A gdyby tak pójść śladami klientki czy klienta łódzkich sklepów i sprawdzić, co w nich czekało pod koniec lat czterdziestych i w latach pięćdziesiątych? Jak bardzo trzeba było się wysilić, aby kupić potrzebną odzież czy obuwie? A może absurdem było robienie listy sprawunków i trzeba było po prostu kupować to, co się akurat trafiło? Zawsze można się potem z kimś wymienić, dać w prezencie, poczekać, aż ktoś z rodziny podrośnie, schudnie, przytyje, polubi nielubiany kolor, zmieni numer buta…
„Słońce dogrzewa jeszcze raczej skąpo, a już ulice łódzkie przybrały wiosenny wygląd. Charakter ten nadają jasne toalety pań, przewiewne pantofelki, cieniutkie pończoszki. Gdzie jak gdzie, ale w Łodzi nie brak elegantek. Gdybyś jednak wiedział, Czytelniku (płci męskiej), ile wyrzeczeń, zabiegów, a często i łez kosztują te szykowne stroje! Zresztą udaj się z nami po zakupy, a sam się przekonasz”.

Okładka magazynu „Świat Mody”, lato 1957, nr 32, dzięki uprzejmości wydawnictwa Marginesy
W Łodzi najpiękniejsze sklepy z materiałami mieściły się przy Piotrkowskiej na odcinku od Narutowicza do Żwirki, sporo ich było na Nawrot i Głównej. Ceny były nierówne, uzależnione od źródła zakupu właściciela sklepu i jego aspiracji zarobkowych. Co ciekawe, nie obowiązywała zasada, że sklepy eleganckie są najdroższe – bywało wręcz przeciwnie.
„Po długim chodzeniu i wypatrywaniu zakupiliśmy wreszcie upragniony materiał. Z ciężkim sercem pozostawiliśmy na ladzie «wachlarz» tysiączków. Pędzimy do krawca, chcąc mieć jak najwcześniej uszyty letni płaszcz czy kostium. O, naiwni! Nieubłagany mistrz komunikuje nam z lodowatym spokojem, że uszyje chętnie… pod koniec lipca. Na usilne nasze błaganie przesunie ostatecznie termin o 2 tygodnie wstecz. A więc tak czy owak przechodzimy wiosnę w zimowym okryciu, względnie sfatygowanym – starym. Powiecie, że trzeba było wcześniej pomyśleć o materiale. Otóż nic by nie pomogło myślenie, gdyż w sklepach łódzkich, jak wiadomo, materiały na okrycia poczęły się ukazywać na krótko przed świętami, zaś krawcy już i wtedy nie przyjmowali krótkoterminowych zamówień”.
No to może coś z konfekcji gotowej. Jak zauważa „Dziennik Łódzki” –
„[…] zawsze to taniej niż stalowanie u krawca, a przede wszystkim mniej z tym kłopotu. Idzie się do sklepu, przymierza przed olbrzymim sięgającym podłogi lustrem jeden płaszcz, drugi, wreszcie płaci się i wychodzi się już w nowym płaszczu bez czekania na kolejkę u krawca, bez denerwowania się przy każdej przymiarce. (Ale elegantki wolą raczej to wszystko znieść i mieć każdy guzik, każdą fałdę tak zrobioną, jak to sobie wymarzyły)”.
Te nerwy to jednak nie zawsze była kwestia wyboru, bo łódzkie sklepy latem oferowały odzież zimowa, a zimą – letnią. To się nieco zmieniło na lepsze w drugiej połowie lat pięćdziesiątych, jednak do tego czasu prasa serwowała czytelnikom tego typu scenki (rzekomo z listów od czytelników):
„Lipiec 1952 r. Słupy rtęci w termometrach podnoszą się powyżej 40 st. C w cieniu. Do sklepu konfekcyjnego MHD przy ul. Piotrkowskiej wchodzi klient.
– Proszę o krótkie kalesonki letnie.
– Nie ma. Mamy długie, barchanowe…
– Co mi po barchanowych kalesonach w lipcu?
– Proszę pana, trzeba mieć trochę poczucia obywatelskiego… My budujemy socjalizm, a pan mówi o letnich kalesonkach…”
A jak już sklepowi udało się wstrzelić w sezon, to Centrala Tekstylna tak „planowała” zatowarowanie, że w poszczególnych sklepach nie było pełnej rozmiarówki albo po prostu same małe lub same duże rozmiary. A jak na przykład w którymś z miast powiatowych pojawiał się kreton, to wszystkie sztuki były, powiedzmy, w groszki, tymczasem inne miasto dostawało jedynie materiał w paski, a kolejne – tylko w kwiatki. I jak tu się wyróżnić kreacją, jeśli wszystkie sąsiadki kupią to samo? Od 1951 roku zaczęto pracować nad tą feralną organizacją, w czym miało pomóc utworzenie biur wojewódzkich Centrali Tekstylnej, czuwających nad zaopatrzeniem dzięki hurtowniom w miastach wojewódzkich i podhurtowniom w powiatowych, skąd sklepy dostawały towar.

Płaszcz w czarno-żółtą kratkę z Centralnego Laboratorium Przemysłu Odzieżowego w Łodzi, projekt Anny Sokołowskiej, „Moda”, wiosna 1957, nr 1(9), dzięki uprzejmości wydawnictwa Marginesy
Trafianie w sezon i sprawne rozprowadzanie towaru po całym kraju było ważną umiejętnością w przypadku handlu tekstyliami i odzieżą. Jednak może nawet ważniejsze było oferowanie towarów niebudzących zastrzeżeń klienta. O ile zaraz po wojnie schodziło wszystko, o tyle kilka lat później już nie. A tymczasem w sklepach nadal czekały na swoją szansę skarpety czy pończochy różnej długości, sztuki odzieży uszyte z tkaniny o różnych odcieniach, z nierównymi rękawami. Z czasem efekty produkcji zaczęto sortować, a towary z wadami kwalifikowano do niższych gatunków i sprzedawano w obniżonej cenie. Jednak obecność takich produktów podważała zaufanie klientów do przemysłu państwowego, dlatego Centrala Tekstylna podjęła decyzję o całkowitym wycofaniu ich z rynku. Trafiły do wielobranżowej Składnicy Towarów Wybrakowanych – instytucji powołanej w celu sprzedaży po obniżonych cenach towarów, których wartość handlowa i użytkowa była poniżej przyjętych norm.
Inny powojenny problem związany z handlem tekstyliami? Po tym, jak stoiska państwowych sklepów wiecznie były oblężone przez handlarzy, od 1949 roku zakupy można było zrobić, tylko gdy pokazało się legitymację związkową i udowodniło, że jest się osobą zatrudnioną. „Dziennik Łódzki” tłumaczył, jak działają spekulanci. Skromnie ubrani i niewyróżniający się, stoją w kolejkach, chociaż powinni być w tym czasie w fabryce lub biurze, a potem wykupują towary przeznaczone dla ludzi pracy, aby odsprzedać je z niemałym zyskiem na czarnym rynku.
Telimena, czyli luksus w krótkich seriach
Zaczęło się z rozmachem. 20 lutego 1957 roku w „Dzienniku Łódzkim” ukazał się artykuł Będziemy szyli luksusową odzież, w którego pierwszym akapicie mowa jest o kostiumach kąpielowych z elastycznej tkaniny drukowanej we wzory, wcześniej u nas niedostępnej. Ale mieliśmy przecież elastyczną tkaninę jednobarwną, więc… Organizujące się Łódzkie Zakłady Odzieży Luksusowej planowały zatem szycie między innymi takich właśnie kostiumów. Tylko skąd wziąć materiały? Ot, po prostu zaproponują przemysłowi, aby produkował na ich potrzeby rozmaite tkaniny – zarówno tę na modne stroje plażowe, jak i inne. Autorka (lub autor) artykułu wypytywała o szczegóły dyrektora technicznego, obywatela Frankowskiego, a ten co nieco nawet zdradził.
„Zadaniem zakładów będzie szycie luksusowej odzieży damskiej sposobem półprzemysłowym. Chodzi o to, aby produkować tzw. krótkie serie, żeby sukienek jednego fasonu nie wypuszczano więcej jak 50–150. I aby były one jak najbardziej wierne modelowi. Jakże bowiem często zdarza się obecnie w przemyśle odzieżowym, że z taśmy wychodzą sukienki zupełnie niepodobne do pięknego modelu przedstawianego na pokazie!
Nowe zakłady odzieży chcą produkować szybko, zgodnie ze wszystkimi zasadami aktualnej mody. Od pokazania modelu odbiorcom do jego wyprodukowania nie może minąć nawet miesiąc. Aby to osiągnąć, zakłady ubiegają się o pozwolenie przeprowadzenia wyceny swych artykułów. Udawanie się bowiem do Warszawy po ceny poszczególnych modeli nie miałoby sensu”.


Sukienka z gładkiej wełenki z Centralnego Laboratorium Przemysłu Odzieżowego w Łodzi, projekt Zofii Zagalskiej, „Moda”, wiosna 1957, nr 1(9), dzięki uprzejmości wydawnictwa Marginesy
Aby tak szybko dostarczać klientom gotową odzież, Zakłady deklarowały chęć dysponowania trzymiesięcznym zapasem tkanin. Przedsięwzięcie miało ruszyć już w pierwszych dniach kwietnia. W chwili publikacji artykułu trwały jeszcze prace budowlane w gmachu, w którym miały się mieścić, czyli przy Jaracza 52 w Łodzi. Zatrudniona tutaj w 1965 roku Barbara Gancarz wspomina:
„Cała firma mieściła się w kamienicy przy ulicy Jaracza. Stara kamienica, a ponieważ była tam firma zajmująca się azbestem, w ogrodzie były całe sterty azbestowych płyt. Wchodziło się przez bramę i przez portiernię, gdzie trzeba było zgłaszać wejście i wyjście. Dyrekcja znajdowała się na wejściu i miała osobny budyneczek. Zajmowaliśmy w zasadzie jedno piętro mieszkalne, gdzie były nasza pracownia, wzorcownia, natomiast szwalnie i magazyny mieściły się w podwórzu w takich niskich budynkach. Nie było możliwości zadbania o wystrój, było bardzo skromnie”.
Początkowo zamierzano zatrudnić pięćdziesiąt osób, a następnie zwiększyć zatrudnienie o kolejne pięćdziesiąt każdego miesiąca. W sierpniu zakład miałby działać już na dwie zmiany, a ekipa – liczyć czterysta osób. Jak na razie działała komórka wzorcująca pod kierownictwem Krystyny Depczyńskiej, zatrudniająca sześciu plastyków, sześciu modelarzy i piętnastu wysokiej klasy krawców. W pierwszej połowie marca około trzydziestu modeli miało zostać przedstawionych detalistom, a na kwiecień planowano wiosenno-letnią rewię dla publiczności.
„– Chcemy – mówi p. Depczyńska – wyjść z kolorem w odzieży, gdyż dotychczas nasza konfekcja jest wciąż szara. Dlatego też mamy zamiar zamawiać w przemyśle również tkaniny tylko do naszego użytku, i to zarówno w wełnie, jak i bawełnie oraz lnie. […] Przygotowujemy komplety plażowe, sukienki letnie przedpołudniowe, popołudniowe i coctailowe, płaszcze i sukienki z tej samej tkaniny. Opieramy się na najmodniejszych liniach lansowanych przez Paryż. Ładne tkaniny będziemy nabywać ze wszystkich możliwych źródeł krajowych. Chcemy otrzymywać np. gabardynę wełnianą nie tylko beżową czy popielatą, ale również błękitną, różową czy czerwoną. Len nie tylko biały, ale również w pastelowych barwach, tkaniny z włókna sztucznego w bardzo żywych kolorach”.
Wyrobom Telimeny z pierwszej dekady towarzyszyły papierowe metki, na których widniała elegancka kobieca postać w długiej sukience o rozkloszowanej spódnicy, z obowiązkowym dla każdej damy kapeluszem i z długim szalem trzymanym w dłoniach. W dolnej części metki widniał napis „Telimena” wykonany dość tradycyjną czcionką oraz dopisek „Dom Mody Przem. Odzieżowego”. (…)
A co lansowała u swoich początków Telimena? Wśród wskazanych kolorów znalazły się beż, krem, biel, a na popołudnie – ciemna szarość i czerń. Najmodniejsze kostiumy wyróżniały się krótkimi, dopasowanymi żakietami i spódniczkami typu baryłka, z rozszerzanymi fałdkami na biodrach. Inny typ kostiumu miał nieco dłuższy żakiet bez wcięcia. Bluzki szyto z tkanin, którymi zostały podbite żakiety. W centrum uwagi znajdowały się komplety – nie tylko plażowe, składające się najczęściej ze spodni trzy czwarte, tak zwanych korsarek, spódnicy, opalacza i wdzianka, lecz także typu suknia z płaszczem, płaszcz z kostiumem, suknia z żakietem.


Sportowy płaszcz, raglanowy kostium oraz kostium w barwną kratkę z kolekcji Telimeny, „Moda”, jesień 1958, nr 3(15), dzięki uprzejmości wydawnictwa Marginesy
Za nowość należało uznać zestawienia nie tylko identycznych tkanin, lecz także kontrastujących ze sobą kolorów lub odcieni w różnych tonacjach tego samego koloru. Inną propozycję stanowiły sportowe suknie inspirowane tunikami, przewiązywane paskiem, często skórzanym, noszonym powyżej talii, a nie – jak dotychczas – na jej środku. Telimena promowała również, wzorując się na paryskich trendach, letnie suknie z szarfami, draperiami i krynolinami, obowiązkowo noszone na halkach, które wówczas wkładano niemal pod każdą letnią sukienkę.
Fragment pochodzi z książki:
Katarzyna Jasiołek
Marginesy
Warszawa 2025