Rozdział 31
Czas apokalipsy
Dwunastego grudnia. Sobota. Dużo zabaw przedświątecznych na mieście. Tego wieczoru było uroczyste przyjęcie w nowo otwartej redakcji brytyjskiej telewizji ITN. Byliśmy tam z Karoliną, potem powędrowaliśmy na Mokotów do mieszkania Ani Bohdziewicz, młodej, początkującej jeszcze fotografki. Tam też odbyło się wielkie przyjęcie, w którym wzięło udział dużo osób z opozycji. Późniejszym wieczorem niektórzy z gości zaczęli się trochę niepokoić. Mówili coś o głuchych telefonach i że do kogoś tam z ich znajomych podobno przyszli milicjanci… Zabawa jednak trwała w najlepsze i nikt aż tak bardzo się tym nie przejmował.
Tej samej nocy powędrowaliśmy jeszcze do mojej siostry ciotecznej, Magdy Klemm, na Saską Kępę. Tam też było sporo gości i przy otwartym oknie (zimno na dworze, gorąco w mieszkaniu) odśpiewaliśmy całą wiązankę pieśni patriotycznych. W pewnym momencie Jerzy Bralczyk, przyszły znany językoznawca, poszedł gdzieś zadzwonić. Wrócił niebawem, zły, że się nie dodzwonił, mówił, że telefon jest chyba zepsuty. Jurek znany był z tego, że często, gdy się czegoś dotknął, to się od razu psuło, później więc mówiło się nawet, że to właśnie on wyłączył całą polską telefonię i spowodował stan wojenny.
O jakiejś drugiej czy trzeciej nad ranem (należy pamięta, że byliśmy wtedy młodzi!) wróciliśmy samochodem do domu. A mieszkaliśmy wtedy tuż nad Wisłą, na ulicy Zwycięzców. Parkując, zobaczyliśmy stojący nieopodal na światłach postojowych samochód. Trochę nas to przestraszyło, bo zetknęliśmy się już nie raz z ubecją, i wiedzieliśmy, że taka scenografia jest ich specjalnością. Odetchnąłem z ulgą, kiedy z samochodu wyskoczył nasz przyjaciel, operator i fotograf Piotr Jaxa-Kwiatkowski, ten od Klausa Bednarza. Powiedział nam, że coś się dzieje na mieście i żebym tam z nim pojechał zobaczyć wszystko z bliska. Pobiegłem do domu, chwyciłem tylko torbę z aparatami, a Karolina wcisnęła mi do ręki termos z czymś ciepłym do picia – i tyle mnie widziała przez cały tydzień!
Przejechaliśmy przez most Łazienkowski, by dostać się do Śródmieścia. Tam ze zgrozą zauważyłem, że na poboczach mostu leżą betonowe krzyżaki, zapory przeciwczołgowe. Nie miałem jeszcze pojęcia, co się naprawdę dzieje, ale to, co zobaczyłem, nie nastroiło mnie zbyt optymistycznie! Pomyślałem też, że jeżeli coś się zdarzy, muszę zostać po stronie Śródmieścia, bo mieszkam po złej stronie Wisły; jeśli, nie daj Boże, zamkną mosty, to… Dojechaliśmy do ulicy Mokotowskiej, gdzie mieściły się biura Solidarności, siedziba regionu Mazowsze. Właściwie dojechaliśmy tylko do placu Zbawiciela, bo Mokotowską odcinały ciężarówki wojskowe, a może milicyjne. Wokół placu Zbawiciela jeździło także sportowe porsche ówczesnego amerykańskiego korespondenta telewizji ABC News, Jerry’ego Kinga. Dla mnie był to sygnał, że coś naprawdę musiało się dziać na mieście.
Mokotowska była rzeczywiście zamknięta; wszędzie kręciło się mnóstwo milicji i wojska. Piotr i jego znajomi, którzy z nami przyjechali, zaprowadzili mnie do jakiegoś pustego mieszkania przy alei Wyzwolenia, czyli tylko kilka kroków dalej. Co to było za mieszkanie, nie wiem. Wolałem nie pytać. Lokal kontaktowy Solidarności może. Znajdował się w nim tapczan i telewizor, nic poza tym. Wyciągnąłem swoje małe radio i starałem się złapać BBC World Service. Sądziłem, że będę mógł się czegoś dowiedzieć z tego źródła. Niestety, nie udało mi się złapać żadnej stacji: byliśmy tak blisko Mokotowskiej i wojska oraz milicji, że jedyny sygnał, jaki odbierało moje radio, to rozmowy radiowe, właśnie wojskowe i milicyjne – i to tylko jednostronne. Komunikaty mało zrozumiałe, bo odpowiedzi nie było słychać. Ułożyliśmy się więc do snu na tapczanie oraz na podłodze i nie mając pojęcia o tym, co dzieje się wokół nas, zasnęliśmy.
Wcześnie rano ktoś włączył telewizor, w którym usłyszeliśmy przemówienie generała Jaruzelskiego. A więc stan wojenny. Czeka mnie dużo pracy. Wziąłem głęboki oddech i wyszedłem na ulicę, nie wiedząc, co powinienem najpierw zrobić i co przyniesie przyszłość.
Mokotowską już otwarto: nie było śladu nocnej obecności wojska i milicji. Przeszedłem się z Piotrem do siedziby Solidarności. Szkło w drzwiach powybijane, drzwi otwarte na oścież. Kłębiła się przed nimi większa grupa ludzi, niektórzy z psami. Najwidoczniej byli to mieszkańcy ulicy Mokotowskiej, którzy wyszli na poranny spacer i teraz z zaciekawieniem obserwowali rozwój wydarzeń w okolicy. W budynku spotkaliśmy kilka osób. Zakładały biało-czerwone opaski. Na korytarzu leżały rozwinięte węże strażackie, w pokojach porozrzucane wszędzie papiery i artykuły biurowe, na biurkach, na podłodze. Nikt nie potrafił powiedzieć, co należy robić. Wszyscy byli jak w stuporze. Ktoś przysunął biurko i krzesło do wyrwanych drzwi wejściowych, potem ktoś inny położył na nim kartki papieru, każdy miał się podpisać. Jakaś pani kręciła się wśród nas z krucyfiksem w ręku. Trochę pofotografowałem wnętrza, ale bałem się zostać tam za długo, bo nie chciałem, żeby zamknięto mnie w środku, gdyby milicja nagle się tu zjawiła ponownie. Tak zresztą się stało, z piętra, przez okno, zobaczyłem, jak zbliżają się suki milicyjne. Od razu zacząłem kombinować, którędy by tu wyjść… czy są jakieś tylne drzwi, czy może przedostać się dachami… W takim momencie po głowie chodzą różne dziwne pomysły. Nie za bardzo widziałem siebie w roli Jamesa Bonda zgrabnie skaczącego po śliskich oblodzonych dachach wysoko nad Mokotowską. Na szczęście nie musiałem. Zanim suki zdążyły podjechać, uciekliśmy frontowymi drzwiami i tyle nas widzieli. Spotkałem tam jeszcze amerykańskiego fotografa, który był akurat w Polsce i pracował dla mojej konkurencji, czyli dla „Time’a”. Ale w takich momentach zagrożenia wszyscy trzymaliśmy się razem, nie patrząc, kto dla kogo pracuje.
Zdążyliśmy się jeszcze dowiedzieć, że na popołudnie (już dawno) zaplanowano procesję z kościoła św. Stanisława Kostki na Żoliborzu, z kopią obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej. Miała przejść ulicami Żoliborza i powędrować do innego, pobliskiego kościoła.
Wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy na polowanie. Polowanie na posterunki wojskowe i na wszystkie widoczne oznaki militarnego prze- jęcia miasta. Mimo niedzieli miałem dużo pracy przed sobą.
Znałem kilka osób, które mieszkały przy placu Na Rozdrożu. Tam też stał skot, czyli wóz opancerzony. Zapukaliśmy do moich znajomych. Nie byli tym zachwyceni. Trudno się dziwić: przed ich drzwiami wyrosło nagle trzech dużych facetów: ja, Piotr Jaxa-Kwiatkowski i amerykański kolega. Dopiero co dowiedzieli się o stanie wojennym, a tu raptem my, nie wszyscy im znajomi, prosimy o wpuszczenie do środka. No cóż: chcieli, nie chcieli – ale wpuścili.
Wiedzieliśmy, że nie możemy pokazywać się na ulicy z aparatami. Nie mieliśmy więc z sobą naszych toreb fotograficznych. Wszystko chowaliśmy pod zimowymi kurtkami. Trochę podejrzanie to mogło wyglądać, bo mieliśmy tu i ówdzie różne dziwne uwypuklenia. Ale nie było wyjścia. Robiliśmy szybko zdjęcia przez okna; nie była to może wielka fotografia, ale w takich wypadkach robi się, co tylko można, a waga tematu robi resztę. Telefony zamilkły w całym kraju. Nie miałem więc żadnego kontaktu z redakcją w Nowym Jorku. Teleksy też milczały, Interpress był zamknięty, a właśnie stamtąd, w normalniejszych czasach, wysyłało się te śmieszne wystukane listy. Nie miałem więc żadnych wskazówek od redakcji, ale właściwie były mi niepotrzebne. Wiedziałem, że muszę robić wszystko, co się da, a to niemałe wyzwanie. Byłoby mi strasznie głupio, gdyby się okazało, że ich zawiodłem. Że schowałem głowę pod kołdrę i czekałem, aż stan wojenny jakoś się skończy. Stan wojenny okazał się dla nas wielką zawodową mobilizacją, a więc pod tym względem sam z siebie stał się świetnym tematem, choć z pewnością niezwykle przykrym dla nas wszystkich.
Po południu tego pierwszego dnia stanu wojennego znaleźliśmy się przed kościołem św. Stanisława Kostki na Żoliborzu. W kościele trwała msza, fotografowałem smutne, obolałe, przerażone twarze ludzi. Ale były też i dumne. Wreszcie ruszyła procesja z obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej; ludzie po drodze klękali na śniegu, kobiety miały łzy w oczach. I nikt nas nie zatrzymywał. Wszelkie zgromadzenia publiczne były zabronione – a tu ni śladu milicji czy wojska. Najwidoczniej udawali, że nas nie widzą, bo inaczej musieliby interweniować. Teraz na moich fotografiach na czele procesji rozpoznaję jednego młodego księdza, wtedy jeszcze mało znanego. Był to oczywiście ksiądz Jerzy Popiełuszko i dzisiaj przychodzi mi na myśl, że sfotografowałem go w wielce symbolicznym dniu, w dniu, kiedy służby bezpieczeństwa – jeszcze o tym nie wiedząc – wydały na niego wyrok śmierci.
Nocowałem w mieszkaniu swojej teściowej, w alei Niepodległości. Trwał tam od dłuższego czasu remont, więc nikt też tam nie mieszkał. Robotnicy, dowiedziawszy się, że jest stan wojenny, już się nigdy nie pojawili. Kontaktu z żoną nie miałem. Bałem się przejechać na drugą stronę Wisły, wolałem na wszelki wypadek zostać w Śródmieściu. Na szczęście odnalazł mnie szwagier, więc na skrawkach papieru pisałem liściki do Karoliny, które on jej dostarczał. Mój szwagier Janusz już przy mnie pozostał i służył nam za kierowcę. Miałem więc wolne ręce w samochodzie i nie musiałem myśleć ani o prowadzeniu, ani o parkowaniu. Siedziałem obok niego z przodu, a z tyłu siedzieli Piotr i mój amerykański kolega. Każdy z nas mógł przez okno coś sfotografować.
I wtedy się zdarzyło, że jechaliśmy Rakowiecką w stronę Puławskiej. Na skrzyżowaniu Janusz się zatrzymał, ruchem kierował żołnierz, na szczęście stał do nas tyłem. W tym momencie przed sobą zauważyłem coś, co wydało mi się piękną kompozycją fotograficzną. Kino Moskwa i afisz nad wejściem, na którym widniał tytuł filmu: Czas apokalipsy. A tuż przed nami żołnierz kierujący ruchem. Wyciągnąłem szybko aparat i zrobiłem zdjęcie przez szybę, mówiąc kolegom, że mamy przed sobą świetne gotowe zdjęcie i że musimy jak najszybciej stanąć. Skręciliśmy więc w prawo, w Puławską, i tam na szczęście udało się zaparkować. Kiedy skręcaliśmy, jeszcze zza drzew zobaczyłem nową, lepszą scenę. Nie dość, że na kinie Moskwa widniał napis Czas apokalipsy, to jeszcze przed nim stał, jak na zamówienie, wojskowy wóz opancerzony, SKOT, a wokół żołnierze. Lepszej scenografii nie dałoby się wymyślić!
Tak, ale jak to sfotografować? Baliśmy się pukać do drzwi mieszkań, bo za rogiem mieściło się Ministerstwo Spraw Wewnętrznych – nie wiadomo więc, czy otworzą się drzwi nam wrogie czy też przyjazne. Woleliśmy nie sprawdzać. Dokładnie naprzeciwko kina nie można było wejść do kamienicy; były tam na ogół sklepy, a wejścia do mieszkań musiały być pewnie gdzie indziej, może od ulicy Rakowieckiej. Nie chcieliśmy jednak stać na ulicy i długo się gapić. Musieliśmy wyglądać podejrzanie, kilku rosłych facetów w puchowych płaszczach lub kurtkach, które tak dziwnie na nas leżały, bo trzymaliśmy pod nimi swoje aparaty. Zorientowaliśmy się szybko, że jedyna dostępna klatka schodowa jest nie naprzeciwko kina, lecz trochę dalej. Nie było wtedy domofonów, weszliśmy więc bez problemu do środka i popędziliśmy schodami na drugie, może trzecie piętro, już nie pamiętam dokładnie, z której kondygnacji robiliśmy to zdjęcie. Przez uchylone okno szybko, ale w nerwach fotografowaliśmy tę piękną scenę, uważając, żeby zdjęcia robić z głębi korytarza, tak by obiektyw nie błysnął w słońcu. Żołnierze przy SKOCIE mogliby zauważyć ten błysk – i byłoby po nas. Mimo potwornego zimna cały się spociłem. Widocznie tak działa adrenalina.
Udało się, pospieszyliśmy do samochodu na ulicy. Wsiedliśmy szybko, ale w nerwowym pośpiechu nie wyłączyliśmy alarmu, nagle rozległo się przerażające wycie. Tylko tego nam brakowało! Zajęci jednak czym innym żołnierze nawet nie drgnęli. Odjechaliśmy spokojnie. Tak powstało to całkiem niezłe zdjęcie.
Fragment pochodzi z książki:
Chris Niedenthal
Zawód fotograf Ciąg dalszy nastąpił »
Wydawnictwo Marginesy
Warszawa 2020