Fotograf, autor filmów dokumentalnych i ponad czterdziestu książek, łodzianin z urodzenia, od 1979 roku dzielący życie między Nowy Jork i Warszawę. Jego fotografie prezentowane były na kilkuset wystawach w Polsce i za granicą. W czasie czterdziestoletniej kariery fotograficznej przed jego obiektywem stanęło wiele znanych postaci ze świata kultury, sztuki i biznesu.
Niezła Sztuka: Dzień dobry, Panie Czesławie. Dziękujemy, że zgodził się Pan na rozmowę, to wielka przyjemność poznać tak wybitnego fotografa, człowieka, który dzieli swoje życie między Stanami Zjednoczonymi a Polską. Jesteśmy bardzo ciekawe Pana biografii oraz historii spotkań z najwybitniejszymi osobami, które miał Pan okazję fotografować.
Czesław Czapliński: Cała przyjemność po mojej stronie. Chociaż dzieli nas tyle tysięcy kilometrów, to słyszę Was tak dobrze, jakbyście siedziały tu obok mnie, w Nowym Jorku.
NS: Łódź – Nowy Jork to blisko, przynajmniej mentalnie 🙂
CC: Dla mnie, łodzianina, szczególnie.
NS: Na polskim rynku wszyscy doskonale znają Pana nazwisko, ale chciałybyśmy, żeby wszyscy poznali też te niezwykłe historie, które kryją się za Pana fotografiami. Ma Pan przeciekawą biografię, tyle się tam dzieje, tyle słynnych postaci przewija, tyle barwnych anegdot…
CC: Było ich rzeczywiście całkiem sporo. W czasie pandemii, która wykluczyła mnie z podróżowania po świecie, miałem więcej czasu na uporządkowanie swojej pracy. Wcześniej nie miałem czasu usiąść do uporządkowania moich zdjęć, a przekroczyłem ich już milion w ciągu ponad czterdziestu lat pracy. Spotkałem w swoim życiu i sfotografowałem kilka tysięcy osób. I to takie postacie światowego formatu, zarówno z Polski, jak i ze świata.
NS: Bardzo zaciekawił nas początek Pana kariery, która o dziwo zupełnie nie była związana z fotografią. Czy to prawda, że kiedy jeszcze mieszkał Pan w Polsce, Pana głównym zainteresowaniem była biologia i badanie owadów?
CC: Te zainteresowania szły równolegle, interesowałem się i biologią, i fotografią. Już w szkole średniej zrodziła się ta pasja, brałem udział w olimpiadach biologicznych, a uczyłem się w bardzo dobrym liceum – XI LO w Łodzi, które mieściło się w budynku dawnego klasztoru. Jak będę w Łodzi, to koniecznie muszę je znów zobaczyć. Potem były studia i wtedy na poważnie zainteresowałem się też fotografią.
NS: Czy w dziedzinie fotografii był Pan samoukiem?
CC: Łódź miała ten wielki plus, że w tamtym czasie była stolicą filmu i było tam wiele ciekawych osób. Na Piotrkowskiej 102 mieściło się Łódzkie Towarzystwo Fotograficzne, bywali tam najpoważniejsi ludzie ze szkoły filmowej i to oni mnie uwiedli. Ktoś przyniósł piękny album o historii fotografii. Zaczynam to oglądać, a tam największe nazwiska fotografów, którzy wtedy jeszcze żyli: Yousuf Karsh, Richard Avedon. Mówię sobie: „Boże, przecież jeśli ja tu będę siedział, w tym mieście, w tym kraju, w ogóle w tej części świata, to ja ich wszystkich nigdy nie poznam”.
Zawsze byłem ambitny i to objawiało się w każdej dziedzinie mojego życia. Jeśli chodzi o biologię, to szczególnie zajmowały mnie ważki. Chciałem odkrywać nowe gatunki, ale profesorowie mówili, że wszystko już zostało odkryte, nazwane. Jest taka zasada, że każda nazwa składa się z dwóch członów po łacinie – rodzajowej i gatunkowej, a dodatkowo jest nazwisko odkrywcy np. „L.” to skrót od Linneusza, szwedzkiego przyrodnika, odkrywcy, a ja chciałem, żeby było „Cz.” jak Czapliński. Ale mówili mi: „Ty już nic nie odkryjesz, gatunki się cofają, wszystko zostało odkryte, już jest za późno”. Pomyślałem sobie: „To smutne, mojego nazwiska już tam nie będzie”.
NS: A jak to się stało, że trafił Pan do Nowego Jorku?
CC: W 1979 roku pojawiła się szansa na to, żeby wydostać się za granicę. Dostałem zaproszenie od przyjaciela Andrzeja S. Pawlikowskiego, wybitnego malarza, którego znałem z Polski, a który przeniósł się do San Francisco. Oficjalnie jechałem do Kanady, żeby wygłosić referat o ważkach. Przesiadkę miałem w Nowym Jorku i tam już zostałem, a do Kanady wtedy nie dotarłem. To nie była stricte ucieczka, planowałem tam tylko zrobić książkę i wrócić do kraju.
A do tego, że tam zostałem, przyczyniło się pewne dramatyczne wydarzenie, które mnie spotkało na samym początku. Wtedy, w latach 70., Nowy Jork był bardzo niebezpieczny, a ja sobie nie zdawałem z tego sprawy. Chodziłem z najlepszym aparatem zawieszonym na szyi po najbardziej niebezpiecznych ulicach. Byłem na 42 ulicy, kiedy nagle czuję nóż pod szyją i dwóch ciemnoskórych mężczyzn wyrywa mi sprzęt. Tak się wystraszyłem, że przewinęło mi się całe życie przed oczami. Przestałem się szarpać, oni mi wyrwali aparat i uciekli. Nikt mi nie pomógł. Poszedłem na policję, opowiedziałem, co mi się przydarzyło, a oni na to, że powinienem się cieszyć, że żyję. No tak, ale nie mam sprzętu, nie mam niczego…
I podjąłem odważną decyzję, że pieniądze, które miałem na pobyt, wydam na zakup sprzętu. Znalazłem się w takiej bardzo trudnej sytuacji – mam sprzęt, ale kończą mi się pieniądze, czyli muszę coś zrobić. Postanowiłem, że pójdę do najlepszego laboratorium fotograficznego, gdzie przychodziła słynna grupa Magnum, i tam będę pracował, i zarobię pieniądze. Pamiętam, jak dziś, bez dobrej znajomości języka, poszedłem do kierownika i powiedziałem, że chcę tu pracować. Zapytał mnie: „A co umiesz?”. Ja mówię: „Wszystko”. Bardzo go to rozśmieszyło.
W pewnym momencie chwycił za telefon i zadzwonił do Andrew, pomyślałem sobie: „Może to Polak”. A zasada za granicą jest taka, że Polacy niestety nie sprzyjają sobie za bardzo, raczej sobie przeszkadzają. Ja starałem się robić inaczej, ale wiedziałem, że jak się Polak pojawi, to może być nieprzyjemnie. Przyszedł ten człowiek, podaliśmy sobie rękę, a właściciel śmieje się i mówi do niego: „To jest ten facet z Polski i mówi, że wszystko umie”, a Andrew mu odpowiada: „Ja bym na twoim miejscu tak się nie śmiał, bo w Polsce trzeba wszystko umieć zrobić samemu: od fotografowania do wywołania filmu”. Widziałem, że właściciel się wahał, więc zaproponowałem, że mogę pracować tydzień, dwa, nawet miesiąc za darmo, i jeśli mu się spodobam, to mnie zatrudni. Zgodził się, a po tygodniu mnie przyjął. Po roku, kiedy już dużo się nauczyłem, odszedłem szukać nowych wyzwań.
NS: Jak dalej Pan sobie poradził?
CC: Zawsze najtrudniejszy jest ten pierwszy tydzień, miesiąc. Kiedy zacząłem zarabiać, szło już trochę łatwiej, wynająłem sobie niewielki lokal i byłem zdecydowany żeby tam zostać, a wtedy w Polsce nastał stan wojenny. I to w mojej sytuacji bardzo mi pomogło. Zaprzyjaźniony prawnik doradził mi, żeby w imigration office mówić, że gdybym wrócił do Polski, to mnie aresztują, bo tam jest komunizm teraz i stan wojenny. No i to faktycznie mnie uratowało i pomogło uzyskać stały pobyt.
A miałem też taką przygodę: kiedyś patrzę w kiosku leży „Time magazine”, a na okładce nasz papież, który odwiedził Alego Ağcę w więzieniu, bo chciał się dowiedzieć, jaki był powód zamachu. To było główne zdjęcie z okładki.
Wtedy sobie przypomniałem, że ja też przed wyjazdem zrobiłem niesamowite zdjęcia z pierwszej pielgrzymki papieża do Polski. Postanowiłem je pokazać w redakcji i te zdjęcia otworzyły mi drogę do współpracy z nimi.
NS: Jak to jest, czy w Stanach trzeba być zrzeszonym w jakimś banku zdjęć i oni wtedy wyszukują fotografów, i kontaktują się?
CC: Tak, tak jest teraz i ja w różnych miejscach swoje zdjęcia pokazuję, ale kiedyś to wyglądało inaczej, kontakt był bardziej bezpośredni. Współpracowałem z różnymi czasopismami, wysyłałem im, jak miałem, jakieś ciekawe informacje, czasem sami do mnie przychodzili. Na pewno trzeba było się koło tego kręcić. Teraz to jest bajka. Robię taki projekt Portrety z historią, wrzucam to wszystko na swoją stronę internetową i obserwuję, jak jednego dnia są setki odwiedzin, to fruwa po całym świecie. Teraz już nie muszę zabiegać o uwagę, teraz klienci sami się do mnie zgłaszają.
NS: A kiedy już mieszkał Pan w Stanach, zdarzały się współprace w Polsce?
CC: Tak, od połowy lat 80. robiłem zdjęcia dla „Twojego Stylu”. Wtedy redaktorem naczelnym była Krystyna Kaszuba. „Twój Styl” wtedy to był szczyt, dwustustronicowe czasopismo pokroju „Vanity Fair”. Robiłem portrety najważniejszych ludzi. To były fajne czasy, przyjeżdżałem do Polski w ciągu roku zwykle z dziesięć razy, obserwowałem, jak tu się wszystko rozwijało.
To nie były łatwe czasy. Miałem podwójne obywatelstwo i to był problem, byłem bez przerwy przesłuchiwany. Amerykanie mnie namawiali, żebym zrezygnował z polskiego obywatelstwa, mówili: „Będą cię szarpać”. Ale jakbym mógł zrezygnować z obywatelstwa polskiego, wyrzec się miejsca, gdzie się urodziłem?
NS: Ponieważ jesteśmy z Łodzi, nie możemy nie zapytać o innego znanego łodzianina, z którym Pan się przyjaźnił, o Jerzego Kosińskiego. Jak zaczęła się ta znajomość?
CC: Kiedyś w księgarni w Nowym Jorku, zobaczyłem jego książkę i ku mojemu zaskoczeniu odkryłem, że on też jest z Łodzi. Obaj z Łodzi, obaj w Nowym Jorku, no, koniec świata! Ja go muszę poznać! Tylko jak to zrobić… W maju 1981 roku robiłem w Nowym Jorku już pierwszą wystawę wybitnych Polaków i mówię: „Musi tu być Kosiński”. Miałem jego adres w Nowym Jorku, mieszkał na rogu 57 Street i 6 Avenue, to bardzo droga część miasta, miałem też jego telefon. Zadzwoniłem i odebrała jego żona Kiki (Katherina von Fraunhofer). Przedstawiłem się i mówię, że robię wystawę i że chciałbym zrobić mu zdjęcia. Na to Kiki mówi: „Proszę zadzwonić za kilka miesięcy, bo my teraz wyjeżdżamy na narty do Szwajcarii”. I odłożyła słuchawkę. Po takiej odmowie już nie mogłem drugi raz do nich zadzwonić. Powiedziałem sobie, jeżeli ja będąc w Nowym Jorku, nie dotrę do niego, to jestem słabizna, to muszę wracać do domu. I wymyśliłem, że pójdę do tego budynku, w którym mieszkał.
W najdroższych dzielnicach na dole znajdował się tak zwany doorman, człowiek, który anonsował gości. Napisałem do Kosińskiego list po polsku, że przyjechałem z Łodzi, że jestem fotografem, i wręczyłem doormanowi. Pomyślałem, że jak zobaczą, że list jest po polsku, to Kiki go nie będzie mogła przeczytać, ale na pewno przekaże Kosińskiemu. Ledwo wróciłem do domu, dzwoni telefon. To Kosiński i mówi: „Przeczytałem ten list, proszę Pana, i my co prawda teraz wyjeżdżamy, ale jutro możemy się spotkać na 15 minut”. Wziąłem portfolio, miałem być kwadrans, ale tak nam się dobrze rozmawiało, że zostałem cały dzień. I tak się zaczęła nasza przyjaźń. Kosiński był taką postacią, że jak szliśmy na lunch gdzieś na zewnątrz, to musiał się przebierać, żeby nie zostać rozpoznanym. Często występował w telewizji, przez dwie kadencje był prezesem amerykańskiego PEN Clubu, był bardzo znany i rozpoznawany, cały czas ktoś do nas podchodził i chciał autograf.
Bardzo ciepło wspominam naszą znajomość, on bardzo mi pomógł. Ja też starałem się go wspierać. Pomogłem mu wydać w Polsce jego najważniejszą książkę – Malowany ptak, która w 1965 roku ukazała się w Stanach. Na początku nie była dostępna po polsku. I w pewnym momencie Kosiński mówi: „Słuchaj, dobrze byłoby tą książkę wydać w Polsce”, a że akurat jechałem do kraju, to postanowiłem spróbować coś załatwić. Kosiński nalegał, żeby znaleźć jakieś wydawnictwo w Łodzi. Próbowałem, ale to się niestety nie udało. Wróciłem przygnębiony do Warszawy, następnego dnia zaprosiła mnie do siebie Irena Dziedzic, jedna z najlepszych dziennikarek telewizyjnych w tamtych czasach. Potem poszliśmy na kolację, a ja głowę miałem zaprzątniętą tematem książki, ciągle się zastanawiałem, co ja zrobię z tym Malowanym ptakiem Kosińskiego. Była znakomitym psychologiem, od razu zauważyła, że mam problem, dotąd mnie pytała, aż jej wszystko wyśpiewałem. Szczęście mi sprzyjało, bo ona poleciła mnie wydawnictwu Czytelnik i w 1989 roku, po ponad dwudziestu latach od amerykańskiego wydania, Malowany ptak ukazał się po polsku.
Pamiętam, że dwa, trzy lata temu była rocznica wydawnictwa Czytelnik, a akurat byłem w Polsce i poszedłem tam na przyjęcie. Na początku uroczystości prezes wydawnictwa mocno mnie zawstydził, mówiąc: „Proszę Państwa, wśród nas jest wybitna postać – Pan Czesław Czapliński, dzięki któremu Malowany ptak Kosińskiego, został wydany w języku polskim, i to nakładem naszego wydawnictwa”.
Co ciekawe, teraz, po wielu latach, znów nawiązałem współpracę z Czytelnikiem, najstarszym wydawnictwem w Polsce. Tym razem wydałem u nich książkę o Kapuścińskim, z którym się zaprzyjaźniłem w 1986 roku, kiedy przyjechał na zjazd PEN Clubu.
Ta książka to jest sensacja, bo on w zasadzie nie udzielał wywiadów. Miałem wtedy niesamowity sprzęt jak na tamte czasy i nagrywałem nasze wspólne rozmowy. Jest tam rozdział nawet o Rosji. To znów staje się bardzo aktualne, jeśli weźmiemy pod uwagę sytuację na świecie, z którą się mierzymy.
NS: Jesteśmy bardzo ciekawe tej książki. Na okładce jest kultowe zdjęcie Kapuścińskiego. Szczerze mówiąc, kojarzymy je od lat, ale nie wiedziałyśmy, że to Pan robił.
CC: Historia tego zdjęcia jest taka. W 1986 roku poszedłem z Kosińskim na zjazd PEN Clubu i dowiedziałem się, że będzie tam też Kapuściński. Nie wiedziałem nawet, jak on wygląda. Zadzwoniłem do znajomego, a on mówi: „Poznasz go – to taki skromny niewysoki facet, od razu będziesz wiedział, że to on”. No i faktycznie, przychodzę, stoi taki gentelman, wszyscy gadają, przekrzykują się, a on wyjął mały notesik i coś notuje. Od razu pomyślałem, że to on. Postanowiłem spróbować – podchodzę, mówię po polsku: „Pan to na pewno jest Kapuściński”. „Zgadł Pan” – opowiada. Zaproponowałem, że zrobię mu zdjęcie, a on mi na to: „Nie ma takiej możliwości”. Był pierwszą osobą, która tak mi odpowiedziała, w tak zdecydowany sposób. Po kilku minutach rozmowy nagle się zgodził i nie wiem zupełnie dlaczego. Robię to zdjęcie. On wraca do Warszawy, ja zostaję w Nowym Jorku.
Współpracowałem wtedy z czasopismem „Nowy Dziennik”, przy którym raz w tygodniu wychodził dodatek kulturalny. Napisałem do niego kilkaset artykułów. Pewnego dnia zadzwoniła do mnie naczelna i zapytała o zdjęcia Kapuścińskiego, bo chcieli opublikować o nim artykuł. Ja się zgodziłem i sprzedałem im te zdjęcia, choć moi znajomi uważali, że powinienem poczekać na bardziej prestiżowe zamówienia. Ja mówię – na razie „Vanity Fair” czy „Times” nie biją się o mnie, „Newsweek” nie chce moich zdjęć na okładkę, więc coś robić muszę, jakoś trzeba zacząć. Jak się okazało, był to bardzo dobry ruch, bo po dwóch tygodniach odezwało się wielkie wydawnictwo Random House, które zobaczyło to zdjęcie w gazecie i teraz chciało je kupić na okładkę książki, i tak się zaczęło.
Potem z Kapuścińskim widziałem się wielokrotnie, bo, jak się okazało, on również pasjonował się fotografią i jak przyjeżdżał do Stanów, to ja mu pomagałem wybrać i kupić odpowiedni sprzęt. A nawet załatwiłem mu członkostwo w Związku Polskich Artystów Fotografików. A było to tak. Prezesem był wtedy Paweł Pierściński, wybitny fotograf z Kielc, który zajmował się fotografowaniem krajobrazu. Chciał mnie przyjąć na specjalnych warunkach do ZPAF-u, ale mnie za bardzo nie zależało, ponieważ byłem już członkiem amerykańskiego. Ale on nalegał, więc zgodziłem się pod jednym warunkiem: że przyjmą też Ryszarda Kapuścińskiego. Pierściński przystał na to.
Bardzo dobrze się złożyło, bo w tym samym czasie miałem zaplanowaną wystawę w Zachęcie i poprosiłem Kapuścińskiego, żeby napisał mi do katalogu tej wystawy kilka słów o naszym spotkaniu i zdjęciu, które mu zrobiłem. Opisał całą historię, jak to między nami było, że początkowo się nie zgodził na zdjęcie, ale zobaczył iskrę w moich oczach i to go przekonało.
NS: Pasja i zaangażowanie otwierają wiele drzwi, czasem trzeba trochę szczęściu pomóc i zrobić pierwszy krok.
CC: Tak, ale oprócz tego jest jeszcze jeden ważny element w budowaniu kariery. Trzeba się samemu doceniać i odpowiednio cenić. Ja najważniejszą lekcję w życiu otrzymałem od mojego mistrza Benedykta Jerzego Dorysa. Był to przedwojenny fotograf, który w latach 30. przeprowadził się z Kalisza do Warszawy i otworzył przy Alejach Jerozolimskich 41 najdroższe studio fotograficzne w mieście.
Do niego się dostać na zdjęcia to była niemożliwość, podobno nawet Piłsudski musiał czekać tydzień albo dwa. Pamiętam, że bardzo chciałem go poznać, ale on nikogo do siebie nie przyjmował. Przyjaźniłem się wtedy z Hartwigiem, który umówił mnie z Dorysem. Ten jednak postawił jeden warunek: „Niech przyjdzie, ale weźmie ze sobą swoje portfolio”. Wziąłem ze sobą około 100 portretów 8×10 cali. Poszedłem tam z żoną. Dorys to był taki uroczy i elegancki staruszek. Szybko przerzucał moje zdjęcia i nic nie mówił. Jak już prawie kończył, powiedziałem do żony szeptem: „On nic nie mówi, to wszystko źle wygląda”. A on ku mojemu zdziwieniu powiedział: „Proszę Pana, jak to się dzieje, że Pan, taki młody gówniarz, robi taką prostotę jak ja, stary dziad po tylu latach pracy? O co tu chodzi?”. Zrozumiałem, że to jest wielki komplement, ale nikt mi w to nie uwierzy, że Mistrz tak o mnie powiedział, na co on zadeklarował, że dostanę to na piśmie. Na koniec dał mi też radę, która i jemu pomogła zbudować markę: „Niech Pan będzie najdroższy, niech Pan się dowie, ile inni biorą za zdjęcia, i niech Pan to przemnoży przez dziesięć, na początek”.
I ja tak zrobiłem, ale początkowo wszyscy się ode mnie odsunęli. Przez rok, jak przyjeżdżałem, nikt nie chciał ze mną współpracować, ale po roku okazało się, że Dorys miał rację. Wszedłem w zupełnie inną półkę klientów, obsługiwałem najbogatszych ludzi w Polsce.
Po śmierci Dorysa, który bardzo mi pomógł, namówiłem dyrektora MNW, że zrobię taką wystawę Artyści, składającą się z trzech części – pierwsza to artyści, których fotografował Dorys, druga to ci, których fotografowaliśmy obaj, tylko ja czterdzieści lat później, a trzecia część to moje zdjęcia. To była wspaniała wystawa.
NS: A teraz takie pytanie techniczne. Fotografuje Pan jeszcze analogami czy tylko cyfrowo?
CC: Na analogach już nie pracuję, tamta technologia była trudna i ryzykowna. Kiedy dostawałem poważne zamówienie, na przykład fotografując przez czterdzieści osiem godzin Michaela Jacksona, to robiłem zdjęcia dwoma, trzema aparatami, na wszelki wypadek, żeby wszystko grało.
Dopiero po wywołaniu filmu okazywało się, co z tego wyszło, a gdyby coś się stało, mogliby mnie pozwać. A do tego jakość fotografii cyfrowej jest bez porównania, format RAW to jest cudo i daje wielkie możliwości, o ile umie się z niego korzystać. Ja w ogóle lubię nowości, jestem otwarty na nowe technologie. Teraz na przykład wchodzę w bardzo nową dziedzinę NFT. Będę współpracował z Desą przy sprzedaży moich fotografii w tej formie.
NS: A wróćmy jeszcze na chwilę do Pana rodzinnego miasta. Jak wspomina Pan Łódź ze swojej młodości?
CC: Bardzo dobrze wspominam to miasto, nie zamieniłbym go na żadne inne. Piotrkowska mnie uwiodła. Lubię takie ulice, które są stare i piękne. Kultowy Grand Hotel to było moje miejsce w latach 70., często tam bywałem. Tam zbierała się śmietanka artystyczna, ludzie, którzy nadawali rytm temu miastu. To oni poszerzyli moje patrzenie na sztukę.
NS: A w jakiej dzielnicy Pan mieszkał?
CC: Najpierw mieszkałem na ulicy Próchnika, a potem przez długi czas w wieżowcu na Wrześnieńskiej, na Bałutach. Łódź była naprawdę bardzo ciekawa, bo była miastem wielokulturowym. Tu przenikały się różne kultury, różne spojrzenia na świat, to wszystko było dla mnie bardzo inspirujące.
NS: Czy to, że wzrastał Pan w otoczeniu wielokulturowym, pomogło lepiej odnaleźć się w Stanach, wpłynęło na aklimatyzację?
CC: Tak, zdecydowanie. Tam też pracowałem wielokrotnie w zespołach, które tworzyli ludzie z różnych kultur i krajów i doskonale się wśród nich odnajdowałem. Czy to zasługa mojej otwartości, czy wpływ Łodzi, z której pochodzę – nie wiem.
NS: Wiele z tych osób, które Pan fotografował, to wielcy artyści, celebryci, gwiazdy dużego formatu, czyli osoby, do których niełatwo dotrzeć. A Pan ma taką łatwość do „oswajania” ludzi. Zastanawiamy się, jak Pan to robi, że tak łatwo ich sobie zjednuje.
CC: Tak, a często są to ludzie na najwyższym poziomie, którzy doszli już do wszystkiego. Do tego potrzebna jest odpowiednia, komfortowa atmosfera, ta osoba musi czuć się bardzo swobodnie.
NS: Kogo Pan woli fotografować? W Pana portfolio są i artyści i pisarze, celebryci, politycy. Z kim najlepiej się Panu współpracowało?
CC: Trudno powiedzieć, bo sfotografowałem dwa–trzy tysiące osób, może i więcej. Powiem tak: im ktoś jest większy, tym jest bardziej skromny i przyjemny. Pamiętam na przykład, że bardzo mi zależało, żeby fotografować wszystkie największe gwiazdy z Metropolitan Opera – Placido Domingo, Luciano Pavarottiego, Teresę Żylis-Garę. Byłem już umówiony z Pavarottim, pamiętam jak dziś tę historię. Tak mi zależało na tej sesji, wiadomo, legendarny śpiewak. Umówiliśmy się przed wejściem do MET. On idzie, i tak sobie pomyślałem, że wskoczę szybko przed nim, i jak będzie wchodził, to ja go z tej strony sfotografuję. On się zorientował, co ja planuję, jak ja wszedłem w drzwi, on je zatrzymał i wszedł razem ze mną, a wiadomo, że miał brzuszek – i mówi: „Nie wiem, czy będziesz mógł oddychać”. I tak się zaczęło. Mój pomysł nie wypalił, dlatego przy drugim podejściu chcieliśmy zrobić zdjęcia we wnętrzu, ale nie bardzo miałem na nie pomysł. Dlatego postanowiłem bardziej zaangażować go, żeby się włączył w to, co ja robię. Poprosiłem, żeby zrobił coś, czego jeszcze żaden fotograf nie uchwycił. Złapał się za głowę i mówi: „No, to dałeś mi zadanie, na mnie przerzucasz ten ciężar?”. Rozejrzał się, a na stole leżały jego notatki i kilka płyt CD, złapał jedną i przykleił do czoła. I zrobiłem mu takie zdjęcie.
NS: Czy Pan się jakoś przygotowuje przed sesjami, czyta o tych ludziach?
CC: Tak, jak najbardziej, to jest najważniejsza rzecz. Idąc na sesję, staram się wiedzieć o tej osobie wszystko, co jest możliwe. Ale zdarzały mi się też sytuacje, kiedy byłem nieprzygotowany. Kiedy przyleciałem do Nowego Jorku w 1980 roku, w Museum of Modern Art trwała akurat wielka retrospektywa Picassa. Poszedłem zobaczyć tę wystawę, kupiłem nawet katalog, który zresztą mam do dziś, i tak oszalałem na punkcie Picassa. Pomyślałem, że to wielka strata, że go już nie ma i nie mogę go poznać, a przede wszystkim sfotografować. Zacząłem się zastanawiać, co w takiej sytuacji mogę zrobić. I wymyśliłem, że będę robić zdjęcia ludziom jemu najbliższym, z jego kręgu – Palomie Picasso, Françoise Gilot. Rozsiałem wici po Nowym Jorku, że jakby ktoś miał z nimi kontakt, to bardzo proszę o informację. I dzwoni do mnie znajoma, mówi: „Słuchaj, Françoise Gilot jest w Nowym Jorku, ma studio na piątej alei, ona jest też malarką. Jest umówiona, możesz do niej jechać”. Złapałem aparaty i pojechałem.
Przyjmuje mnie filigranowa Pani, niesamowita zupełnie, a ja tak podniecony tym Picassem, że cały czas mówiłem tylko o nim, a ona coraz bardziej zapadała się w sobie. Zrobiłem ze dwie rolki filmów i widzę, że ona jest zdenerwowana, że coś się nagle stało, chociaż zaczęło się bardzo dobrze. Po chwili sytuacja zrobiła się dramatyczna. Nagle mówi: „Starczy, sporo już zdjęć zrobiłeś, dziękuję”. Prawie że wyprowadziła mnie do drzwi. Całe szczęście, że dała mi wizytówkę na samym początku. Dzwonię potem do mojej znajomej i mówię: „Słuchaj, dziękuję Ci bardzo za ten kontakt, ale coś się wydarzyło w trakcie tego spotkania, bo pod koniec ona prawie mnie wyprosiła”. Ona pyta:„A co mówiłeś?”. „A co miałem mówić, głównie o Picassie”. „Wariacie, to Ty byłeś tak nieprzygotowany? To był najbardziej toksyczny związek! Ona była młoda, utalentowana i miała swoje zdanie, to wszystko Picassa irytowało. Związek rozleciał się z hukiem, a ona całą tą burzliwą relację opisała w książce Żyć z Picassem”.
NS: No tak, to była jedyna kobieta, która rzuciła Picassa, a nie odwrotnie.
CC: Tak, była niesamowita. Byłem pewny, że przegrałem tę sytuację. Ale mówię, mam dobre zdjęcia, mam jej adres, więc wyślę jej kilka. Po paru dniach dostaję kopertę i ku mojemu zdziwieniu wyjmuję z niej oprócz listu – czek bankowy na poważną sumę pieniędzy. Ale ja, wysyłając te zdjęcia, nie myślałem przecież o żadnym honorarium, wysłałem jej te zdjęcia na pamiątkę. W liście napisała: „Nikt do tej pory nie zrobił mi takich zdjęć. Pokazał mnie Pan jako poważną kobietę, a nie słodką idiotkę, teraz będę ich wszędzie używała”. I tak się zaczęło, potem fotografowałem także ich córkę – Palomę.
Ważne, żeby pokazać emocje. Lepsza prawdziwa złość niż udawany uśmiech. Dlatego to tak znakomicie poszło, chociaż zadecydował tu przypadek. Generalnie zawsze porządnie przygotowuję się do takich spotkań, bo to bardzo pomaga. To pierwszy sekret, a drugi – to ważne jest miejsce, które jest przyjazne dla tej osoby. Najlepiej u niej. Bo jak się kogoś wyciąga do studia – to jest już większy stres, światła, atmosfera, masa ludzi, a ważne, żeby ten ktoś czuł się swobodnie. Ja staram się robić zdjęcia tak, żeby być niewidzialnym. Tu bardzo pomaga profesjonalny sprzęt, który pracuje bezszelestnie.
Najbardziej cenię Leicę, to sprzęt marzenie. Pamiętam, jak Kantor przyleciał do Nowego Jorku, bardzo chciałem go sfotografować. Poszedłem do Teatru La MaMa, bardzo awangardowego teatru, gdzie miał występować ze swoją sztuką, i pamiętam, że wszedłem do środka, akurat były próby. Podchodzę do Miklaszewskiego, który był jego prawą ręką, i mówię, że ja specjalnie przyleciałem do Nowego Jorku, żeby zrobić zdjęcia Kantorowi. A on mówi: „To jest Pan przegrany, bo przed chwilą wypędził ekipę z «New York Timesa», jest w złym humorze i w ogóle nie zgadza się na zdjęcia”. Jednak nalegałem, że przyjechałem właśnie po to. On mówi: „No, dobrze”, otworzył mi drzwi i wpuścił do środka. W La MaMa nie było tradycyjnego podwyższenia, tylko widownia była na równi ze sceną. Kantor siedział przy samej scenie, dekoracje do sztuki były już gotowe. Miklaszewski w ostatniej chwili mnie ostrzegł: „Proszę do niego podejść, zobaczymy, co z tego będzie, tylko niech Pan się liczy z tym, że jeżeli Pan go zdenerwuje, to on może w Pana nawet czymś rzucić, niech Pan uważa”.
Schodzę na dół, on siedzi i coś pisze. Nie wyjąłem jeszcze aparatu, spojrzał raz – bałem się odezwać, drugi raz zerka, ja nic, za trzecim razem mówię: „Dzień dobry”. On na to: „Boże, Pan po polsku mówi, niech Pan sobie wyobrazi, przyszli do mnie i po angielsku zaczynają. Po włosku, po francusku proszę bardzo, ale nie po angielsku. A Panu o co właściwie chodzi?”. „Chciałem tylko zrobić zdjęcia” – „To niech Pan robi”. „Ale jak mam robić zdjęcia, jak Pan siedzi, a za Panem są fotele. Chodźmy może na scenę…” Szybko wyjąłem aparat, wziąłem go za rękę i poprowadziłem tam, gdzie chciałem robić zdjęcia. Ku zaskoczeniu wszystkich Kantor podszedł do tego wyjątkowo łagodnie i ulegle.
Zrobione zdjęcia wysłałem do Krakowa na podany adres, ale nie dostałem odpowiedzi. Przyjeżdżam za dwa lata. Tym razem mam już nazwisko i historię współpracy. Wychodzi Kantor i mówi: „O, to Pan, czy Pan ma ze sobą ten sam aparat co wtedy?”. „Tak, mam Leicę”.
„Proszę Pana, to proszę przyjść dzisiaj wieczorem na premierę, wejdzie Pan ze mną na scenę. Ja przed spektaklem będę ustawiał aktorów – Pan będzie robił zdjęcia”. To było niezwykłe przeżycie. Byłem tak blisko, że powstały bardzo magiczne ujęcia. Potem spotykaliśmy się wielokrotnie, ostatni raz rozmawialiśmy kilka miesięcy przed jego śmiercią.
NS: Z tych rozmów, z tych spotkań, mogłaby powstać bardzo ciekawa publikacja.
CC: I powstała. Moje Portrety z historią po raz pierwszy ukazały się w 2012 roku, a teraz szykuję się do robienia filmów. To jest połączenie słowa, nagrania i obrazu. Teraz te moje Portrety z historią chcę zrobić jako filmy. Zresztą mam już kilka filmów na swoim koncie.
NS: Bardzo lubimy Pana cykl dokumentów kręconych w Łazienkach Królewskich, gdzie artyści wypowiadają się na temat sztuki.
CC: Przez kilka lat to robiłem cykl Artyści w Łazienkach. Zapraszałem najwybitniejsze osobistości, żeby opowiedzieli o tym, czym dla nich jest sztuka i jaka jest rola artysty w tym wszystkim. Miałem przyjemność gościć wybitnych artystów, z ogromnym doświadczeniem, których mądrość może być drogowskazem dla kolejnych pokoleń.
NS: Wywiady z artystami to niejedyny Pana projekt filmowy. Miałyśmy okazję oglądać również inną Pana produkcję – wywiad z bardzo ciekawym człowiekiem, kolekcjonerem, Markiem Roeflerem.
CC: Marek Roefler jest nie tylko kolekcjonerem, ale też założycielem prywatnego Muzeum w Konstancinie – Villa la Fleur ze sztuką École de Paris. A teraz uratował przed całkowitym zniszczeniem drugi budynek i w tej wyremontowanej willi będzie drugie muzeum. On zbiera prace artystów szkoły paryskiej, ja też otarłem się o to środowisko – przyjaźniłem się w Nowym Jorku z Zygmuntem Menkesem, zrobiłem o nim nawet książkę. Temat sztuki École de Paris zbliżył nas do siebie, Roefler to niezwykle ciekawa postać i wielki pasjonat sztuki. Choć z wykształcenia jest z zupełnie innej branży, niezwiązany ze sztuką, to swoją kolekcję buduje na najwyższym światowym poziomie.
W pierwszej części filmu Marek Roefler opowiada, jak zbudował swoją kolekcję, a w drugiej części, która zaraz będzie miała premierę, gośćmi będą np. marszand i kolekcjoner Marek Mielniczuk, który na tę okazję przyjechał specjalnie z Paryża, oraz prezes Desy – Juliusz Windorbski, Wojciech Fibak i inni.
NS: Przyjaźni się Pan z kolekcjonerami, a czy sam Pan kolekcjonuje?
CC: Kolekcjonuję na takiej zasadzie, że dostaję dzieła od artystów i tu, muszę przyznać, mam całkiem niezłą kolekcję. Pamiętam taką niesamowitą historię. Wspaniały malarz Janusz Lewandowski dostał złotą glorię artis i zaprosił mnie na przyjęcie w celu uczczenia tego odznaczenia. Pamiętam, że poznałem tam wielu ciekawych ludzi, a przed wyjściem Janusz podarował mi jeden ze swoich obrazów.
To bardzo cenne dzieło w mojej kolekcji, bo to było nasze ostatnie spotkanie. Dwa tygodnie później Janusz zmarł. Ale mam też prace innych wspaniałych polskich artystów.
NS: A wracając do Pana spotkań z tyloma niezwykłymi postaciami, do kogo najtrudniej było się dostać?
CC: Tu przypomina mi się ciekawa historia związana z Lemem. Nie było możliwości, żeby się do niego dostać. Pomógł mi w tym Kosiński. Przy okazji kolacji przedstawił mnie znajomemu, który znał Lema. On dał mi do niego kontakt i mówi: „Nie ma problemu, proszę dzwonić”. Będąc w Krakowie, zatrzymałem się u mojego przyjaciela Adama Bujaka. Przy kolacji mówię, że jutro planuję spotkać się z Lemem.
On tak patrzy i mówi: „Czesław, nieraz opowiadasz różne bajki, ale ta bajka jest niemożliwa. Nie ma takiej opcji, żeby się do niego dostać”. Ja mówię: „Słuchaj, jutro o 10 jesteśmy umówieni, weź tylko, proszę, ze sobą aparat, bo ja bym chciał mieć zdjęcie z Lemem”.
Z większością ludzi, których fotografuję, nie mam zdjęcia, ale z nim bym chciał mieć. Wzięliśmy ze sobą też album jako prezent dla żony Lema, po cichu licząc, że przy okazji wręczania uda nam się namówić ich na wspólne zdjęcie. To spotkanie przeszło nasze najśmielsze oczekiwania, zrobiłem zdjęcia Lemowi przy starej maszynie do pisania, której na co dzień używał, zrobiłem ich wspólne zdjęcie, a Adam Bujak zrobił mi zdjęcie z Lemem.
I jedno ze zdjęć Lema będzie też na wystawie w Łodzi. Będzie też Różewicz, Kosiński, Kapuściński i Szymborska.
Z Wisławą Szymborską wiąże się ciekawa historia. Wszystko się zaczęło w Domu Pracy Twórczej ZAIKS-u. Pojechałem tam na wypoczynek z moją żoną. Zwyczaje tam obowiązywały takie, że śniadanie było podawane do pokoju, a lunch i kolację jedli wszyscy razem na dole w jadalni. Spotykali się tam pisarze, poeci i inni twórcy. No i pamiętam, że był jeden wolny stolik przy ścianie na dwie osoby, a że już się wszyscy troszkę poznaliśmy, więc zaczęliśmy dyskusję, kto tam zasiądzie. Aż wreszcie wchodzi Wisława, mówi: „Dobry wieczór” i siada przy tym stoliku.
Szybko pobiegłem na górę po album z moimi zdjęciami, bo pomyślałem, że Szymborska zaraz pójdzie na papieroska i to będzie okazja, żeby z nią zamienić kilka słów. I tak też się stało. Podszedłem, żeby z nią porozmawiać i pokazałem album, tak specjalnie otworzyłem, żeby akurat padło na zdjęcia Miłosza, bo wiedziałem, że się znają. Wisława to była osoba nie do sfotografowania.
Mówię do niej tak: „Proszę Pani, mam tu album wybitnych postaci”. Ona tak ogląda i mówi, czy mogłaby go pożyczyć na noc, jutro by mi go oddała. Ja mówię: „Może go Pani wziąć na zawsze”. „Naprawdę?” „Tak, ale w związku z tym, że ja jestem z Ameryki, to u nas tak już jest, że to nie może być za darmo”. Zaciekawiona Szymborska mówi: „Dobrze, to ile to będzie kosztowało?”. „To nie chodzi o pieniądze, ale chciałbym Panią porwać na spacer i zrobić Pani kilka zdjęć”. A ona mi na to, że teraz nie zgadza się na zdjęcia, ale dała mi swój numer i poleciła zadzwonić za rok. Dzwoniłem, dzwoniłem, dzwoniłem, aż wreszcie jej asystent mówi: „Zapraszam Pana do Krakowa, niech Pan przyjedzie, tu jest adres, proszę się nie przejmować tym, że będzie tam inne nazwisko na domofonie, proszę dzwonić, ja po Pana zejdę”.
I tak się stało, przyjechałem, bardzo miło zostałem przyjęty, porobiłem dużo zdjęć w jej mieszkaniu. Ugościła mnie koniaczkiem, sama paliła papierosek za papieroskiem. Atmosfera się rozluźniła. Ja do niej mówię: „Muszę Panią sfotografować tu, gdzie Pani te wiersze pisze”. „Ależ nie mogę” – odpowiada. „Ale proszę Pani, cała historia trwa ponad dwa lata, już jesteśmy zaprzyjaźnieni, a Pani mi teraz mówi, że nie może…” „No bo nie mogę, bo ja w sypialni piszę, w łóżku”. To ja mówię: „Idziemy do sypialni”, ona weszła pod koc, a ja zrobiłem takie zdjęcia, jakich nie zrobił nikt.
NS: Wspominał Pan, że zdjęcia Lema, Różewicza i Szymborskiej będą prezentowane na wystawie w Łodzi. Czy mógłby Pan powiedzieć kilka słów o tej wystawie?
CC: Tak, już 14 maja otwiera się moja wystawa w Galerii Imaginarium, w Łódzkim Domu Kultury. Wystawa będzie podzielona tematycznie na kilka części. Pokażę na niej około 150 zdjęć. Każdemu cyklowi fotografii towarzyszyć będzie przedstawienie sylwetki bohatera zdjęć oraz opis okoliczności ich powstania. Będzie można prześledzić niektóre z tych historii, które opowiadałem. Dlatego zapraszam serdecznie na wystawę i na sam wernisaż, na który przylecę specjalnie z Nowego Jorku.
Więcej informacji o wystawie »
Dziękujemy Ci, że czytasz nasze artykuły. Właśnie z myślą o takich cudownych osobach jak Ty je tworzymy. Osobach, które lubią czytać i doceniają nasze publikacje. Wszystko, co widzisz na portalu jest dostępne bezpłatnie, a ponieważ wkładamy w to dużo serca i pracy, to również zajmuje nam to sporo czasu. Nie mamy na prowadzenie portalu grantu ani pomocy żadnej instytucji. Bez Waszych darowizn nie będziemy miały funduszy na publikacje. Dlatego Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne. Jeśli lubisz czytać niezłosztukowe artykuły – wesprzyj nas.
Dziękujemy Ci bardzo, Joanna i Dana, założycielki Fundacji Niezła sztuka