Artykuł jest częścią projektu:
Jest marcowe popołudnie roku pańskiego 1892. Przed chwilą moją pracownię opuścił niezwykły gość, który przyszedł do mnie z równie niezwykłym pomysłem. Tym przybyszem był hrabia Ignacy Korwin-Milewski, który złożył mi propozycję, bym namalował dlań swój autoportret. Ja – Jan Matejko – miałem namalować samego siebie na zmówienie zupełnie obcej osoby, niebywałe! Dziwna, acz bardzo inspirująca propozycja. Usiadłem więc w mym ukochanym fotelu i spojrzałem na siebie, widząc znacznie więcej niż pokazywało lustrzane odbicie.
Przyszedłem na świat w Krakowie, w roku 1838. Mój ojciec Franciszek Matejko pochodził z Czech, był nauczycielem muzyki. Matka – Joanna Karolina Rossberg, wywodziła się z zamożnej, polsko-niemieckiej rodziny rymarzy. W domu naszym zawsze było tłoczno i gwarno – miałem bowiem aż ośmiu braci i dwie siostry! Wychowywałem się więc w rodzinie licznej, doświadczonej wieloma troskami, ale też pełnej miłości i wzajemnego zrozumienia, co zawdzięczaliśmy w dużej mierze naszej Matce. Ojciec był wprawdzie człowiekiem surowym, nie okazującym nam ciepła, ale za to bardzo dbającym o nasze materialne potrzeby – całymi dniami udzielał lekcji muzyki, by zarobić na utrzymanie naszej gromadki. Nas też uczył gry na fortepianie – ja sam nie lubiłem tych lekcji, choć dźwięki były dla mnie ważne. Szczególnie podobało mi się jak z Wawelskiego Wzgórza rozbrzmiewał Dzwon Zygmunta – słuchałem go wtedy z wielką uwagą.
Jednakże, moje szczęśliwe dzieciństwo szybko się skończyło. Gdy miałem siedem lat moja Matka odeszła na zawsze. Ojciec nie mógł pogodzić się z jej śmiercią i pracował jeszcze więcej, a nasze wychowanie powierzył siostrze naszej nieodżałowanej Mamy – Katarzynie Rossberg-Zamojskiej. Ciotka była dla nas dobra i bardzo o nas dbała, ale nie zawsze potrafiła nam okazać tyle serca i ciepła co Mama, za którą bardzo mi było tęskno.
Odkąd nauczyłem się czytać, odkryłem jedną z największych swoich pasji – historię. Moimi ulubionymi książkami były opowieści historyczne – niemal na pamięć znałem całe ustępy ze Śpiewów historycznych Juliana Ursyna Niemcewicza. Jako dziecko potrafiłem też cytować różne fragmenty z Don Kichota Cervantesa. Wiem, że dobór lektur może się wydawać dość dziwny, ale byłem nietypowym dzieckiem – nad wiek poważnym, lubiącym samotność i ciszę. Potrafiłem godzinami bawić się sam, przebierając się i odgrywając różne scenki z dawnych dziejów.
Od najmłodszych lat samodzielnie rysowałem i wycinałem z tektury figurki wojów i rycerzy, by następnie prowadzić ich do wielkich i zwycięskich bitew. Jak wspomniałem nie lubiłem tłumów, ale za to chętnie uczestniczyłem w różnych nabożeństwach religijnych, na które prowadzali nas rodzice. Moja wrodzona niechęć do tłumnych, hałaśliwych spotkań oraz oficjalnych uroczystości cechowała mnie również, gdy byłem już dorosłym człowiekiem i właściwie pozostała mi do dziś.
Może dla wielu zaskakującym będzie fakt, że jako dziecko chętnie bawiłem się w odprawianie Mszy Świętej. Byłem w tym tak wiarygodny, że mój ojciec uważał, iż w przyszłości powinienem zostać księdzem. Uważał mnie za chłopca życiowo nieporadnego i duchowny stan wydawał mu się rozwiązaniem dla mnie bezpiecznym.
Tylko mama, ta dobra i mądra istota, wiedziała, że ja miałem inne rojenia w głowie – moim największym marzeniem było malowanie. To właśnie ona zachęcała mnie do rysowania i chwaliła wszystko, co utrwalałem na papierze – od sprzętów domowych, po podobizny ludzi i zwierząt. W roku 1847, gdy miałem dziewięć lat, rozpocząłem prawdziwą naukę – najpierw w krakowskiej szkole powszechnej św. Barbary, a później – w Liceum św. Anny. Nie lubiłem za bardzo szkoły, zresztą pilność i systematyczność nie była wówczas moją najmocniejszą stroną. Zamiast zgłębiać tajniki matematyki, czy uczyć się języków obcych, wolałem w trakcie lekcji rysować. I jak się okazało, ta właśnie słabość otworzyła mi drogę do szkoły artystycznej. Któregoś dnia, będąc już w Liceum św. Anny, podpatrzyłem jak tamtejsi nauczyciele ćwiczą rózgami co bardziej krnąbrnych uczniów, leżących na „ławce kar”. Sytuacja była tak pocieszna, że namalowałem tę scenkę akwarelami i następnie pokazałem ją w domu braciom i ojcu. Po raz pierwszy chyba ojciec zrozumiał moją przemożną potrzebę malowania. Zaprezentował obrazek profesorowi Wojciechowi Stattlerowi, który wówczas kierował krakowską Szkołą Sztuk Pięknych. Widocznie coś w tej nieporadnej kompozycji ujęło dyrektora, bo zgodził się mnie przyjąć, do swej szkoły, prosząc jednocześnie mego ojca, by zezwolił mi zająć się na poważnie malarskim rzemiosłem. I w ten oto sposób, ja, Jan Matejko, niepozorny, chudy czternastolatek z ciemnymi oczami i wyraźnie skrzywionym nosem, złamanym w dzieciństwie, rozpocząłem w roku 1852 swą przygodę ze sztuką, trwającą nieprzerwanie przez 41 lat.
Pierwsze lata w artystycznej akademii upływały mi niezwykle pracowicie. Nie tylko uczestniczyłem we wszystkich zajęciach, ale też z własnej inicjatywy sporządzałem dziesiątki odręcznych szkiców, utrwalając na papierze to wszystko, co zainteresowało mnie swą formą, kolorem, czy strukturą. Z taką samą starannością szkicowałem sploty zabytkowych tkanin, drewniane elementy starych mebli, metalowe fragmenty końskich rzędów, jak i najdrobniejsze detale zbroi, strojów z minionych epok, pieczęci oraz herbów. Równolegle z nauką malarstwa systematycznie pogłębiałem swą wiedzę historyczną, w czym niezwykle pomocny był mój najstarszy brat Franciszek – historyk, który wówczas pracował już w Bibliotece Jagiellońskiej. To dzięki niemu mogłem rozczytywać się w staropolskich kronikach, tak niezbędnych w poznawaniu dziejów ojczyzny.
W krakowskiej szkole miałem opinię ucznia bardzo pracowitego, ale też i skrytego, nieskorego do młodzieńczych rozrywek. Koledzy mówili o mnie, że Janek „kuje, a kuje”. Z kolei profesor Aleksander Gryglewski czasem nazywał mnie „trusia” lub „ambit”. Nikt nie przypuszczał, że mam problemy ze wzrokiem, bo wówczas nie nosiłem jeszcze okularów, toteż czasem koledzy dziwili się, gdy dla lepszego oglądu malowanych prac przykładałem do lewego oka szkło powiększające.
Latem, w przerwie od wytężonej nauki, często wyjeżdżałem do Wiśnicza, gdzie zamieszkiwała zaprzyjaźniona z moją familią, bardzo nam życzliwa rodzina Państwa Giebułtowskich. Chętnie też uczestniczyłem w wycieczkach krajoznawczych, organizowanych przez naszą szkołę dla wykonywania szkiców pejzażowych i architektonicznych. Pod koniec roku 1858 otrzymałem stypendium finansowe i wyjechałem do Akademii Monachijskiej, by właśnie w niej kontynuować naukę malarstwa. Jak większość polskich artystów tamtego czasu sądziłem bowiem, że do pełnego rozwoju talentu niezbędne są studia w zagranicznych szkołach artystycznych. Jakże się myliłem! Nauka w Monachium, a później przez kilka tygodni także w Wiedniu, uzmysłowiła mi, że na obczyźnie czuję się pusty i niezdolny do tworzenia. Zrozumiałem, że dla mnie najbardziej właściwym miejscem na ziemi jest Kraków i że tylko w tym mieście mogę w pełni realizować wyznaczony sobie cel. A celem tym było malowanie historii własnej ojczyzny, co potraktowałem jako patriotyczny obowiązek czy wręcz narodową misję.
Pierwsze historyczne kompozycje realizowałem już podczas krakowskich studiów. Były to nie tylko szkice do przyszłych, wielkoformatowych dzieł, ale też mniejsze kompozycje, których tematy zostały zaczerpnięte z dziejów Rzeczypospolitej – Wjazd Henryka Walezego do Krakowa, Carowie Szujscy wprowadzeni na Sejm Warszawski czy Szymon Starowolski z Karolem Gustawem przed grobem Łokietka.
Ten ostatni obraz, zaprezentowany publicznie w maju 1858 roku, sprawił, że moje nazwisko zaistniało po raz pierwszy w świadomości oficjalnej krytyki artystycznej – pochwalono mnie wówczas za „historyczny charakter” przedstawionych postaci, co było niezwykłym wyróżnieniem dla mnie, początkującego przecież malarza.
Prawdziwy jednak sukces przyszedł dopiero po roku 1862. Zaprezentowałem wtedy krakowskiej publiczności obraz Stańczyk w czasie balu na dworze królowej Bony. Krytyka pisała potem o Stańczyku, że był początkiem cyklu dzieł, zwanych „rozliczeniowymi”. Dlaczego ukuto taką właśnie nazwę? Otóż stwierdzono, że obrazy moje malowałem w niespotkanym dotąd w sztuce ujęciu historiozoficznym, czyli ukazującym procesy dziejowe jako sumę przyczyn i następstw wydarzeń, mających swe miejsce w historycznej rzeczywistości. Tak rzeczywiście było. Podejmując się odegrania roli nauczyciela i sumienia narodu polskiego, próbowałem w swych obrazach ukazać, jakie były rzeczywiste przyczyny rozbiorów oraz jakie wady narodowe należy z całą odpowiedzialnością rozliczyć i napiętnować. Na swych płótnach próbowałem też zawrzeć odpowiedź na pytanie, kto tak naprawdę odpowiada za klęskę i upadek naszej ojczyzny.
W prowadzonej przeze mnie malarskiej lekcji historii ustanowiłem głównego winowajcę – była nim polska magnateria. Mój Stańczyk stawał się więc głosem obywatelskiej odpowiedzialności, przestrzegał przed niepewnymi skutkami chwilowych zwycięstw. Jeszcze mocniej o groźbie upadku ojczyzny mówiłem ustami Piotra Skargi, jezuity i królewskiego kaznodziei, w następnym „rozliczeniowym” obrazie. To właśnie w Kazanie Skargi pozwoliłem sobie na to, by winić za ten stan rzeczy polską magnaterię, okazującą całkowitą obojętność dla losów państwa i swoim działaniem osłabiającą pozycję króla. Diagnoza wydawała mi się nadzwyczaj trafną i prawdziwą!
Konsekwencje tak krótkowzrocznej polityki możnowładców, w której interesy własne wygrywały z narodowymi, starałem się ukazać w kolejnym i ostatnim już dziele „rozliczeniowym”, zatytułowanym Rejtan. Upadek Polski. Gdy zaprezentowałem ten obraz szerszej publiczności, od razu zalała mnie fala krytyki. Potomkowie i zwolennicy napiętnowanych arystokratów zarzucali mi, że kalam dobre imię Polski, obwieszczając całemu światu, jak „sromotne rzeczy” działy się niegdyś w Rzeczypospolitej. Jakże przewrotny jest fakt, że namalowanego przeze mnie Rejtana kupił sam cesarz Franciszek Józef, należący wszak do narodu zaborców.
Nazwisko „Matejko” było na ustach wszystkich. Stałem się popularny, choć nie o taki rozgłos mi chodziło. Chciałem zasłużyć na szacunek i uznanie, a nie wytykanie palcami. Choć były też i dobre strony owej popularności. Gdy wystawiłem w Paryżu „Kazanie Skargi”, nagrodzono mnie zań złotym medalem. Medal ten w pewnym sensie zapoczątkował moją nową drogę życiową, gdyż w międzyczasie oświadczyłem się i zostałem przyjęty. Moją wybranką była Teodora Giebułtowska – Teośka, Ośka, Dora – miłość mojego życia i wielkie jego utrapienie. Kobieta tyleż piękna, co kapryśna. Uzdolniona, choć niespełniona śpiewaczka operowa. Towarzyszka moich sukcesów i przyczyna moich zgryzot. Matka moich dzieci – mieliśmy ich pięcioro, ale najmłodsza – Renia – zmarła w wieku niemowlęcym. Życie z Teosią nie należy do najłatwiejszych – miewamy wiele, całkiem przyziemnych problemów, doświadczyliśmy też niemało rozczarowań, ale wciąż mamy dla siebie wiele wzajemnej miłości.
Towarzyszka moich sukcesów i przyczyna moich zgryzot. Matka moich dzieci – mieliśmy ich pięcioro, ale najmłodsza – Renia – zmarła w wieku niemowlęcym. Życie z Teosią nie należy do najłatwiejszych – miewamy wiele, całkiem przyziemnych problemów, doświadczyliśmy też niemało rozczarowań, ale wciąż mamy dla siebie wiele wzajemnej miłości.
Rok wystawienia i zakupu Rejtana okazał się zwrotnym w mojej twórczości. Po stokroć zmęczony krytyką moich dzieł postanowiłem namalować obraz przewrotny, przedstawiający mnie samego przy pręgierzu, podczas, gdy możni Krakowa odczytują wyrok skazujący. Zatytułowałem go Wyrok na Matejkę. By nie dawać już więcej powodów do takich ataków, postanowiłem, że odtąd moje obrazy będą ukazywać dobę świetności Rzeczypospolitej, a tym samym krzepić serca i ogrzewać duszę. W ten nurt wpisały się między innymi: Unia Lubelska, Kościuszko pod Racławicami, Konstytucja 3 maja.
Bliskie takiemu postrzeganiu historii były także dzieła ukazujące triumfy państwa polskiego w konfrontacji z dawnymi wrogami, a ówczesnymi zaborcami. Mógłbym wymienić tu obrazy: Batory pod Pskowem, Bitwa pod Grunwaldem, Hołd Pruski czy Sobieski pod Wiedniem. We wszystkich tych dziełach starałem się ukazać te działania polityczne, które narodowi przyniosły chwałę i liczne zwycięstwa.
W latach 1888-1889 stworzyłem cykl obrazów Dzieje cywilizacji w Polsce. W jego skład wchodzi 12 szkiców olejnych. Chciałem ukazać w nich te zdobycze cywilizacyjne, które pozwoliły narodowi polskiemu ukształtować państwo silne, mocne i stabilne, a przez to wnieść istotny wkład w rozwój kultury europejskiej. Zależało mi, by moje dzieła miały charakter dydaktyczny i były czytelne w odbiorze, dlatego opatrzyłem każdy szkic słownym komentarzem.
Nieco wcześniej, w roku 1886, wykonałem dla Politechniki Lwowskiej rysunkowe szkice do cyklu Dzieje cywilizacji ludzkości. Były to alegoryczne przedstawienia, obrazujące rozwój nauki, sztuki i techniki. Moim zamysłem była chęć ukazania w owych kompozycjach, że źródłem potęgi cywilizacji ludzkiej jest Bóg i to On sprawia, że budzi się geniusz ludzki, zdolny osiągnąć tak wiele. Wykonanie olejnych obrazów powierzyłem trzem moim uczniom, lecz czekała mnie niemiła niespodzianka – ich praca nie dała dobrych efektów – wielu uznało ją wręcz za kicz.
Ważnym aspektem mojego życia była religia. Mimo iż moja Matka była protestantką, ja pozostałem przy katolicyzmie, czyli wyznaniu mojego Ojca. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że – byłem człowiekiem głębokiej wiary. Malując interpretowaną przez siebie historię Polski, nie tylko byłem pewien, że w ten sposób spełniam gorące oczekiwania większości rodaków, ale też wierzyłem, iż taką rolę wyznaczył mi sam Bóg. Mam wciąż głębokie przekonanie, że moja praca jest jedynie formą podziękowania Najwyższemu za talent, jakim mnie obdarzył. Obok więc scen historycznych w moim malarskim dorobku znalazły się obrazy o tematyce sakralnej – głównie wizerunki świętych Kościoła Katolickiego oraz sceny z życia Jezusa i Jego Matki. Motywy religijne pojawiały się od początku mojej malarskiej drogi, ale wyraźnie zwróciłem w tę stronę w latach osiemdziesiątych XIX wieku, kiedy po poświęceniu się narodowi i Ojczyźnie, postanowiłem służyć już tylko Bogu. Wykonałem wtedy takie kompozycje jak: Zmartwychwstanie, Matka Boża na Jasnej Górze jako królowa Polski, unosząca się nad klasztorem jasnogórskim; Świeci Cyryl i Metody, Święta Kinga czy tryptyk Królowa Korony Polskiej.
Sporą część mojego malarskiego dorobku stanowią też portrety, które wykonywałem przez całe twórcze życie. Są wśród nich wizerunki członków rodziny, przyjaciół, a także przypadkowych osób, których fizjonomie wzbudziły moje zainteresowanie. Mają one bardziej osobisty charakter i nierzadko malowałem je całkowicie bezinteresownie, nie przyjmując od portretowanych wynagrodzenia, „oprócz dalszej, trwałej przyjaźni”. Portretowałem także osobistości należące do krakowskich elit, wiele było nazwisk sławnych, wielu znamienitych ludzi. Najczęściej malowałem je na zamówienie, ukazując portretowanych w bogatych, historycznych strojach, na tle wzorzystych tkanin i w zabytkowych wnętrzach.
Mam na swym koncie także rysunkowe portrety władców polskich, które wykonywałem w latach 1890-1892. Zamówił je wiedeński księgarz Maurycy Perles na potrzeby publikacji Poczet książąt i królów polskich. Mogę mieć tylko nadzieję, że moje rysunki władców polskich, mimo iż są czarno-białe, poruszą wyobraźnię kolejnych pokoleń Polaków i przybliżą im naszą wielką historię.
Mogę powiedzieć, że jestem bardzo zapracowanym artystą – poza obrazami olejnymi mam na swym koncie tysiące rysunków, latami gromadzonych w tzw. Skarbczyku. W większości są to szkice rysunkowe do większych kompozycji olejnych, a także ołówkowa dokumentacja z moich licznych wypraw inwentaryzacyjno-zabytkoznawczych, odbywanych w czasach studenckich. Udało mi się na przykład utrwalić na niewielkich kartach widoki Wiśnicza – głównie jego drewnianą zabudowę, nim doszczętnie spłonęła podczas gwałtownego pożaru, jaki nawiedził miasteczko w lipcu 1863 roku. Myślę, że są jednymi z nielicznych dokumentów, które mogą poświadczyć o wyglądzie dawnego Wiśnicza. W 1888 roku wiele serca włożyłem też, w ołówkowe szkice do obrazów, mających wypełnić kamienny ikonostas w cerkwi św. Norberta w Krakowie. Chciałem w ten sposób wyrazić sympatię dla wiernych kościoła unickiego i wspomóc ich wspólnotę w Krakowie. Bardzo starałem się zachować obowiązujący w cerkiewnej sztuce układ i temat przedstawień, ale próbowałem jednocześnie nadać im indywidualny rys oraz bardziej „zachodnią” formę. O moich pracach wyrażano się łaskawie. Mówiono, że są „skończone pod względem formy i światłocienia”, co bardzo mnie podbudowało. A nie był to dla mnie zbyt radosny czas.
Miałem problemy rodzinne, moje zdrowie też zaczęło szwankować, a i krytycy przestali być dla mnie łaskawi. Czułem się coraz bardziej samotny i nierozumiany. Nie poddałem się jednak zwątpieniu w sens tego, co robię i sam zaproponowałem radzie miasta, że pokryję polichromią odnawiane wówczas wnętrze kościoła Mariackiego – mojej ukochanej świątyni, która nie raz słuchała mych żarliwych modlitw. Mogę powiedzieć, że ze wszystkich wyzwań jakich się podjąłem to było największe. Poświęciłem polichromiom dwa lata wyczerpującej pracy – byłem nie tylko pomysłodawcą całości i autorem projektów rysunkowych (kartony akwarelowe wykonywali moi uczniowie), ale też nierzadko piąłem się w mozole na rusztowania, by poprawiać te fragmenty, które wydały mi się nie dość dobrze zrobione. Ja, wątły starzec w okrągłych, drucianych okularach, wdrapywałem się pod sklepienie, by osobiście sprawdzić, czy moi pomocnicy wystarczająco dokładnie wymalowali to, co im przykazałem.
I pewnie niektórzy na długo zapamiętali mój gniewny ton, gdy tłumaczyłem, że może z dołu nie widać niedoskonałości, ale Bóg na pewno je dostrzega. Program całej polichromii podporządkowałem treściom religijno-patriotycznym. Ściany prezbiterium poświęcone zostały Najświętszej Maryi Pannie, patronce kościoła. To tu, w dość niecodzienny sposób, postanowiłem zobrazować Litanię Loretańską – z kielichów kwiatowych wyłaniają się aniołowie, trzymający szarfy z poszczególnymi wezwaniami modlitwy. Całość dopełniają stylizowane ornamenty roślinne i arabeskowe. Na ścianach nawy głównej umieściłem godła cechowe, bo w ten sposób chciałem uhonorować fundatorów bazyliki, czyli krakowskich mieszczan.
Ciepłe przyjęcie tej polichromii przez Krakowian osłodziło trochę klęskę, jaką poniosłem w następnym roku na innym nieco polu. Przez lata walczyłem bowiem o zachowanie XV-wiecznego gmachu szpitala i kościoła Świętego Ducha na Plantach. Zabiegałem aby miasto oddało budynki na potrzeby Szkoły Sztuk Pięknych, którą wtedy kierowałem. Niestety stanowczo odmówiono mej prośbie. Zaproponowałem więc, by gotyckie zabudowania przeszły w moje ręce i służyły mi jako pracownia – nie na moją chwałę przecież, ale dla przyszłych pokoleń tego pragnąłem. Władze miasta i tę prośbę odrzuciły, toteż w geście protestu na taką jawną bezduszność zwróciłem Radzie Miasta honorowe obywatelstwo nadane mi przed laty, wraz z pieniędzmi zebranymi jako dar narodu za moje zasługi. Zapowiedziałem też, że od tej pory żaden mój obraz nie będzie w Krakowie wystawiany na widok publiczny, chyba że aktualni właściciele prac wcześniej malowanych zrobią to bez mojej zgody.
Na koniec chcę przypomnieć, że poza twórczością plastyczną wiele czasu poświęcałem na pracę pedagogiczną – wszak od roku 1873 piastuję stanowisko dyrektora krakowskiej Szkoły Sztuk Pięknych. Przez te wszystkie lata miałem okazję obserwować rozwój wielu młodych talentów. Wśród studentów znalazło się wielu moich naśladowców, malujących mniej lub bardziej udane kompozycje historyczne. Były też talenty samodzielne i niezwykłe – młodzi adepci sztuki szanujący twórczość swego mistrza, ale podążający już własną ścieżką artystyczną. Dość wspomnieć o Jacku Malczewskim, Józefie Mehofferze czy szczególnie mi bliskim Stanisławie Wyspiańskim. Mam nadzieję, że wielu zapamiętało to, co mówiłem podczas ich studiów: „Doskonale widzę, kto studiuje naturę i ma coś do powiedzenia, a kto studiuje cudze obrazy. (…) Do was należy powietrze i słońce, ja zaś zostanę ze starymi królami”.
Jan Matejko zmarł w Krakowie 1 listopada 1893 roku. Podczas uroczystego pogrzebu, który zgromadził tysięczne tłumy, ze Wzgórza Wawelskiego rozbrzmiewał jego ukochany Dzwon Zygmunta. „Mistrz Jan” był artystą, uznanym za największy autorytet malarski w dziejach polskiej sztuki 2. połowy XIX wieku. W powszechnej świadomości łączony jest z nurtem sztuki, wpisującym się w szeroko pojęty historyzm. Jego obrazy przez pokolenia utożsamiano z prawdziwą lekcją historii Polski. Artysta, odpowiadając na oczekiwania Rodaków, poprzez swoje dzieła, przyczyniał się do umacniania tożsamości narodowej i zachowywania pamięci o jej chrześcijańskich korzeniach. Przez jednych nazywany był przekleństwem, a przez innych – objawieniem sztuki polskiej.
Redakcja: Anna Skurska
Dziękujemy Ci, że czytasz nasze artykuły. Właśnie z myślą o takich cudownych osobach jak Ty je tworzymy. Osobach, które lubią czytać i doceniają nasze publikacje. Wszystko, co widzisz na portalu jest dostępne bezpłatnie, a ponieważ wkładamy w to dużo serca i pracy, to również zajmuje nam to sporo czasu. Nie mamy na prowadzenie portalu grantu ani pomocy żadnej instytucji. Bez Waszych darowizn nie będziemy miały funduszy na publikacje. Dlatego Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne. Jeśli lubisz czytać niezłosztukowe artykuły – wesprzyj nas.
Dziękujemy Ci bardzo, Joanna i Dana, założycielki Fundacji Niezła sztuka
A może to Cię zainteresuje:
- Jan Matejko o sobie samym - 15 kwietnia 2019