Powrót do Krakowa. Dzieci Wojciecha i ich portrety
Kraków znalazł pogrążony „w najzupełniejszym dekadentyzmie”, czyli pod panowaniem młodych artystów, pełnych lekceważenia dla tradycyjnej sztuki. Dla takich jak Kossak nie widziano tam miejsca, postanowił więc szukać zarobku za granicą: najchętniej w Paryżu.
Póki co, cieszył się życiem rodzinnym, przerabiał starą pracownię pozostawioną przez Juliusza według zamierzeń powstałych jeszcze w Berlinie, o których pisał Maniusi: „Zamiast kaflowego pieca paskudnego dać doskonały żelazny, byłoby i więcej miejsca zaraz. Na podłogę dać plecionkę, a pod nią tani filc. W pracowni Dziadzi drugie okno. Przedpokój przedzielić kotarą i trochę ucywilizować. Dywanów mam dużo w pakach”. Oprócz dywanów przywiózł ulubioną Sweetheart, „anioła w końskiej skórze”, na której sprzedanie nie mógł się zdobyć, choć proponowano mu za nią duże sumy. Magdalena wspomina, jak Sweetheart bezceremonialnie wchodziła przez werandę do salonu Kossakówki i jadła z ręki chleb albo kostki cukru. Zrobiła to także wówczas, gdy cały dom w napięciu oczekiwał gości, toteż Maniusia straciła cierpliwość i z przekąsem zaproponowała mężowi: „Wojteczku, może poprosisz swoją przyjaciółkę, żeby usiadła z nami na kanapie? A ja każę podać herbatę?!”.
Choć Maria i Magdalena, począwszy od pierwszych stron, pełna jest sielankowych opisów życia rodzinnego, w rzeczywistości Wojciecha prawie nigdy nie było w domu. Egzystował tam raczej w formie przysyłanych listów, pieniędzy i prezentów, o których Samozwaniec opowiada: „Przysyłał swoim ukochanym córkom wielkie paki, obite czarnym płótnem pachnącym specyficznie terem, w których znajdo-wały się ilustrowane roczniki tygodników dla dzieci, piękne papeterie, farby i kredki. Ponieważ w swoich marzeniach widział je już jako dorosłe panny, więc od czasu do czasu wysyłał im (…) kapelusze – cuda pełne kwiatów, tiulu, piórek (…). Kiedyś radość była olbrzymia – od Tatki przyszły pocztą pierwsze «amerykany». Były to brązowe skórzane półbuty z wywieszonym dziurkowanym językiem”.
Do wychowywania potomstwa Wojciech niewiele się wtrącał, choć zależało mu na dobrych manierach u dziewczynek i nawet gdy były dorastającymi panienkami, zwracał im uwagę na sposób siedzenia przy stole czy prawidłowe trzymanie sztućców. Ciekawe jest spostrzeżenie Magdaleny, że mimo swojego gorącego patriotyzmu najchętniej rozmawiał z nimi po francusku, a do polskich zdań stale mieszał francuskie i angielskie: niewykluczone, iż w celach edukacyjnych, bo w listach należy to do wyjątków. Kłopoty z Jurkiem oczywiście się nie skończyły. Były wprawdzie projekty wysłania go do École des Beaux Arts w Paryżu, ale na to musiałby coś umieć, toteż skończyło się na gimnazjum i planach zdania matury. W lecie 1903 roku Wojciech donosi z Kossakówki przebywającej na wsi żonie, że z trudem załatwił mu internat u państwa Konopków, ponieważ wskutek złej opinii właściciele bali się go przyjąć, podobnie jak dyrektor IV Gimnazjum Antoni Pazdrowski. Przekupiony w końcu hojnym datkiem Wojciecha na biednych uczniów, zażądał jednak podpisania deklaracji, że w razie złego zachowania będzie mógł młodego Kossaka w ciągu półrocza wydalić ze szkoły. Malarz zabrał potem syna do Zakopanego, gdzie „Ciamcio” dwa razy dziennie uczył się do poprawki oraz udzie-lał w dorosłym towarzystwie, które go lubiło i uważało za „wprawdzie trochę rozpuszczonego, ale okropnie miłego, sympatycznego i wyjątkowo sprytnego chłopca”. Siedemnastoletni Jurek obraził się na ojca za „kompromitowanie go” przy ludziach uwagami, aby nie trzymał stale rąk w kieszeniach i nie palił papierosów. W górach zostali aż do rozpoczęcia roku szkolnego.
* * *
Czy Kossak malował swoje dzieci? Sądząc po zachowanych podobiznach, chyba rzadko miał na to czas. Portrecik kilkuletniej Lilki w dziecinnym foteliku jest niedokończony: jeśli pominąć tłustą buzię okoloną lśniącymi jasnymi włoskami, to reszta sylwetki i nóżki w płytkich czarnych bucikach zaznaczone są tylko szybkimi pociągnięciami pędzla, podobnie jak we wcześniejszym, ale utrzymanym w tym samym stylu portreciku Jurka, który jak wszyscy mali chłopcy w tej epoce nosił sukienkę. Według niektórych źródeł, zapewne zasugerowanych owym strojem, jest to portrecik Madzi, ale przeczy temu data: 1890 rok, kiedy dziewczynki nie było jeszcze na świecie. Zachowała się podobizna dziesięcioletniego Jurka w góralskim serdaczku i ciemnoniebieskim berecie. Istnieje też pozbawione tła popiersie Lilki z błękitną kokardą we włosach, w białej sukience w błękitne prążki, oznaczone datą 1907 i podpisem „Á ma fille géniale” [fr.: Mojej genialnej córce]. Rok wskazywałby, że dziewczynka ma już szesnaście lat, na co zupełnie nie wskazuje ani jej strój, ani wygląd, więc zapewne ostatnia cyfra została przerobiona podobnie jak na ob-razie, o którym mowa poniżej.
Najbardziej znany – dzięki reprodukcjom i wystawom – jest duży (120 x 200 cm) portret Lilki i Madzi w wózku ciągniętym przez kucyka. Nawet na portrecie rodzinnym musiał się zjawić koń, ale tutaj trafił raczej przypadkowo. Według ustnego przekazu Magdaleny, ojciec początkowo zaczął malować dziewczynki podczas wakacji w Roszkowie, gdy siedziały na ławce w ogrodzie Urszuli Dziembowskiej. Ponieważ rozpadał się deszcz, pozowanie zostało przerwane; przy następnej sesji dziewczynki włożyły wprawdzie sukienki i kapelusze, ale zapięcie wysokich bucików wymagało wprawy oraz specjalnego haczyka. Lilce nie chciało się tego robić, więc usiadła w wiklinowym powoziku i zaczęła sprytnie namawiać „Tatkę”, by namalował cały zaprzęg. Płótno w stosunku do kompozycji wydaje się trochę za małe, więc gdy po II wojnie wisiało nad staroświecką sofką w niewielkim warszawskim mieszkaniu Madzi, ktoś wyraził podejrzenie, że zostało przycięte po to, by mogło się zmieścić w pokoju. Magdalena odpowiedziała anegdotką o zamówieniu, jakie jej ojciec otrzymał od pewnej świeżo wzbogaconej damy, która pragnęła kupić obraz o wymiarach 200 x 150 cm. Zapytana o tematykę odpowiedziała, iż w zasadzie jest jej obojętna, ponieważ chodzi o zasłonięcie spłowiałej tapety, a stać ją na Kossaka. Wobec tego stać by ją było również na zmianę tapet, więc może nie chciała robić bałaganu w mieszkaniu?
Datą powstania obrazu z kucykiem, noszącego tytuł Moje córki jest rok 1906, jednakże wskutek próśb dorosłych już córek, chcących wydawać się młodszymi, Wojciech podobno nawet kilkakrotnie przemalowywał dwie ostatnie cyfry, aż doszedł do roku 1911. Trzeba przyznać, że dziecinne jeszcze twarzyczki bezbłędnie zdradzają przyszłe charaktery dorosłych kobiet, ponieważ piętnastoletnia Lilka jest skrzywiona i jakby niezadowolona, a u dwunastoletniej Madzi widać iskierki w oczach i figlarny uśmieszek. Obie mają strojne koronkowe kapelusze – kolejny prezent od ojca.
Kraków a Warszawa. Łódź i tematy napoleońskie. Wypadek samochodowy
Dlaczego właściwie Kossak tak nie lubił Krakowa? Pomijając oczywistą różnicę między tym miastem a wielkimi stolicami europejskimi, do których przyzwyczajony był artysta, Kraków miał swoje specyficzne cechy, które nie każdemu mogły odpowiadać. Przede wszystkim posiadał on Rynek Główny – wyjątkowe, zawsze żywe centrum, gdzie natykali się na siebie wszyscy znajomi. Dzisiaj łatwiej zniknąć wśród tłumu turystów, ale jeszcze długo po II wojnie chcąc nie chcąc trafiało się wciąż na te same osoby. Królowała nie tyle nawet plotka, co po prostu rzetelna informacja, bo wszyscy o wszystkich wszystko wiedzieli. Plotki krążyły po Warszawie.
Krakowski snobizm nakazywał liczyć się ze zdaniem osób wysoko postawionych, a do tych należał świat nauki, duchowieństwo i przede wszystkim arystokracja. Przy tym naukowcy, przeciwnie niż na przykład w Berlinie, też musieli mieć co najmniej tytuł szlachecki; ten akurat obyczaj przyszedł z Wiednia. Sławna jest anegdota, jak Franciszek Józef zapytał wspominanego już tutaj rektora UJ, hrabie-go Stanisława Tarnowskiego z Dzikowa: „Czy jest pan jeszcze ciągle profesorem, hrabio?”
Poza tym Kraków był biedny jak cała ówczesna Galicja; stąd wzięła się opinia o rzekomym skąpstwie jego mieszkańców. Warszawa, tak jak Łódź, była otwarta na chłonny rynek rosyjski, Kraków wprost przeciwnie, ponieważ Austria tłumiła wszelkie zapędy swoich słowiańskich prowincji – Galicji, Lodomerii, Czech, Moraw itd. – w kierunku rozwoju gospodarczego, wyróżniając pod tym względem regiony niemieckojęzyczne. Zresztą sam układ granic porozbiorowych oraz status twierdzy skazywał dawną stolicę Jagiellonów na los miasta prowincjonalnego. Wystarczy zacytować Boya: „Wciśnięty w sam kąt Galicji, odcięty granicą od całego niemal Krakowskiego, które mieściło się w zaborze rosyjskim, odcięty drugą granicą od przemysłowego zagłębia na Śląsku, wydziedziczony ze swojej stołeczności – bodaj galicyjskiej – przez Lwów, wgnieciony w plan twierdzy austriackiej z zatamowaniem ruchu budowlanego przedmieść, Kraków podcięte miał wszystkie możliwości materialnego rozwoju”.
Stąd wzięły się różnice w życiu codziennym, zaskakujące przybyszy z innych zaborów. Dla przykładu: obiad jadano w Krakowie o pierwszej, w Warszawie o czwartej lub piątej. Krakowskie urzędy i szkoły rozpoczynały działalność o ósmej rano, gdy tam o godzinę później, za to niektóre warszawskie sklepy były otwarte nawet do północy. Kraków w nocy spał – Warszawa się bawiła. Rosyjskim obyczajem każdą sprawę można było załatwić przy pomocy łapówki, ale szyldy nad sklepami też musiały być rosyjskie (w praktyce były dwujęzyczne, a żeby ominąć obowiązującą ustawę, wielu kupców wy-pisywało je w języku francuskim). Wyższe były zarobki, więc i poziom życia, choć jak w każdym wielkim mieście wciąż rosły ceny mieszkań i gruntów. Porządku pilnowali rosyjscy stójkowi oraz żandarmi, podczas gdy w Krakowie – nieliczna straż miejska z halabardami.
Za to ostra rosyjska cenzura zabraniała wszelkich przejawów świadomości narodowej. Kto chciał obejrzeć np. Wesele Wyspiańskiego czy choćby Kościuszkę pod Racławicami (a teatr stał na bardzo wysokim poziomie), jechał do Krakowa. Krakowskie obchody wszelkich uroczystości, kościelnych czy państwowych, nie miały sobie równych, kwitło życie kulturalne i artystyczne, na prywatnych spotkaniach towarzyskich także wiele mówiono o sprawach kultury.
Do tego fatalne położenie w dolinie Wisły, a więc ponury, wilgotny klimat i wieczne błoto, o którym tak często wspomina Kossak w swoich listach… Stanowczo nie było to wymarzone miejsce pobytu dla światowca; może dlatego tak chętnie wyjeżdżał?
* * *
Rok 1914 zaczął się wojażem niedalekim, bo tylko do Łodzi, na zaproszenie tamtejszych milionerów Schweikertów, którym zamarzył się obraz z Napoleonem. Wojciech wymyślił scenę o pionowym układzie (157 x 97 cm), z cesarzem stojącym nad morzem na Wyspie Świętej Heleny i odbierającym wizyjną defiladę swoich dawnych wojsk. Podał cenę 10 000 rubli, ciesząc się, że zarobi tak dużo we dwa tygodnie, bo na taki czas obliczał pracę przy obrazie, szczególnie że podmalówki miał robić Jerzy. Taka, a nie inna kwota wzięła się ze złośliwego porównania z obrazem wcześniej malowanym dla innego bo-gacza, Scheiblera (Szeiblera): „Pan Schweikert jest mało co mniejszy milioner jak Szeibler, ale jeżeli u Szeiblerów zjedzą jednego dnia 10 funtów kawioru, to zaraz nazajutrz u Schweikertów muszą zeżreć stołowymi łyżkami tychże 20. Czyli że gdybym za obraz prawie pół me-tra większy od Szeiblerowego żądał tylko 8 000 rs., obraziłbym Schweikerta dotkliwie”. Niejako przy okazji Wojciech wziął jeszcze zamówienie na kompozycję z historii Tyrolu dla pani Herbstowej oraz upłynnił za skromną sumę 300 rubli obrazek Jerzego.
Schweikertowski Bonaparte zapoczątkował serię obrazów o tematyce napoleońskiej. Wszystkie były malowane w Krakowie i są do siebie podobne, bo poza Wypędzeniem Austriaków z Torunia przedstawiają hołdy składane cesarzowi przez jego żołnierzy – to szwoleżerów, to kirasjerów. W odróżnieniu od wizji na Świętej Helenie Bonaparte wszędzie obowiązkowo dosiada rumaka.
* * *
Nim jeszcze rozległy się strzały w Sarajewie, Wojciech uległ wypadkowi samochodowemu, na tyle poważnemu, że z humorem pisał do Zofii: „Urwało mi parę funtów mięsa, de quoi faire un bon beefsteak aux pommes [fr.-ang.: na dobry befsztyk z ziemniakami], ale z uda, więc to głupstwo”. Wskutek pęknięcia kierownicy samochód stoczył się na zakręcie z nasypu i dachował, a na domiar złego cięta rana w udzie Kossaka była zapchana ziemią oraz igliwiem, co wymagało bolesnych zabiegów przy użyciu lapisu i jodu. Do wypadku doszło podczas jazdy do Zakopanego, gdzie Wojciech co parę dni odwiedzał Maniusię z córkami. Dla porównania z obecnymi warunkami podobnej podróży warto wiedzieć, ile mu to zabierało czasu: jeżeli wyjechał z Krakowa o czwartej po południu, to po dwóch godzinach w Zakopanem, wracał do domu na dziesiątą wieczorem. Nie było wprawdzie obecnych korków, lecz szosa musiała być dużo gorsza, nie wspominając o wydolności ówczesnych samochodów.
Ponieważ romans z Hoesickową, która również wybierała się do Zakopanego, trwał w najlepsze, malarzowi nie odpowiadała jednoczesna obecność żony i kochanki, ale pocieszał się z właściwym sobie optymizmem, że noce będzie miał przecież wolne z racji zamieszkiwania w Stamarze, gdzie była jego pracownia, podczas gdy Maniusia wolała zakład dr. Chramca: „Odbijemy sobie to wszystko, Zosiu, zobaczysz, tylko w dzień musimy koniecznie udawać, że jeżeli co kiedy było, to już dawno skończone, inaczej zabiorą mnie do Chramca jako żywo”.
Maniusia była zazdrosna o każdą rywalkę, ale Hoesickowej nie znosiła szczególnie, ponieważ najdłużej zajmowała miejsce w sercu Wojciecha. Co zabawne, zazdrosny – oczywiście o Zofię – był także Kossak i choć nie bardzo mu wypadało ją kontrolować, pisał nie bez żalu, gdy przebywała za granicą na kuracji: „Flirtować to tam pewnie flirtujesz co się zmieści, gdzie byś Ty bez tego wytrzymała”; „Co tam Zochna mądrego zdziałała i kto tam znowu dobierał się, mam nadzieję bezskutecznie. Co, jak to było, Zosiu? powiedz już, robaczku, szczerze i otwarcie”. Mimo że wisiała już nad nim groźba mobilizacji, cieszył się na wspólny pobyt w Stamarze, wprawdzie ze względu „na czujne oczko mojej małżonki”, już nie w sąsiadujących ze sobą pokojach. Ale nim Zofia przyjechała pod Tatry, Wojciech napisał: „Marlborough s’en va t’en guerre, mironton mironton ton taine!”. Te słowa starej francuskiej piosenki miały oznaczać, że on także idzie na wojnę.
Fragmenty pochodzą z książki:
Arael Zurli
Wojciech Kossak. Malarz polskiej chwały
Wydawnictwo ISKRY
Warszawa 2015