Okres monachijski to w dorobku artystycznym Olgi Boznańskiej seria prac, które wprowadzają ją na europejskie salony artystyczne. To przede wszystkim namalowany w 1893 roku Portret Paula Nauena (nota bene według plotki rozpuszczonej przez Józefa Czapskiego artystka albo kochała się w nim, albo on w niej, albo byli bliscy zaręczyn; plotka oczywiście nieprawdziwa). Została za to dzieło uhonorowana srebrnym medalem na Powszechnej Wystawie Krajowej we Lwowie oraz złotym medalem na międzynarodowej wystawie w Wiedniu i nagrodą na wystawie w Towarzystwie Zachęty Sztuk Pięknych w Warszawie.
W Monachium powstało również najbardziej rozpoznawalne w dorobku Boznańskiej arcydzieło Dziewczynka z chryzantemami (1894). Jest ono uznawane za prawdziwy popis kolorystyczny, pozornie ograniczony do subtelnych odcieni barw srebrzystoszarych, ujętych w formę delikatnych pociągnięć pędzla. Boznańska stworzyła tu nowy typ portretu dziecięcego, zrywając z dotychczasową konwencją przedstawiania małych modeli w wytwornych strojach, w eleganckich i stylowych wnętrzach. Portret emanuje nastrojem zadumy, smutku, tajemnicy i niedopowiedzenia zbliżonym do aury znanych i cenionych przez Boznańską wierszy Maurice’a Maeterlincka. Tę zbieżność zauważył w 1896 roku, na łamach paryskiej „Gazette des Beaux-Arts”, William Ritter, który dostrzegł w portrecie „dziewczynki o dziwnych, niepokojących oczach, jakby kroplach atramentu, które zdają się wylewać na chorobliwie bladą twarz, współczesny ideał postaci Maeterlincka. Jest to dziecko enigmatyczne, które doprowadza do szaleństwa tych, co mu się zanadto przypatrują […] i jest to tak przerażająca dziewczynka, tak jasna i biała, że budzi dreszcz”.
Opinie na temat wpływu Monachium na artystyczną indywidualność Olgi Boznańskiej są różne. Przeważa pogląd, iż ukształtowała swoją osobowość dopiero w Paryżu, co między innymi udowadniał Tadeusz Dobrowolski, zwracając uwagę, iż tam właśnie stała się wrażliwą intuicjonistką. Ona sama uważała jednak, że to właśnie w Monachium nauczyła się malarstwa i tam też skonkretyzowały się jej poszukiwania artystyczne. To tam przeszła doskonałą, klasyczną szkołę malowania, z czego słynęły monachijska akademia i jej pracownie, to tam doskonaliła rysunek i to tam zaczęła odchodzić od wzorców akademickich i zwracać uwagę na kolor, początkowo ciemny, z czasem rozjaśniany bielami i szarościami.
Ironią kobiecego losu Olgi Boznańskiej był fakt, że właśnie w Monachium w 1895 roku objęła w zastępstwie profesora Theodora Hummla kierownictwo jego pracowni malarskiej, ale już rok później nie podjęła kolejnego ważnego, a nawet przełomowego wyzwania i odrzuciła złożoną jej przez dyrektora krakowskiej Szkoły Sztuk Pięknych, Juliana Fałata, propozycję objęcia katedry malarstwa dla kobiet. Pisała:
„Szanowny Pan ma zamiar ofiarować mi miejsce profesora w Akademii Krakowskiej na oddziale kobiet. Jest to ogromny zaszczyt, zanadto wielki dla mnie, bo nie czuję się na wysokości podołania podobnemu zadaniu ni moralnie, ni fizycznie. Dlatego więc, nie czekając nawet na odebranie oficjalnego mianowania, pozwalam sobie dziękować łaskawemu Panu Dyrektorowi za tyle dobroci i prosić Go o wybaczenie, jeżeli w żadnym razie tego zaszczytu przyjąć nie mogę”.
Być może bała się „straszliwego letargu w Krakowie”, a w liście do ojca tłumaczyła:
„[…] jestem szczęśliwa, że sprawa w krakowskiej Akademii skończona, że sama nie wiem, jak Bogu za to dziękować, a potem p. Fałatowi. Już teraz mogę jechać do Krakowa bez obawy, do tej chwili trzęsłam się na samą myśl wpadnięcia w ręce całej tej zgrai, która mi mojej swobody i wyobrażonego szczęścia zazdrości”. Dodała również niezbyt pochlebną dla swego rodzinnego miasta opinię: „Tatuś nie ma wyobrażenia, do jakiego stopnia ludzie w Krakowie są mi antypatyczni”.
Parę lat później, w 1914 roku, dostała podobną propozycję objęcia stanowiska profesora w warszawskiej Szkole Sztuk Pięknych, z roczną pensją 800 rs, i tym razem także odmówiła.
Pobyt w Monachium nie tylko wiązał się z ciężką pracą i pierwszymi sukcesami artystycznymi, lecz także dawał Oldze okazję do uczestnictwa w bardzo ożywionym życiu towarzyskim, skupiającym się przede wszystkim w najważniejszych polskich salonach artystycznych, jak pracownie Józefa Brandta i Alfreda Wierusza-Kowalskiego, którym jej ojciec – Adam Boznański – powierzył opiekę nad córką. Ważna była zwłaszcza pracownia Brandta, zwana „sztabem”, skupiająca całą zamieszkującą w Monachium polską kolonię artystyczną. Boznańska ten okres wspominała w wywiadzie dla „Tygodnika Ilustrowanego”:
„Za moich czasów były w Monachium dwa domy polskie, które przyjmowały: Kowalscy i Brandtowie. Ale do obu można było chodzić tylko w niedzielę. Między Brandtami a Kowalskimi była cicha rywalizacja. Jak się jednej niedzieli było u Kowalskich, pytano potem u Brandtów: kto był, ile ludzi itp.”.
Opowiadała również:
„U Brandtów bywali też Gierymscy. Ale ich nie poznałam. Nie przychodzili w niedzielę, kiedy inni bywali. Brandt twierdził, że Maksymilian jest zdolniejszy od Aleksandra. […] Przyjacielem Brandta był Czachórski. Bardzo dobrze wychowany, bardzo ułożony. Malował wielkie obrazy, których nigdy nie lubiłam. »Interieury« z pięknie ubranymi kobietami, suknie atłasowe […]”.
U Brandtów gościł także Wacław Szymanowski, namawiający Boznańską do malowania portretów „nawet za darmo”, spotykała się tam też z Zenonem Przesmyckim. Bywała i w międzynarodowym środowisku artystycznym, w którym zyskała przydomek „kleine Boschen”. Nie stroniła od flirtów, balów – z tego czasu w kolekcji Muzeum Narodowego w Krakowie zachowała się jej efektowna suknia balowa.
Boznańska była bliska zaręczyn z wiedeńskim finansistą Victorem von Backiem, który – by ją poślubić – przyjął nawet w Krakowie chrzest, a jego ojcem chrzestnym został Adam Boznański. Flirt łączył też malarkę z Rosjaninem Włodzimierzem Światłowskim, dziennikarzem i politykiem, studiującym ekonomię. Korespondowali ze sobą, spotykali się w Monachium, Berlinie i w Wiedniu. Ona namalowała jego portret, który wysłała do Moskwy (do dziś niezidentyfikowany), on podobno jeszcze długo na biurku miał jej zdjęcie. Jednak jej prawdziwą, odwzajemnioną miłością był Józef Czajkowski.
Poznali się w 1891 roku, kiedy to Czajkowski przyjechał do Monachium. Siedem lat starsza Boznańska zaimponowała mu nie tylko jako kobieta, ale również jako samodzielna, utalentowana i osiągająca sukcesy artystka o niekonwencjonalnym podejściu do życia. Śladem ich znajomości i przyjaźni pozostał zachowany w spuściźnie po Oldze Boznańskiej szereg listów pisanych do niej prawie codziennie przez zakochanego Czajkowskiego. Nazywał ją w nich coraz czulej – początkowo była „Kochaną Panną Olgą”, z czasem „Złotkiem” i „Maleństwem”.
Równie czule była przez niego żegnana: „całuję kochane łapki mojego Złotka” lub: „całuję po tysiąc razy moje Maleństwo ukochane”.
Z czasem jednak nastąpiło ochłodzenie relacji, zwłaszcza ze strony Czajkowskiego, który oczekując od Boznańskiej ostatecznej deklaracji co do dalszych losów ich związku i życia, zaczął wątpić, stawiać pytania. I wreszcie w 1900 roku, już podczas pobytu Boznańskiej w Paryżu, zerwał narzeczeństwo, co przypieczętował okrutnym listem skierowanym już nie do „Złotka”, ale do „Szanownej Pani”…
„Szanowna Pani, chciałbym z zimną krwią i zupełnym spokojem, bez żadnej złości odpowiedzieć na te wszystkie rzeczy, o których Pani pisze w ostatnim liście. […] Uważałem Panią za tak starszą ode mnie, że nic podobnego w głowie mi się nigdy nie zrodziło. Gwałtowna tylko potrzeba od dzieciństwa zaznania jakiejś istoty, która by mnie kochała, czego nigdy dotąd nie zaznałem, i z drugiej strony to, co Pani o sobie mówiła, zrobiły, […] że doszliśmy do tego, do czego prawdopodobnie oboje doszliśmy bezwiednie, spragnieni miłości. Co do mnie przynajmniej tak było, bo też bez żadnego krytycyzmu rzuciłem się z całą wiarą i całym zapałem, czego zdaje się dałem dowody dosyć silne, które jednakże nie wywołały tego zaufania, na jakie zasługiwały. Ciągła walka w zyskaniu tego zaufania, do czego nie mogłem doprowadzić, doprowadziła mię do rozpaczy i do takiego smutku, o jakiego powodach dziś mam dopiero jasne pojęcie […]. W ogóle od początku nie zdając sobie z tego sprawy, pozycja moja wobec Pani była dziwna. Jak Pani sama silny nacisk na to zawsze kładła, nie chciała Pani być kobietą wobec mnie, a tylko człowiekiem, według Pani słów dwa razy starszym ode mnie i mającym inne absolutnie ideały, sposób myślenia, życia i pojmowania wszystkiego. Nie mogło z tego nic wyjść, to było anormalne, chore i z góry skazane na zagładę. […] Nasze duchy od dawna tak nie należą do siebie, że wszelkie prawa nic tu do roboty nie mają. […] O przyjaźni mowy nie może być. Co do miłości, Pani twierdzi, że nie jest kobietą, a ja z mojej strony jako do kobiety nigdy miłości nie czułem. […] Ostatni raz piszę do Pani ten list szczery i z głębi duszy rzetelny – może Pani to weźmie inaczej, ja więcej dowodów innych nie mam. Za dwa dni wyjeżdżam, więc wszystko się skończy. Będę u Pani przed wyjazdem pożegnać Ją i podziękować Jej za trud w dostaniu mi tej posady”.
Na liście od Czajkowskiego znajduje się odręczna, ołówkowa notatka samej Boznańskiej:
„Czemu, Panie, się tak dla mnie zmieniłeś, a ja sama zostałam! Serce się moje do ciebie rwie, tęsknota mnie zabija. Sama siedzę w Paryżu, bo mi nigdzie ani lepiej, ani gorzej być nie może, więc wszystko jedno, gdzie jestem. Czy nie jest wszystko jedno, gdzie się powlokę, skoro już niczem dla wszystkich i nikomu dobrze przy mnie być nie może. Taką mam dzisiaj szaloną tęsknotę za tym, co było, że jestem zdolną wszystko zrobić, aby nic gorszego nie było. Piszę i myślę o Tobie. Myszka moja także nie żyje, zabiła się. Jestem sama, nie podaję nowego adresu. Baw się dobrze, używaj pól i lasów, nie myśl o mnie. Taką mam do Ciebie i do tego, co [było], taką szaloną dziś tęsknotę, że muszę pisać. Muszę się myślą wykąpać w przeszłości i choć na chwilę pomyśleć, że wtedy żyję. Izia wyjechała, ojciec w Krakowie, mysz umarła, znajomi powyjeżdżali, sama jestem. Myślą gonię po polach, wyobraźnią oddycham powietrzem naszym i duszą jestem przy Tobie, który ten list pisałeś”.
W 1900 roku Olga Boznańska miała 35 lat. W swoich zbiorach zachowała kompozycję Kwiaty, obraz autorstwa Józefa Czajkowskiego, prezent od niego, który zdobił ścianę jej paryskiej pracowni. W kolejnych pracowniach też towarzyszył jej namalowany przez nią portret Czajkowskiego. Narzeczeni dokonali wyboru. Czajkowski pozostał w Krakowie – tu miał pracę, Akademię Sztuk Pięknych. Boznańska, aby spełnić marzenie o byciu artystką, musiała zostać w Paryżu. W Krakowie czekała ją prawdopodobnie „kariera” żony i matki, bez szans na realizację ambicji artystycznych. To nie był jeszcze dobry czas dla kobiet.
Około roku 1901 pojawiła się w życiu malarki jeszcze jedna postać, słusznie określona przez Marię Rostworowską jako une petite canaille, a do tego o skłonnościach narkotycznych. Był to młodszy od Olgi o 16 lat Bohdan Faleński, autor pisanych od 1901 roku czułych listów adresowanych do ukochanego „Złotka” i „Dzieciuka”, w których z czasem coraz częściej pojawiały się sprawy finansowe, niekiedy wręcz szantaże. Raz pisze, iż „[m]ój stan zaś chorobliwy dużo pieniędzy kosztuje”, w innym liście obiecuje zwrot długu, w jeszcze innym z kolei żąda kupna futra i wysłania na adres warszawski.
Interesujący w tym kontekście zdaje się arogancki w tonie list adresowany przez Faleńskiego do siostry Olgi – Izy: „[…] doszło do mnie, że Pani rozpowiada, że jestem na utrzymaniu siostry Pani, Panny Olgi. Ot, do czego doprowadził Panią alkohol”. Korespondencja z Faleńskim trwała aż do końca roku 1918. Trudno jednak przypuszczać, iż był on obiektem głębszych uczuć Boznańskiej, wydaje się, że raczej budził w niej dość kosztowne uczucia opiekuńcze.
Urszula Kozakowska-Zaucha
Wydawnictwo BOSZ
Olszanica 2022