O czym chcesz poczytać?
  • Słowa kluczowe

  • Tematyka

  • Rodzaj

  • Artysta

Dom w Zalesiu i jego pobocza



Przekaż nam 1.5%. Wesprzyj naszą edukacyjną misję »

Alina Mierzejewska, primo voto Ptaszkowska, secundo voto Oksza-Oxińska, zbudowała ten dom. Jestem jej starszą córką – świadkiem i uczestnikiem jego historii.

Eustachy Kossakowski, Interwencja, Zalesie 1968, Niebieska linia, fotografia, niezła sztuka

Dom w Zalesiu – Anka Ptaszkowska z mamą, fot. Eustachy Kossakowski, Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, © Anka Ptaszkowska

Dom w Zalesiu – wynik wzniosłego szaleństwa mojej Matki – powstał w latach okupacji niemieckiej. Nikt wówczas nic nie budował, a już szczególnie samotna kobieta bez grosza, mająca na utrzymaniu dwie małe córeczki i Babcię, matkę mojego Ojca, zastrzelonego w 1939 roku w bitwie pod Wytycznem, gdzie walczył na ochotnika. Wedle pamięci rodzinnej nie wiadomo, od jakiej kuli zginął – niemieckiej czy rosyjskiej.

Anka Ptaszkowska i Edward Krasiński w Domu w Zalesiu, Eustachy Kossakowski, fotografia, niezła sztuka

Anka Ptaszkowska i Edward Krasiński w Domu w Zalesiu | lata 60. XX wieku, fot. Eustachy Kossakowski, Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, © Anka Ptaszkowska

Z ducha i z perspektywy mojej Matki Zalesie było „domem wszystkich”. W latach okupacji ciągle rosła liczba osób, którym miało zapewnić dach nad głową i utrzymanie: kilkunastu partyzantów, para ukrywających się Żydów, krawcowa Andzia z córeczką Alą, liczni warszawiacy, szukający schronienia po upadku powstania.

Dom trzeszczał w szwach, a Mama – w towarzystwie pijanego woźnicy – jeździła po pobliskich majątkach, wypraszając jedzenie dla nas i dla stołówki Rady Głównej Opiekuńczej. Była szczęśliwa, jeśli zdołała go powstrzymać przed drobnymi kradzieżami na dobroczynnych podwórzach.

Wróćmy jednak do początków historii domu, a więc naszej ucieczki przed Niemcami, bryczką, do majątku mojej ciotki Jadwigi Chamcowej na Wołyniu. Opatrzność ustrzegła nas od dotarcia na miejsce, gdzie już rżnęli Polaków bolszewicy. A więc w bryczce z Ojcem, Mamą, Babcią, moją młodszą półtoraroczną siostrą Teresą – na Wschód. Wojna koło nas i nad nami. Wtulanie się w ziemię w czasie nalotów. Noclegi u chłopów w stodołach. Jedzenie ze wspólnej misy. Węźlaste ręce zanurzone w mleku pomieszanym z wodą wyławiające to chleb, to kartofel. Nasze małe rączki – to samo.

Pewnego pamiętnego dnia rano patrzę przez szparę w stodole. Mama idzie z Ojcem do bramy i wraca sama, płacząc. „Nie jestem w stanie uciekać. Jesteś dzielna, poradzisz sobie”. A potem już z opowieści o Nim, że jako oficer rezerwy Ułanów Krechowieckich po szkole kawalerii w Grudziądzu stworzył nieduży oddział ochotników, z którym poszedł walczyć i zginął pod Wytycznem. Nikt z nich nie przeżył.

Mama długo szukała Ojca przez Czerwony Krzyż. Wszyscy czekaliśmy jego powrotu. Dnia 21 czerwca 1942 roku przyszła wiadomość, że zginął. Mama nie ustawała jednak w poszukiwaniach, a my – w oczekiwaniu. Przez następne lata nadchodziły identyczne informacje. Pewnego dnia Ciocia Hala, siostra Ojca, pojechała do Wytyczna i wracając, umieściła jego tablicę nagrobną na Powązkach.

A my poprzez wojnę wracaliśmy do Zalesia. Pamiętam zatłoczoną drogę, wozy, rowery, wózki, cały dobytek na plecach; pełno ludzi, zmęczony, wylękły tłum. Nagle, w ciągu sekundy droga pustoszeje i ludzie w popłochu kryją się po poboczach. A środkiem drogi równym krokiem idzie armia niemiecka, hełmy i karabiny w słońcu. Jeszcze nie czteroletnia, doznałam nieznanego mi dotąd uczucia; było tak silne, że na zawsze zapamiętane. Teraz wiem, że to nienawiść.

W Zalesiu Mama miała kawałek lasu nad polem i drzewo złożone na budowę domu. Zamieszkaliśmy na razie w sąsiedniej willi znajomych, którzy, o grozo, stali się później folksdojczami.

Mama, nie zwlekając, przystąpiła do budowy domu.

Jak to zrobiła? Jej to tajemnica, że wszyscy byli gotowi jej pomagać. Był ich cały legion. Formuła wzajemnych zapewnień: „Zapłaci nam pani po wojnie”. Inżynier Sobolewski doglądał latami budowy domu, stolarz Gieleciński budował, Aron, blacharz z Piaseczna – stracony przez Niemców – zrobił dach, Mateusiak, woźnica z Zalesia Dolnego, woził ją wszędzie, Kośla – gospodarz i woźnica z Jesówki, jeszcze wiele lat po wojnie dostarczał nam wszystkiego, co do życia potrzebne. Wóz z jarzynami na słynnym balu „Pożegnanie wiosny” w 1968 roku od niego pochodził.

Mama wyrzuciła architekta, który zrobił plan domu. Zostało po nim jedynie złe wspomnienie w postaci „brzuchatych” kolumn na ganku, których Mama nienawidziła, wiecznie narzekając, że nie są proste.

Za to konstrukcja domu była prosta: grube – ale ciągle nie tak grube, jak by sobie Mama życzyła – belki zacięte na jaskółczy ogon i włożone jedna w drugą na czterech kantach domu. Ta klasyczna konstrukcja drewniana nie wyjaśnia jednak tajemnicy zachwycających proporcji domu. Trzeba jej szukać – jak zresztą wielu innych rzeczy – w samej Mamie, w jej porywającej wszystko pasji, w jej niewyuczonym wyczuciu przestrzeni.

Dom budowała na oko. Pamiętam jej naglący głos: „Panie Gieleciński, te okna proszę przesunąć trochę w lewo”. Jak łatwo sobie wyobrazić, przesunięcie okien oznaczało wycięcie grubej ściany. Okna o różnych kształtach i wymiarach to wdzięk tego domu. Podobnie ogromny, szary, kryty papą dach. Chyba to démesure, pójście trochę dalej, niż każe obyczaj, zadecydowały o doskonałości dzieła Mamy.

A wnętrze domu zatrzymało się na poziomie skrajnej ekonomii. Strych pomyślany jako pierwsze piętro trwał latami w swym pierwotnym stanie, służąc jako noclegownia dla wielu. Noclegownia i schron. Mama – jako najpilniejsze zadanie – wyposażyła strych w przemyślny system skrytek na broń i na ludzi. Bardzo się przydały.

Tylko połowa parteru została otynkowana. Reszta – ogromny salon –zostawiona do dziś w stanie surowym, nieoheblowane belki i czerwona cegła z cegielni Gołków, kominek z tejże cegły zbudowany własnoręcznie przez Mamę. Największa troska, „żeby był cug”. Bardzo długo chodziło się po podłodze salonu jak po ruchomych klawiszach. A pod nią, dla idealnej izolacji, warstwa suchego piasku, który Mama pracowicie grzała na dwóch patelniach.

Tymczasem nawet najbardziej ofiarna praca rąk ludzkich nie wystarcza, żeby zbudować dom. Potrzeba pieniędzy. Mama wkładała swój śliczny kapelusik „amazonkę” i jechała do Warszawy. Nie było banku, który by pominęła – BGK, PKO, KKO (te nazwy jeszcze świszczą mi w uszach), nie mówiąc o przyjaciołach Ojca posiadających jakiekolwiek zasoby pieniężne. Szaleństwo pożyczania stało się jej nałogiem. Ten nałóg towarzyszył jej do końca życia, również wtedy, kiedy pieniędzy już nie potrzebowała.

Nasze dzieciństwo z Teresą upływało więc „w cieniu komornika” – wszystkie co cenniejsze meble oblepione pieczęciami. Sam komornik zjawiał się co jakiś czas, witany przez Mamę jak najdroższy gość. Znowu jej urok i siła perswazji potrafiły sprawić, że komornik zostawiał oświadczenie, że „złe drogi uniemożliwiają wywózkę mebli”.

Ostatni rok okupacji. Dom już stoi. Bez wody i elektryczności, ale jest studnia, świece, lampy naftowe i karbidówki. Niemcy są jeszcze wszędzie. Zawsze groźni, ale już zaczynają bać się zagłębiać w las.

Po bitwie pod Pęcicami w Lasach Chojnowskich lądują na naszym strychu partyzanci Armii Krajowej, czyli „Chłopcy”. Uważali się za pułk szwoleżerów. „Więc pijmy zdrowie, Szwoleżerowie” było ich hymnem codziennym. Mówili do Mamy „Mamo”: dwóch braci Czerkawskich – Andrzej i Jurek, Henryk spod Lublina.

Partyzanci z innego oddziału – też na strychu, dwie łączniczki pod dowództwem porucznika „Kota”, wszyscy z warszawskiego powstania. Łączniczki przemierzały okolice na rowerach. Pamiętam ich sine od mrozu kolana, a cała trójka – to byli naprawdę świetni ludzie.

Partyzanci z dwóch różnych oddziałów nie byliby jednak Polakami, gdyby na wspólnym strychu nie połączył ich zażarty konflikt. Jego łagodną formą były rozdzierające „kocie” miauki. Aż pewnej nocy, koło dwunastej, zjawił się uwielbiany i w sztok pijany dowódca Chłopców o wymownym pseudonimie „Bimber”. Zaczął lżyć „Kota” i – według szwoleżerskiej nomenklatury – „kocice”. Wymachiwał rewolwerem, grożąc, że ich zabije. Chłopcy siedzieli jak myszy pod miotłą, ale nie Mama. Poszła na górę, kazała „Bimbrowi” opuścić dom i zdaje się, że na pożegnanie zdzieliła go pięścią w łeb.

Misją Chłopców było odbieranie na nieodległych polach samolotowych zrzutów wysyłanych przez Aliantów. „Na zrzuty” szli wieczorem we wskazane miejsca i wracali rano, przynosząc różne rzeczy, na przykład spadochrony. Z białego nylonu Andzia szyła im piękne koszule. Paradowali w nich dumnie, nie bacząc, że ich pochodzenie kłuło w oczy. Chłopcy mieli po dwadzieścia lat. Wojna nie była dla nich zabawą, ale cóż dziwnego, że poza tym lubili się bawić. Pamiętne wieczory przy fortepianie, piosenki Ukochana ja wrócę, wiesz. Byłam oczywiście zakochana w smolisto-słodkookim Jędrusiu, który miał nieostrożność nazywać mnie swoją narzeczoną. Pewnego wieczoru wspomniał czule swoją prawdziwą, nie zdając sobie sprawy, że pęka moje siedmioletnie serce.

Wesołość, która pomimo wojny nie opuszczała Chłopców, przybierała czasem dziką i tym bardziej ekscytującą postać. Z moją siostrą Teresą, schowane za kanapą, patrzyłyśmy z zapartym tchem, jak Chłopcy tańczą kozaka, strzelając z wisów w sufit. Urok naszego nietypowego dzieciństwa polegał na tym, że nikt się nami nie przejmował.

Pewnego dnia partyzanci, w liczbie kilkunastu, w białych jednakich koszulach kopali w ogrodzie piłkę. I oto zobaczyliśmy otwarty samochód wypełniony oficerami Wehrmachtu, objeżdżający z wolna nasz ogród. Chłopcy niby to pochowali się za drzewa, ale nie było złudzeń. Czekaliśmy zamarli, aż Niemcy wyciągną spluwy. Wolniutko odjechali. Był to, jak mówiłam, koniec ich panowania i najwyraźniej się bali. Ale jak bardzo przydały się skrytki, przekonaliśmy się, gdy Niemcy, przejeżdżając kiedyś koło domu, zauważyli w oknie na strychu czyjąś, męską, jak twierdzili, głowę. Wpadli jak to oni i rozbiegli się, wrzeszcząc, po całym domu. Chłopcy i małżeństwo żydowskie zdążyli jednak dopaść skrytek, a Niemcy jak przyszli, tak poszli. Ale pewnego strasznego dnia zginął w potyczce Henryk. Ten cios dobrze pamiętam. Może to zwidy, ale przez długi czas po nocach słyszałam na strychu czyjeś kroki. (…)

fleuron niezła sztuka pipsztok

W zalesiańskim ogrodzie niebieska linia „przeszła się” po domu i drzewach, po ciałach Geraldine, Joli, mojej siostry Teresy, samego Edzia i naszej małej córeczki Pauliny. Autorem tych zdjęć – w tym słynnej fotografii trzyletniej Pauliny z „niebieską linią” na brzuszku – jest Eustachy Kossakowski, który uwięziony w gipsie, kurował się w Zalesiu po złamaniu nogi.

Historia „niebieskiego paska”, który Edward Krasiński nalepiał w następnych latach „wszędzie i na wszystkim”, zaczęła się właśnie w Zalesiu. Siostra Eustachego, Basia Kossakowska przywiozła mu w prezencie z Rzymu rolkę samoprzylepnej taśmy, niebieskiego scotcha. Edzio, nie mówiąc nic nikomu, poszedł do pobliskiego lasu i oblepił nim pnie drzew na wysokości 130 cm – „na wysokości serca”, jak mówił. Fotografa przy tym nie było.

Bal w Zalesiu pt. Pożegnanie wiosny odbył się w czerwcu 1968 roku, świeżo po marcowej rewolucji studenckiej brutalnie zdławionej przez komunistyczną władzę. Żywa pamięć pałowania na Krakowskim Przedmieściu, uczestnicy protestów po więzieniach i wcielani do wojska, profesorowie i studenci powyrzucani z uniwersytetów, ci, których uznano za Żydów – skazani na emigrację, powszechna inwigilacja, atmosfera narodowej żałoby, zakaz zgromadzeń powyżej trzech osób.

Nie pamiętam, kto wpadł na pomysł urządzenia w tej sytuacji balu – pomysł zuchwały, i trzeba powiedzieć – niezbyt smaczny wobec panującej w kraju atmosfery. Odpowiadał on jednak naszej anarchizującej postawie oraz naszej twardej zasadzie nieidentyfikowania się z żadną opcją polityczną, ani z żadnym zbiorowym (patrz: patriotycznym) sentymentem. Humor i zabawa były w naszym pojęciu naturalnym i nieujarzmionym przeciwnikiem każdej władzy. „Cała Foksal” z radosnym entuzjazmem przystąpiła więc do organizacji.

Mimo milicyjnych zakazów w Balu wzięło udział około 80-ciu odważnych, przybyłych z całej Polski osób. Szczególnie dopisał Kraków – Marek Rostworowski, Krzysztof Niemczyk, aktorzy Cricotu, bracia Janiccy, Jacek Stokłosa, który szczęśliwie zachował trzeźwość i jako jedyny fotografował wydarzenie. Nieoczekiwanie zjawił się też Tadeusz Kantor z Marysią Stangret, prosto z paryskiej rewolucji majowej. Przyjechali, rzecz jasna, wszyscy warszawscy przyjaciele, z Heniem i Mewą na czele, także „nieokrzesana” młodzież, czyli dwuosobowa grupa malarzy Neo-Neo, o której przedtem zrobiliśmy z Eustachym Kossakowskim śmieszny reportaż pt. Neo-Neo jako dzikie zwierzęta. Na Balu swoim bezczelnym brakiem wszelkich manier doprowadzili do furii Kantora, który wyjechał, wymyślając im od ostatnich. Niestety „nasi” fotografowie Eustachy Kossakowski i Tadzio Rolke nie mieli czasu na fotografowanie. Było tysiąc atrakcji i rój pięknych dziewcząt. Frenetyczna zabawa trwała przez trzy dni – szaleńcze noce i kacowe poranki – pod dyskretnym okiem milicyjnych samochodów na zgaszonych światłach. O dziwo – żadnej bezpośredniej interwencji.

Na okazję Balu i za sprawą Edzia dom i ogród dokonały na sobie fantastycznej przemiany. Wokół dębu Edzio zrobił rekonstrukcję Krainy szczęśliwości Petera Bruegla. Okrągła drewniana półeczka wykonana w malarskiej perspektywie zupełnie tak, jakby była namalowana. Na niej zaś prawdziwa butelka i rozłożone wiktuały. Trzy leżące na ziemi kukły pasibrzuchów zrobione własnoręcznie przez Edzia. Ta rekonstrukcja Bruegela rozpoczęła w twórczości Krasińskiego serię rekonstrukcji, które można również określić jako „przenosiny”, bowiem Edzio rekonstruował też miejsca, w których przebywał, a przede wszystkim własną pracownię. „Przenosił” ją z równą dezynwolturą do rzeźniczego sklepu obok, jak do słynnych zagranicznych muzeów.

W czasie Balu Edzio „opanował” cały ogród. Obok jego rzeźb stał wóz pełen jarzyn i owoców, chyba na cześć Arcimbolda, wkopana w ziemię wanna i pływające w niej butelki wódki, zwisające z drzew kiełbasy i kolorowe lampiony. Wszędzie płonęły ogniska, gorliwie podsycane przez chłopców Malarczyków pod czujnym okiem Mamy. Był „bar dla olbrzymów” wymyślony przez Zbigniewa Gostomskiego. Trzeba się było zręcznie wspinać, żeby dosięgnąć butelkę lub pochwycić zwisającą kiełbasę.

Pamiętne sceny z Balu – koncert fortepianowy Niemczyka o 5-tej rano w cylindrze okolonym jaśminem. Pozostał po nim przepiękny portret Krzysztofa, dzieło Eustachego Kossakowskiego. No i słynna scena pod jaśminowym krzewem (znów te jaśminy) między Marysią Stangret i Niemczykiem, o której milczą kroniki. Podczas Balu Erik i Geraldine żegnali się „na zawsze” – może i na zawsze, ale nie naprawdę.

A Krzysztof Niemczyk, prawdziwy dysydent lat 60., mógłby opowiedzieć o dramatycznej historii jego związków z awangardą artystyczną. 38 lat później, w 2006 roku, zjawił się w Zalesiu wypełnionym śladami Edzia – Paweł Althamer. Coś musiało wtedy między nimi dwoma zaiskrzyć. Rekonstrukcja Balu Pożegnanie wiosny z 1968 roku, dla której Paweł nie chciał innej nazwy niż Ożywienie, a którą zainicjował Andrzej Przywara, odbyła się w roku 2006 w ogrodach Zamku Ujazdowskiego w Warszawie, przy żywym współudziale Pawła Polita. To on zapewnił Balowi „miejsce na ziemi”, a równocześnie bezcenną dwuznaczność między bezpańską swobodą a „Świętą Instytucją”.

Ponieważ rzecz miała miejsce w Centrum Sztuki, publiczność mogła się spodziewać dokumentacji fotograficznej dawnego Balu, wspieranej ustnymi świadectwami. Ziarno szaleństwa, które uchroniło ten pokaz przed nudą „historyczno-sztuczną” zasiały Paulina Ołowska wraz z Joanną Zielińską. Pojawiła się też z Londynu Natalia Swolkień, córka naszych sąsiadów i przyjaciół. Bal w Zalesiu 1968 roku był „jej pierwszym balem”. Pięknie go opisała. Paweł Althamer przywołał na swój własny sposób rzeczywistość zalesiańskiego balu sprzed blisko 40 lat. Przy czym rekonstrukcja, czy jak woli Paweł ożywienie Balu, za sprawą Bruegel-Edzio – przemknęła przez XVI wiek.


Fragment pochodzi z książki:

Anka Ptaszkowska

Dom w Zalesiu i jego pobocza

Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie
Warszawa 2023


18 kwietnia 2023 roku w Muzeum nad Wisłą odbędzie się spotkanie z Anką Ptaszkowską, autorką książki Dom w Zalesiu – i jego pobocza. Gościem spotkania będzie krytyk i historyk sztuki Karol Sienkiewicz, rozmowę poprowadzi Robert Jarosz, kurator, opiekun Archiwów Artystek i Artystów Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie. Powyższa książka towarzyszy wystawie Anka Ptaszkowska. Przypadkiem, którą można odwiedzić w Muzeum nad Wisłą do 23 kwietnia 2023.



Portal NiezlaSztuka.net prowadzony jest przez Fundację Promocji Sztuki „Niezła Sztuka”. Publikacje finansowane są głównie dzięki darowiznom Czytelników. Dlatego Twoja pomoc jest bardzo ważna. Jeśli chcesz wesprzeć nas w tworzeniu tego miejsca w polskim internecie na temat sztuki, będziemy Ci bardzo wdzięczni.

Wesprzyj »



Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *