O czym chcesz poczytać?
  • Słowa kluczowe

  • Tematyka

  • Rodzaj

  • Artysta

Deliryczny Nowy Jork



Przekaż nam 1.5%. Wesprzyj naszą edukacyjną misję »

Recenzja


Prawie 890 gramów, dobrze leży w dłoni. Błękitnawa okładka podparta szerokimi skrzydełkami osłaniającymi zaskakująco brązowe wnętrze. Cacko. Trzeba mieć karakter, żeby coś takiego wydać. Książkę o Nowym Jorku napisaną przez Holendra trzydzieści siedem lat temu. Nie najnowszą książkę o architekturze skupioną na jednej, odległej od rzeczywistości śródmiejskiej wyspie – na Manhattanie, z rzadka tylko opisującą coś poza nią: zyskowne iluzje z początku XX wieku na Coney Islad czy postawione na Flusing Meadows w 1939 roku kuliste Democracity o „wysokości siedemnastopiętrowca, szerokości miejskiego kwartału”.

Zresztą nawet te nieliczne obiekty spoza Manhattanu interesują autora jako niemieszczące się między 2028 parcelami na wyspie fenomenu „manhattanizmu”, zgodnie z którym: „Wieżowiec (jest) wyrafinowanym narzędziem kontrolowanej irracjonalności” (s. 312). Trzeba mieć karakter i odwagę, żeby wydać coś o architekturze zmieszanej z marzeniem bez kolorowych fotografii, z zaledwie kilkoma kolorowymi rysunkami i bezlikiem czarno-białych zdjęć i rysunków. Książka Koolhaasa składa się niemal w połowie ze staranie – ręką architekta – opracowanych plansz z przekrojami, aksonometriami, rzutami, od razu połączonych z krótkim i trafnym komentarzem. Wydawnictwo Karakter starannie to wszystko odwzorowało i wyszła rzecz fascynująca. Nawet gdyby cena za sprawą delirycznego czeskiego błędu byłaby nieco wyższa, sama przyjemność wertowania (nie tak się teraz czyta?) książki w poszukiwaniu kolejnych szczegółów na ponad stu nienumerowanych stronach z ilustracjami jest tego absolutnie warta.

Poza tym tradycjonalistom pozostaje przyjemność przeczytania o tym, co Europejczyk Koolhaas zobaczył w czasie kilkuletniego pobytu w „Niu Jorku” Nowego Świata (s. 307). Warto, bo nie zaniedbując właściwego architektom wskazywania na elementy konstrukcyjne tego, co pod nazwą handlową New York należy do korporacji „American Dream”, ze sprawnością zawodowego archiwisty potrafi Koolhaas zestawić radykalnie odmienne spojrzenia na to miasto („Europejczycy: Bieur! Dali i Le Corbusier zdobywają Nowy Jork”, s. 265–320).

Dla własnego bezpieczeństwa każdy aspirujący do wizy powinien zapoznać się ze skutkami przewracania na Manhattanie wanny, nawet jeśli traktujemy ją jako fragment własnego dzieła: „Zarząd sklepu zmienił »wszystko« – przywrócono kojący ład Wielkiej Lobotomii. W Dalim budzi się europejski purytanin, gotowy bronić swoich praw artysty. (…) Wraca do hotelu, odprowadzany spojrzeniami przez milczący tłum. »Bardzo uprzejmy detektyw położył mi delikatnie dłoń na ramieniu, przepraszając, że musi mnie aresztować« Paranoiczno-krytyczny czyn został zarejestrowany przez Mantattan” (s. 309). Jak widać, nie jest to książka dla spragnionych dokładnych opisów kolejnych pięter drapaczy chmur, raczej dla wszystkich zainteresowanych odświeżająca kąpielą, w jakiej można zostawić uwierające na co dzień stereotypy. Co nie znaczy, że szukający merytorycznych rewelacji niczego nie znajdą. Znajdą choćby omówienie wpływu na formę zabudowy Manhattanu Huga Ferrissa, o którym nie uczą na wydziałach architektury: „Jego geniusz polega na wyborze narzędzia, jakim jest węgiel, oraz na przedstawianiu budynków w warunkach sztucznej nocy. (…) To zawiesista Ferrissowska Próżnia, smoliście czarna architektoniczna macica (…)” (s. 132).

Za sprawą zwięzłości opisu, trafności, z jaką autor posługuje się metaforyczną nazwą i wielką literą, a także dzięki pracy tłumacza i redaktora czyta się to doskonale, przebiegając wzrokiem przez kolejne krótkie podrozdziały w takim pędzie, z jakim tłum porusza się między dwunastoma alejami i stu pięćdziesięcioma pięcioma ulicami splecionymi od 1811 roku w ruszt – Siatkę Manhattanu (s. 22). Raz jeszcze podkreślając staranność edycji („projekt graficzny Przemek Dębowski”), trzeba powiedzieć, że pomimo gęstości oniryczno-surrealnej materii, z jakiej według Koolhaasa zbudowany jest Nowy Jork, nie sposób się w tej lekturze zgubić. Wspomniane liczne ilustracje zostały w taki sposób porozdzielane tekstem, że mimo braku numeracji zawsze znajdziemy je w tym samym miejscu, na zbiegu tych samych skojarzeń. Dzięki tej prawie niezauważalnej konstrukcji typografii i layoutu można bez zahamowań powędrować śladami autora w stronę freudowskiej podszewki miasta. Dla każdego zainteresowanego takim kierunkiem ta książka stanie się doskonałym bedekerem.

Zbędnym psuciem przyjemności byłoby komentujące streszczanie tez Koolhaasa z tego tylko powodu, że od ich sformułowania minęło nieco czasu. Lepiej je bezładnie i w natłoku wyliczyć: „ badania naukowe prowadzone pod pretekstem balu kostiumowego”(s. 145); „Edna Cowan jako Dziewczyna ze Zlewem – postać wprost z męskiej podświadomości” (s. 146–148); „dekoracje fasady Końca Świata” (s. 58); „Jankeski cyrk na Marsie” (s. 109); „Ikony budowalne zastępujące ikony religijne” (s. 25), w końcu last but not least… otwierający cytat z Dostojewskiego: „Po co nam umysł, jeśli nie po to, by kształtować rzeczywistość według własnej woli”. Wszystko to we wnętrzu tej książki czeka z nadnaturalną intensywnością na spojrzenie czytelnika. Podobną do tej, jaka cechowała estetykę wybudowanego na Coney Island Dreamlandu, od którego zaczyna Koolhaas, wzorem większości emigrantów, swoje spotkanie z N.Y. City. W maju 1911 roku „dochodzi do zwarcia instalacji elektrycznej wewnątrz diabłów dekorujących fasadę Końca Świata” (s. 58). Dreamland spłonął, ale przedziwna mieszanka oniryzmu z trzeźwą finansową kalkulacją wraz z dymem opadła na całe miasto i po przeszło stu latach nadal jest wyczuwalna.

Lektura tej książki musi doprowadzi do zwarcia u tych, którzy wciąż jeszcze naiwnie wierzą w wyłącznie racjonalną, neutralną, zdroworozsądkową naturę przestrzeni i rosnących w niej miast.

Wobec precyzji uwag Rema Koolhaasa, zawsze piszącego o konkretnym budynku czy fragmencie miasta, późniejsze i tylekroć powtarzane odkrycie Jeana Baudrillarda (Symulakry i symulacja, 1981): „Disneyland istnieje po to, by ukrywać, że Disneylandem jest cały »realny« kraj, cała »realna« Ameryka”, wydaje się bladym powtórzeniem.

– recenzował dr Krzysztof Cichoń, doktor historii sztuki Uniwersytetu Łódzkiego oraz KUL


Rem Hoolhaas, Deliryczny Nowy Jork, książka, recenzja, Karakter, Niezła sztukaRem Koolhaas

Deliryczny Nowy Jork

Wydawnictwo Karakter
Kraków 2013

» Krzysztof Cichoń

Krytyk i historyk sztuki związany z Katedrą Historii Sztuki Uniwersytetu Łódzkiego i Uniwersytetem Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie. Studiował historię sztuki i filozofię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Obronił doktorat w Lwowskiej Akademii Sztuk. Żyje z opowiadania o tym, co widzi. Krótkowidz. Specjalizuje się w niepisaniu i tekstach nieskończonych.


Portal NiezlaSztuka.net prowadzony jest przez Fundację Promocji Sztuki „Niezła Sztuka”. Publikacje finansowane są głównie dzięki darowiznom Czytelników. Dlatego Twoja pomoc jest bardzo ważna. Jeśli chcesz wesprzeć nas w tworzeniu tego miejsca w polskim internecie na temat sztuki, będziemy Ci bardzo wdzięczni.

Wesprzyj »



Dodaj komentarz