Boulevard
Montparnasse 49
PARYŻ
Początek lat trzydziestych ubiegłego wieku.
Pracownia. Rano
Trzeba to sobie wyobrazić: szafy, szafki. Drabina, kufry, skrzynia z rzeźbieniami, walizki. Krzesła, niektóre bez nóg. Duże stojące lustro. Samowar. Lampa przypominająca „dzieciństwo w domu ojców” (Olga Boznańska). Stojak na parasolki i kapelusze. Figurka myszy. Komplet zastawy z ceramiki. Wazony. Komoda ze spękaną politurą. Założone stertą pościeli łóżko. Na parapetach — jak zauważył świadek Samlicki — prawie zawsze „dokonują powolnego żywota” bukiety nagietków, anemonów i róż. Nigdy bzu, Boznańska go nie lubi. Kwiaty maluje najchętniej, gdy „poczynają więdnąć, gdy zatraca się intensywność barwna”.
Wszędzie książki: Rubajjaty, zbiór wierszy perskiego filozofa i matematyka Omara Chajjama. Pisma Diderota. Dzieła Marcela Prousta, Johanna Wolfganga Goethego, Maxa Kretzera, Friedricha Schillera, Heinricha Heinego. Trylogia Sienkiewicza. Tomik poezji symbolisty Émile’a Verhaerena z dedykacją: À Boznańska, à l’artiste et à l’ami (Pannie Oldze Boznańskiej, artystce i przyjacielowi) oraz wpisem na jednej ze stron: Ceux qui vivent d’amour, vivent d’éternité (Ci, którzy żyją miłością, żyją wiecznością). Podręczniki do geologii, historii, literatury polskiej. Książki Marii Konopnickiej i Stefana Żeromskiego. Pisma polityczne Wincenta Lutosławskiego La politique nationale. I Jeana Becquerela Exposé élémentaire de la théorie d’Einstein et de sa généralisation, z zagiętymi stronami.
Jest modlitewnik nadgryziony przez myszy. Są karty do gry, listy, zeszyty, jakieś zwoje papieru. Kartka pisana po francusku ręką Olgi, w pierwszej osobie: „Zarobię sporo pieniędzy. Trzy uczciwe osoby myślą o mnie. Otrzymam odznaczenie. Powinnam poznać sprawy trudne w realizacji i muszę dokładniej przypatrywać się osobom rozmawiającym o pieniądzach […]”. (Aha, ktoś chyba wierzy we wróżby…)
W teczkach — posegregowane wycinki prasowe z agencji Le Lynx lub Argus de la Presse. Dopóki Olga płaci (a wkrótce przestanie), przysyłają wszystkie wzmianki z gazet francuskich, niemieckich, belgijskich oraz amerykańskich, w których pojawia się jej nazwisko. Na etażerce leżą tubki farb. Używa tych z firmy Lefranc, a więc wcale nie najtańszych, jak powszechnie uważano (kupuje też farby marek Paris-Bourgeois i Mussini oraz od Karmańskiego i Grochowskiej). Obok stoją flaszeczki oleju lnianego, terpentyny oraz sykatywy harlemskiej, która przyspiesza schnięcie farby, nadaje połysk i głębię koloru. Papierosy, zapałki. Maszynka spirytusowa do gotowania herbaty. Metalowy kubek. Wazy, miniaturki. Każdy kąt domu zastawiony.
Na podłodze leżą szmaty, resztki dywanów. Kobierce, jeszcze z Krakowa, strzępy właściwie. Tu i ówdzie tektura — kto wie, czy na odwrocie nie ma jakiegoś portretu lub szkicu.
„Tak się zdarzyło z moim portretem” — zeznawał Marcin Samlicki. Po dłuższej przerwie w pozowaniu przyszedł na posiedzenie. Boznańska nie miała pojęcia, gdzie odstawiła obraz: „Na pewno gdzieś tutaj jest. Chyba że ktoś ukradł. Nie, to niemożliwe, nie tak często się to zdarza”. Samlicki: „Już dałem za wygraną, pewny, że go nie znajdziemy, gdy przypadkiem rzucam okiem na podłogę i widzę między szmatami kawałek tektury”. Portretem Boznańska zasłoniła szparę między deskami. „Tymczasowo, bo nie miałam innej — tłumaczyła. — Ale nic się nie stało. Umyślnie malowidło odwrócone do spodu, by się nie starło i nie zbrukało. Zupełnie w dobrym stanie”.
Służącej Olga nie ma już dawno. Helkę Golikównę, „dziewczynę obyczajów raczej nieustabilizowanych” (świadek anonimowy), którą zatrudniała do opieki nad ojcem, bo lubił jej towarzystwo, odprawiła zaraz po jego śmierci. Rozstały się w gniewie. Gdyż „nie napisałam jej, że była «damą do towarzystwa» Papusia mojego najzłotszego, tak jak… sobie tego życzyła, bo będąc «damą do towarzystwa», trzeba przede wszystkim umieć czytać i pisać porządnie [z zachowanej kartki Helki do Boznańskiego można wywnioskować, że była — jak większość służących w tamtym czasie — prawie analfabetką]. Napisałam jej na świadectwie, że była do obsługi i opieki […], a przedtem była do kuchni. Prawdopodobnie potargała świadectwo. […] Zobaczysz — pisze Olga w liście do Julii Gradomskiej — skończy się to pod latarnią! Pycha ją do tego doprowadzi. Żeby nosić jedwabne haleczki. Szczęście, że się jej pozbyłam”.
Olga wstaje zatem wcześnie, o rześkim poranku, i od lat sama sobie „usługuje oraz robi porządek”. Tym chętniej, że „nikt by nie umiał tak porządkować mieszkania jak ona” (Marcin Samlicki za Boznańską). Sama więc powoli, wspinając się po drabinie, zasłoniła ściany pracowni podartą, spłowiałą materią. „Proszę spojrzeć […], prawda, że ślicznie wygląda?” — pyta każdego, kto wchodzi do pracowni.
Tu widać odlew pośmiertnej maski Beethovena. Obok — „kawał mieniącej się materii na sukni kobiecej, tam barwna sierść psa skulonego, ówdzie urocze główki dziecięce” (Adolf Basler). Landszafcik Henri-Jean Guillaume Martina, który „dostała, a raczej zamieniła za swój z autorem” (Marcin Samlicki). Parę na pół zniszczonych, nieoprawionych cudzych akwarel. Pluskiewkami — zostawią już na zawsze rdzawe ślady — przypięła je do ściany.
Trzy szkice umierającego Boby’ego la Beaute. Rzeźby Ludwika Pugeta, parę kopii flamandzkich mistrzów. Akwarela Hedwig Weiss, przyjaciółki z Monachium — wspomnienie wspólnej wycieczki do Schleissheimu. Odbitka portretu Filipa Prospera autorstwa Diega Velázqueza. Jego infantka. Nie, nie ta „z kropką cienia pod nosem, który nie jest cieniem, tylko ta młoda Marguerita”. „Jak tam pięknie postawiona jest czerń wstążek — zachwyca się Boznańska — jak to gra!”
Poupychane po kątach, zawalone stosami gazet i starych szmat, stoją jej obrazy. Blade, mgliste, skandynawskie, jak mówił Kazimierz Przerwa-Tetmajer („Może to są arcydzieła, może…”). Gdzie okiem sięgnąć — twarze. Wszystkie smutne. „Co ja zrobię, że smutne? — pisała do Julii Gradomskiej w 1908 roku. — Nie mogę być inną, niż jestem, jak podkład smutny, to wszystko, co na nim wyrośnie, smutnym być musi”.
Są więc „zwiędłe, małe twarzyczki, jak figi, jakichś panienek”. „Skorupiasta, jak stary garnek, twarz staruchy”. Twarz mężczyzny „w barwach zakwitłej pleśnią starej cegły”. Twarz „dziewuchy wiejskiej”. Twarz „z gębą otwartą, jak krater”. „Twarz przesłodzona kwaskowato uśmiechniętego młodzieńca. Twarze ostentacyjnie witające przechodnia zupełną swoją nicością. Twarz kobiety limfatycznej, coś na kształt rumianej bułki rozrobionej w mleku. Twarze młode, stare, szczere, pozujące, proste, skomplikowane — twarze, z których każda czymś jest — albo kwiatem, albo liszajem, albo przeczuciem, albo przypomnieniem, a zawsze każda z nich jest jednym z tysiącznych wykrzywień hydry ludzkiej, każda przynosi w sobie jakąś natarczywie, nieodparcie jawiącą się zagadkę życia” (Adam Potocki, krytyk).
Są też oczy.
Tu „nieprzeniknione i pociągające jak woda bez dna”. Oczy „kwitnące błękitem, jak dwie niezapominajki”. Tam „zielono-żabie oczy z zimnym światełkiem, a z lekka pokrwawione kaprowością”. Dalej „oczy starej baby jak dwie złośliwe ogniące się ranki”. Oczy „przezroczyste i wzniesione”. Inne znów oczy uparte, mocne. „Uderzające wzrokiem jak połyskiem klingi, oczy wytrzeszczone, a bez wyrazu”. „Migające gdzieś w głębi” światełka, białka i tęczówki „nasiąknięte wilgocią” (Adam Potocki).
„Portrecistkę psychologa pociąga nie tylko zewnętrzność danej osoby, ale również jej wewnętrzność, którą na światło obrazu wprowadza za pomocą oczu. Twarz często rozpływa się w nieskondensowanych linjach, w wielkie tło tektury wsiąkają farby, […] ciemne, wymowne plamy oczu przemawiają za całość. Żeby one mogły panować, Boznańska przytłumia kolor sukni, blask włosów chętnie chowa pod kapelusz” (Adam Gerżabek).
Są też ręce.
Te bliki na paznokciach, na obudowie trzymanego w ręku lornionu.
„Złożone bezwiednie”, „ręce na kolanach wsparte”, „ręce skrzyżowane na piersiach, załamane”. Są „chełpliwe ręce oparte pod bok”. „Ręce pulchnie leniwe”. „Ręce spracowane i zaplecione w wypoczynku na kolanach”. „Ręce bezwładnie opadłe”. „Ręka sztywna jak patyk, a niby niedbale odrzucona dla dodania sobie swobody”. „Ręce na piersiach modlitewnie złożone”.
„Portret bez ręki to pojęcie fotograficzne — powtarza Boznańska. — Cóż to za rozkosz malować rękę, zwłaszcza gdy jest piękna, sucha, żylasta, o długich palcach. Każda ręka ma swój wyraz, swój temperament i charakter. Jest ona dopełnieniem psychologicznym twarzy”.
Z tych detali dopiero po chwili wyłania się postać na obrazie.
„Boznańska nie maluje oczu, tylko spojrzenie, nie maluje ust, ale uśmiech lub łkanie, jakie je wykrzywia, skurcz okrucieństwa lub wyraz twarzy naiwnej i szczerej — zachwyca się krytyk Max Goth w 1913 roku. — Malarka posiada cudowny dar wydobywania duchowości wyrażającej się w ludzkiej dłoni, wszędzie potrafi wytropić pełną niepokoju duszę, która się ukrywa, czując, że jest obserwowana. […] Panna de Boznańska jest sędzią śledczym nadzwyczaj przenikliwym”.
Świadek Jerzy Waldorff wyznaje, że miewał uczucie, iż na progu pracowni Olgi Boznańskiej „przekracza granice teraźniejszości”.
Tu głosem starego człowieka wita wszystkich papuga Jacquot. Wrzeszczy: Bon jour! Albo — gdy się zapomniała — cochon! (świnia). Nie można jej uspokoić, aż się drzwi nie zamkną za ostatnim gościem. Załatwia się na wszystko i na wszystkich. Mleko pije z łyżeczki jak człowiek. I tłucze się z kanarkiem Maciusiem. A Maciuś „tłucze swoją połowicę” (Adam Gerżabek). Boznańska żyje „jak upadła królewna z rodu Popielów”, dodaje Franciszek Ksawery Pusłowski.
Bo wszędzie te białe myszy. Był rok 1903, może trochę wcześniej, wtedy kupiła pierwsze.
Szybko się rozmnożyły. Teraz dziesiątkami gonią po pracowni. Po udrapowanej na ścianach materii wspinają się pod sufit. I co gorsza — „chodzą swobodnie po ludziach” (Adam Gerżabek). „Miałem je na ramionach, pięły się w górę wzdłuż spodni” (Jerzy Waldorff). Ten, kto wpada w panikę, natychmiast lub prawie natychmiast w oczach Boznańskiej traci. A warto dodać — zostanie to jeszcze szczegółowo wyjaśnione — że w pracowni prawie zawsze jest tłum.
Kiedy z Warszawy przyjeżdża dziennikarka1, żeby przeprowadzić z Olgą wywiad, i nie chce zdjąć płaszcza ani kapelusza, „by nie pożarły ich gryzonie”, Boznańska uspokaja: „Proszę się nie bać. Myszy nadgryzają tylko ubrania męskie”.
Największe gniazdo mają za parawanem. W pianinie marki Steinway. Olga kupiła je za tysiąc pięćset franków w 1913 roku. Wcześniej instrument wynajmowała, płacąc miesięcznie franków dziesięć. Grywał na tym steinwayu Artur Rubinstein. „Jak Bóg” grał. Chopina. „Ludzie wariowali” (Boznańska). Preludium deszczowe, walce. Teraz pianino stoi bezużyteczne. Bo myszy objadły sukno, którym obite były młoteczki, i poprzegryzały struny.
Boznańska rozsypuje na podłodze makaron. Dla myszy kupuje najdroższy Lustucru. Sama jada niewiele. I nieregularnie. Raczej nic ciepłego. Lubi owoce. I wszystko, co ostre. Pieprzu zawsze jest dla niej za mało. Raz w tygodniu, zazwyczaj w niedzielę, idzie do Crèmerie Chaude przy Boulevard Montparnasse 96. Lokal może nie wytworny — raczej skromna studencka knajpa — ale przytulny. Zamawia zupę. Bywa, że ucina sobie nad nią drzemkę.
Myszy karmi też pszenicą. Albo okruchami, które zbiera po każdym swoim posiłku („Bóg nie chce, żeby cokolwiek się marnowało”). Gwiżdże cichutko. Wtedy myszy zbiegają się przy jej stopach. „Wyłażą spod posadzki” — świadek Stachowicz może przysiąc. A niektóre — „to niewiarygodne!” — wdrapują się po długiej sukni Olgi na jej ręce.
Szepcze do nich: „Mes petites souris, moje maleńkie myszeczki, moje kochane maleństwa, mamusia kupiła dobre biszkopciki, my lubimy dobre biszkopciki, mamusia pokroiła słoninkę, my bardzo lubimy słoninkę, kochane, bielutkie, najmilsze pieszczotki”.
Myszy pożerają wszystko w kilka sekund. Olga obraca się wtedy na piętach dookoła. „Spódnice jej fruwają” (Izabela Stachowicz). Klaszcze w dłonie. Na ten znak myszy rozbiegają się i chowają po norach.
Rytuał powtarza się kilkakrotnie w ciągu dnia.
Ostatnio jednak dzieje się coś alarmującego. Ściślej mówiąc: myszy zaczęły pożerać obrazy.
„Muszą być nowe lub młode — tłumaczy Boznańska — nie znające mnie, bo dotychczas oszczędzały obrazy, a teraz je ogryzają”.
Fragmenty pochodzą z książki:
Angelika Kuźniak
Boznańska. Non finito »
Wydawnictwo Literackie
Kraków 2019
- Wanda Czapska, żona Józefa. ↩