamitem litą skałę, aby zbudować basen. Ten sam, z którego później z taką przyjemnością korzystali emocjonaliści. Zasypał go w 2009 roku, gdy Christina wyprowadziła się na dobre.
Pani Krystyna znalazła pracę w biurze IBM w centrum Nowego Jorku. Kiedy miasto drastycznie podniosło stawki podatkowe, biuro przeniosło się do Purchase, blisko granicy stanu Nowy Jork i Connecticut. To raptem czterdzieści minut samochodem czteropasmówką CT-15. W Stanach bardzo wygodny układ.
Fragment pochodzi z książki:
Jerzy A. Wlazło, Katarzyna Rij
Lubomir Tomaszewski. Portret w płomieniach »
Wydawnictwo Agora
Warszawa 2021