Teresa Pągowska 1926–2007
Jest taki obraz Pągowskiej: wśród porozrzucanych czarno-białych krzeseł siedzi kobieta. Jej ciało jest różowoszare, sutki zaś wyraziście różowe, prawie landrynkowe, podobnie jak lekko opuszczone rajstopy na jej nogach. A może to po prostu pończochy? Ręce trzyma po wewnętrznej stronie ud. Jej twarz jest bezosobowa: zamiast ust i oczu widać na niej niesprecyzowany zlepek plam barwnych: różowych, fioletowych, szarych, białych. Przez środek jej brzucha przebiega czarny cień – jakby smuga po przepaleniu albo ślad wymalowany farbą w sprayu.
Jest w tym obrazie coś mocnego, niepokojącego i głębokiego. Jakieś napięcie. Gdy raz go zobaczysz, trudno będzie ci o nim zapomnieć.
Najłatwiej byłoby teraz stwierdzić, że to najlepsze czy najbardziej znane dzieło Pągowskiej i właśnie dlatego znalazło się na samym początku tego rozdziału. Ale tak nie jest. To po prostu jedno z setek doskonałych płócien, jakie artystka namalowała w ciągu swej trwającej ponad pięćdziesiąt lat kariery: mocnych, innych, niepokojących. Niezapomnianych.
Pągowska nie podbiła świata sztuki jednym olśnieniem. W jej biografii brak konkretnego wzlotu, który sprawiłby, że dziś jest znana i doceniana (choć na pewno przydało się uwzględnienie jej prac w ważnym pokazie 15 Polish painters, przygotowanym w roku 1961 przez nowojorskie MoMA). Sukces przychodził powoli i był efektem ciężkiej pracy, a także wiary artystki, że to, co robi, jest ważne i że warto temu poświęcić życie.
„Nie można malować bez szalonej pasji, miłości do tego i radości z faktu, że się maluje”.
Malarstwo pochłaniało ją bez reszty i oddawała się mu całkowicie. Najpierw była fascynacja kolorystami, potem abstrakcją i informelem, aż wreszcie przyszedł czas na indywidualny styl, którego trzymała się od lat 60. XX wieku aż do końca życia, a który nigdy nie był jednolity i nigdy nie stał się nudny. To właśnie dzięki niemu obrazy Pągowskiej są dziś doceniane przez kolekcjonerów na całym świecie i znajdują się w najważniejszych zbiorach w Polsce.
Trudno sklasyfikować Pągowską formalnie. Jeśli jest jakiś kierunek, do którego można przypisać jej twórczość, to jest to nowa figuracja – odpowiedź artystów na rodzącą się po drugiej wojnie światowej abstrakcję, na pytania egzystencjalne, na kryzys nowoczesnego świata. Taki nowy realizm, lecz zdeformowany, zabarwiony niepokojem o losy człowieka. Jednak obrazy Pągowskiej tylko się o tę nową figurację ocierają, podobnie jak czasem ocierają się o abstrakcję czy o koloryzm. W rzeczywistości są po prostu obrazami Pągowskiej.
„Tym, co zajmuje mnie najgłębiej, jest postać ludzka. Nie tylko ze względu na bogactwo formy. Sądzę, że właśnie człowiek zawiera najwięcej magii treściowej”.
Jeśliby szukać jednego motywu, który najczęściej powraca w płótnach Pągowskiej, byłby nim człowiek. A właściwie postać kobieca: ogólna, nieidentyfikowalna, bez cech charakterystycznych. Bardziej niż konkretne postaci artystkę potrafił zafrapować jakiś typ, nad którym potem pracowała latami. Jak sama przyznała: „postaciom rodzącym się na moich płótnach nie ograniczam życia do jednorazowej egzystencji. Chwilami mam wrażenie, że daję im swobodę działania – ciekawa, jak zachowają się w nowej sytuacji”.
Jej kobiety są różne, a dzięki temu bardzo rzeczywiste. Są akrobatkami, tancerkami, które wywijają niesamowite wręcz figury, przede wszystkim zaś po prostu kobietami – zagubionymi, odnalezionymi, pełnymi radości, przytłoczonymi, uchwyconymi w momentach intymnych, targanymi sprzecznymi uczuciami, pragnącymi, zostawiającymi i zostawianymi. Jest wśród nich nawet Pani Budda, i to w paru odsłonach: zawsze w przysiadzie, z szeroko rozstawionymi nogami, dużymi piersiami i głową spowitą w niesprecyzowaną formę. Ponoć zachwyciła japońskiego galerzystę, który odwiedził Pągowską w jej warszawskiej pracowni.
„Dla mnie niesłychanie ważny jest w obrazie błąd. Błąd, który ja akceptuję, który stwarza dodatkową intrygę, który powoduje to, że obraz czymś niepokoi, że staje się bogatszy o ten błąd, a nie zubożony błędem, że siła obrazu jest podkreślona jakimś paradoksem, zazębieniem o coś, co właściwie może tam nie powinno istnieć, a przez istnienie staje się niesłychanie intensywne”.
Eliminacja, a więc pozbywanie się elementów niepotrzebnych, stała się jedną z podstawowych cech twórczości Pągowskiej. Bez względu na tematykę, jaką poruszała artystka, motywy przez nią malowane traktowane były skrótowo, ostro, szkicowo, jakby stanowiły znaki, ślady, odciski. Taka świadoma, celowa rezygnacja z tego, co odwraca wzrok i uwagę, pozwalała jej na pozostawienie miejsca na tło – oddech dla widza, mogący stać się początkiem własnej interpretacji obrazu, własnych przemyśleń.
Czasami proste, schematycznie ujęte pojedyncze przedmioty – bakłażan, drzewo, czajnik – stawały się całym obrazem, nierzadko namalowanym na niezagruntowanym płótnie, którego naturalny kolor też odgrywał ważną rolę. Te intensywne, skondensowane znaki miały tak dużą siłę wyrazu, że nie potrzebowały żadnych dodatkowych elementów. Były eliminacją pociągniętą do granic możliwości, malarskimi haiku.
Pągowska zaczynała od koloryzmu – i ta pierwsza fascynacja widoczna jest w całej jej twórczości. Z czasem zaczęła ograniczać gamy barwne swoich płócien, choć kolory, jakich używała, zawsze były niezwykle wyraziste i odważne. Kiedyś zafascynowała ją biel, która stała się dla niej wytchnieniem, kropką nad i, niekiedy chwilą na refleksję. Potem przyszła pora na kolor niezagruntowanego płótna, z którego artystka wydobywała głębię, nie robiąc prawie nic.
„Najważniejsze jest, aby istniał powód obrazu. Tym powodem może być wszystko: brutalność dnia, sen, wiersz, czyjś ból, który stał się moim bólem. Byleby to coś było odczute przeze mnie z taką siłą, która sięga głębiej niż moje «wiem»”.
Pągowską intrygowały błędy: te drobne niedoskonałości, z których można było przejść do nowej jakości, a które dodawały niepokoju i siły wyrazu. Była zafascynowana procesem tworzenia i wszystkim, co się z nim łączy: sama przygotowywała swoje płótna, sama je naciągała na ramy, sama gruntowała. A potem zmagała się z tym, co chciała przedstawić: z fascynującą ją lub przerażającą wizją, sceną, myślą, marzeniem. To jej borykanie się z danym bodźcem potrafiło trwać parę godzin albo parę lat – czasem kończyło się na jednym płótnie, czasem przechodziło w cykle, w których artystka wciąż poszukiwała czegoś nowego, w których wciąż ją coś niepokoiło, fascynowało, pociągało.
Imbryki: biały, czarny zawsze na niezagruntowanym płótnie, Klucz zielony, który przechodzi w Klucz, a potem w Klucz fioletowy, Melon – Pestka – Pigwa szara – Pigwa czarna, Pochmurna plaża – Przesypywanie czasu wszystkie te obrazy opierają się na podobnych kompozycjach i założeniach kolorystycznych. Jednak każdy jest inny, wyjątkowy opowiada osobną historię, zupełnie jakby Pągowska nie mogła po prostu odłożyć raz podjętego tematu, jakby coś nieustannie pchało ją do niego i do odnajdywania w nim nowych głębi, znaczeń, nowej estetyki.
Sama najlepiej opisywała swój proces twórczy. O początkach mówiła:
„ja każdy obraz staram się zaczynać tak, jakbym nic nie wiedziała o malarstwie, każdy obraz zaczynam tak, jakby był zupełną zagadką dla mnie, jak go rozwiązać. I tylko dlatego mogę malować, bo jestem zafascynowana tym, czy uda mi się odpowiedzieć właściwie na to, co zamyślam powiedzieć”.
O końcach:
„w momencie, gdy zaczyna istnieć pewne znużenie tym, co się robi, to wtedy trzeba przestać, to już nie wolno dalej tego malować, trzeba szukać czegoś nowego. Inaczej człowiek staje się specjalistą od monochromatów albo kolorystą, specjalistą tam czegoś. Ja nie jestem ani specjalistką od morza, ani specjalistką od kobiet, ani specjalistką od mężczyzn, ani specjalistą od zwierząt. Ja jestem ja: Teresa Pągowska, która coś myśli, coś przeżywa i z tego wynika coś, co często mnie zaskakuje”.
To właśnie ta niesłabnąca pasja i ciągłe dążenie do odkrywania i opowiadania czegoś nowego sprawiły, że płótna Pągowskiej są cały czas tak świeże i lekkie.
Ze względu na ogromną liczbę prac, które po sobie zostawiła, trudno uwierzyć, że prócz Pągowskiej malarki istniały też inne oblicza artystki. A było ich sporo: Pągowska wykładowczyni, nauczająca całe pokolenia młodych artystów; Pągowska idąca pod prąd w czasach PRL-u i sama torująca sobie drogę w zdominowanym przez mężczyzn artystycznym świecie, gdzie kobiety pojawiały się rzadko i najczęściej jako żony; Pągowska miłośniczka psów; Pągowska przygotowująca własną nalewkę, którą chętnie częstowała gości; wreszcie Pągowska żona (zresztą słynnego plakacisty Henryka Tomaszewskiego) i matka: gotująca rosół, starająca się prowadzić dom, a jednocześnie dbająca o to, żeby zawsze mieć własną przestrzeń, w której może rodzić się jej sztuka.
Syn artystki, Filip Pągowski, wspomina, że matce nie można było przeszkadzać w pracy. Że jak już malowała, to jej czas był święty. Że potrzebowała spokoju, by zmierzyć się z tym, co siedziało w niej głęboko i co musiała w danej chwili opowiedzieć. Że potrzebowała przez moment nie myśleć o tym, czy wszyscy są najedzeni, a zupa – dosolona.
Prace Teresy Pągowskiej są w zbiorach najważniejszych polskich instytucji kultury: w Muzeum Narodowym w Warszawie, Muzeum Narodowym w Krakowie, Muzeum Narodowym w Poznaniu, w warszawskiej Zachęcie oraz w Muzeum Sztuki w Łodzi. Od wielu lat cieszą się niesłabnącym zainteresowaniem kolekcjonerów prywatnych, zarówno w Polsce, jak i za granicą, Jedna z ważniejszych i obszerniejszych kolekcji dzieł Teresy Pągowskiej znajduje się w rękach Fundacji Rodziny Staraków. To właśnie fundacja stoi za ostatnimi znaczącymi wystawami płócien artystki, prezentowanymi w siedzibie organizacji w Warszawie (Spectra Art Space) oraz w sopockiej Państwowej Galerii Sztuki.
Dagmara Budzbon-Szymańska
Mistrzynie. Eseje o polskich artystkach »
Wydawnictwo Arkady
Warszawa 2024