Kiedy wiele miesięcy temu świat obiegła wiadomość o planowanej wystawie Vermeera w Rijksmuseum, po cichu zamarzyłyśmy, że może uda nam się ją odwiedzić. Teraz, gdy od naszego powrotu z Amsterdamu minęło już trochę czasu, możemy Wam opowiedzieć, jak to wszystko się odbyło. Dlaczego, jak u Hitchcocka, zaczęło się od trzęsienia ziemi, a potem napięcie rosło.
Na długo przed otwarciem wystawy na przełomie stycznia i lutego odezwałyśmy się do Rijksmuseum w sprawie akredytacji. Kiedy tylko wstępnie miałyśmy ją zaklepaną, postanowiłyśmy znaleźć mecenasa naszego wyjazdu, ponieważ koszty znacznie nas przerastały. Bardzo się ucieszyłyśmy, kiedy marka Reserved zgodziła się wesprzeć nas przy tej wyprawie.
Ze stoickim spokojem kupiłyśmy w promocyjnej cenie bilety lotnicze i zarezerwowałyśmy nocleg, ale w ciągu kilku dni sytuacja zaczęła się zmieniać dramatycznie. 10 lutego otworzyła się wystawa i pula biletów zaczęła topnieć w oczach. Muzeum początkowo odpisało nam, że jednak akredytacja będzie tylko na jedną osobę; a po dłuższej ciszy – że limit akredytacji został przekroczony. I co teraz? Był to moment, kiedy na marzec nie było już zupełnie biletów na wystawę. Wpadłyśmy w histerię, bo tanich biletów lotniczych przebukować nie można. Oznaczałoby to tylko jedno: że wszystkie wydane pieniądze byłyby wyrzucone w błoto. Poleciałybyśmy do Amsterdamu, ale nie obejrzały Vermeera. Dramat.
Gdzieś na stronie przeczytałyśmy, że można zostać Przyjacielem Rijksmuseum. 5 euro więcej niż bilet i dostajemy nieograniczony dostęp do wystawy, bez slotów godzinowych. Już się nie zastanawiałyśmy, wykupiłyśmy tą opcję. Było to jedyne wyjście z naszej patowej sytuacji. Jak się okazało, za kolejne dwa dni (zanim otrzymałyśmy potwierdzenie dla nas obu) również ta opcja została zablokowana. To były bardzo długie dwa dni zanim dostałyśmy kody QR jako wirtualną legitymację… Wkrótce Rijks uroczo napisało na swojej stronie, że już im na ten rok przyjaciół wystarczy 🙂 My zostałyśmy wynagrodzone za nasz stres i łzy, bo okazało się, że w czasie naszego pobytu w Amsterdamie będzie wieczór, podczas którego przyjaciele muzeum będą mogli zwiedzać wystawę wieczorową porą, już po jego zamknięciu. Ale o tym za chwilę.
Zapraszamy Was do przeczytania naszej relacji z Amsterdamu. Postaramy się jak najwierniej oddać wrażenia, które towarzyszyły nam podczas tych kilku magicznych dni w holenderskiej stolicy z Vermeerem, van Goghiem i Rembrandtem w tle.
Łódź – Amsterdam
Naszą amsterdamską przygodę zaczynamy bladym świtem. Z dworca Łódź Fabryczna musiałyśmy dostać się na Okęcie. Niedospane, lekko zakatarzone ruszamy po naszą przygodę. Na lotnisku jesteśmy trzy godziny przed wylotem, ale okazuje się, że przez opóźnienie samolotu pomieszkamy sobie tu około sześciu godzin. Dla jednej z nas (Asi) będzie to pierwszy lot w życiu, co dostarcza dodatkowych emocji.
W Eindhoven lądujemy przed 17. Teraz tylko przesiadka na pociąg i dwie godziny później jesteśmy w Amsterdamie, w dzielnicy Sloterdijk, gdzie mamy zarezerwowany nocleg w Train Lodge.
Hostel urządzono w starym wagonie sypialnianym. Niesamowity klimat, przystępna cena, tylko chłodno, a za oknami śmigają co chwila pociągi pospieszne i towarowe… Czy my się tu wyśpimy? 🙂 Noc okazała się bardzo trudna. Ten lekki katarek, z którym tu przyjechałyśmy, zmienia się w grypę z gorączką. Ratujemy się, jak możemy, żeby się nie rozłożyć na cały wyjazd.
Vermeer
Emocje okazują się najlepszym lekarstwem. We wtorek z samego rana biegniemy do Rijksmuseum. Niestraszny nam deszcz i wiatr, przecież idziemy zobaczyć Vermeera! Obiecałyśmy sobie, że będziemy obiektywne, a nawet surowe – obejrzymy wystawę i zwrócimy uwagę na wszelkie niedociągnięcia – ale rozpłynęłyśmy się od pierwszej minuty po wejściu. Już od drzwi porywa nas niebieska linia i prowadzi po schodach na piętro do Vermeera.
Zaskoczyło nas wrażenie kameralności ekspozycji. Wystawę dopracowano w każdym detalu, nawet tak niezauważalne elementy jak ogromne kotary, które otulały przejścia między salami, zostały idealnie dobrane. Początkowo myślałyśmy, że to rodzaj gry z widzem, nawiązanie do iluzji, którą tworzył sam Vermeer, malując kotary w dziełach takich jak Czytająca list czy Alegoria wiary.
Szybko zrozumiałyśmy, że są one dodatkowo sprytnym pochłaniaczem dźwięków, co przy takiej liczbie rozemocjonowanych ludzi ma nie lada znaczenie.
W jednej z pierwszych sal przenosimy się do Delft – miasta, w którym Vermeer spędził całe swoje życie – i już serce przyspiesza jak szalone. Tu można zobaczyć Widok z Delft i Uliczkę, jedyne dwie weduty, które namalował.
W zasadzie bohaterem jego dzieł nie było miasto, a człowiek. Długo czekałyśmy, aby do nich podejść. Tak, każdy obraz na wystawie ma swoją kolejkę. Nie ma jednak rozpychania się, każdy grzecznie czeka na swoją chwilę zachwytu.
Kiedy wreszcie mogłyśmy podziwiać Widok z Delft, nasz wzrok pieszczotliwie przesuwał się po statkach, budynkach, skąpanej w słońcu wieży kościoła Nieuwe Kerk. Szukałyśmy autografu namalowanego na łodzi, który okazał się tak delikatny, że o mały włos go nie przegapiłyśmy.
Co ciekawe, właśnie to dzieło przywróciło w XIX wieku pamięć o artyście. Kiedy jego twórczość przykryła warstwa kurzu zapomnienia, William Thore-Bürger, historyk sztuki, krytyk i kolekcjoner, odkrył na nowo Vermeera i właśnie Widok Delft był pierwszym dziełem tego artysty, które zrobiło na nim piorunujące wrażenie. Widok Delft w porównaniu z innymi obrazami Vermeera jest dziełem sporym (96,5 × 115,7 cm). Z bliska można zobaczyć, jak artysta plamka za plamką malował wibrujące światło ślizgające się po powierzchni statków zacumowanych w kanale. Jeśli uczymy się, że pointylizm był odkryciem Georgesa Seurata, to Vermeer wpadł na to kilkaset lat wcześniej 😉
Wystawę wzbogacają tablice informacyjne z trzema ciekawostkami o wybranych dziełach. To pozwala zrozumieć kontekst i sekrety pokazywanych dzieł.
Kolejna sala z dziełami pokazuje wczesne prace Vermeera. Tu królują tematyka biblijna i wielkie formaty. Tym bardziej odczujemy kontrast, kiedy później staniemy przed piękną i maleńką Koronczarką (24,5 × 21 cm).
Żeby podejść do obrazu bliżej, trzeba co prawda odczekać dłuższą chwilę, ale zdecydowanie warto. Najtrudniej dostać się do Mleczarki oraz Dziewczyny z perłą.
Są też dzieła mniej oblegane jak: Kobieta ważąca perły czy Kobieta przy wirginale. Podpatrzyłyśmy nawet ciekawe rozwiązanie – kilku oglądających miało ze sobą lunetkę, którą przykładali do jednego oka, żeby lepiej przyjrzeć się detalom. Cudowna sprawa! Następnym razem trzeba będzie wyposażyć się w takie narządko 🙂
Na wystawie wszystko jest harmonijne kolorystycznie. Dominują kolory ziemi, zgaszone zielenie, fiolety, szarości – dzięki temu nawet te stosunkowo niewielkie obrazy nie giną w dużych salach, lecz idealnie współgrają z przestrzenią.
Zestawienie tak dużej liczby dzieł pozwala zobaczyć powtarzające się elementy wystroju wnętrz w różnych dziełach Vermeera, ale przede wszystkim można dostrzec zamysł artysty na jego sztukę.
Można odkryć to, co spaja jego twórczość i powraca niczym refren. Jednym z tych elementów jest spotkanie świata zewnętrznego z wewnętrznym. Często do niewielkiego pokoju, intymnego wnętrza trafia gość czy służąca. Przynosi list i nagle następuje pauza.
Widzimy moment, który jest jak preludium do tego, co zaraz ma się wydarzyć. Obserwujemy emocje malujące się na twarzach, zaciekawienie, niepokój, zamyślenie. Czasami modelka patrzy na widza, a my niczym podglądacze mącimy jej spokój, stajemy się częścią tego dzieła i rozgrywającej się akcji. Czasami bohaterem jest cisza, skupienie i tylko światło otulające scenę wprowadza dynamizm.
Jak to się stało, że człowiek mieszkający z żoną, teściową i jedenaściorgiem dzieci znajdował czas, żeby tworzyć tak misterne kompozycje i długo cyzelować każdy detal? Podobno malował jedno, dwa, góra trzy dzieła rocznie. Może właśnie proces twórczy był jego sposobem na wyciszenie i medytację?
Bohaterem jego dzieł są nie tylko kobiety czy światło, ale też tkaniny. Drogie tureckie dywany, które używano jako obrus. Może zamiłowanie do ich podziwiania Vermeer wyniósł z domu rodzinnego. Jego ojciec, zanim został handlarzem dzieł sztuki, był tkaczem i handlował tkaninami.
Badania nad dziełami mistrza z Delft pokazały, że artysta często zmieniał zdanie. Możemy obejrzeć prześwietlenie w podczerwieni obrazu Mleczarka, na którym za kobietą widzimy półkę na naczynia. Potem jednak artysta zrezygnował z tej koncepcji i oczyścił tło ze zbędnych elementów.
Kobiecie z wagą nie od razu namalował idealnie zrównoważone szalki. Finalnie wybrał harmonię i równowagę, choć czasami działał wręcz odwrotnie… Widzimy Czytającą list, od niedawna z kupidynem w tle, który po ostatniej konserwacji został odsłonięty. Była to sensacja, bo przez wiele lat sądzono, że to sam Vermeer uprościł kompozycję, pozbywając się bożka miłości. Okazało się, że jednak nie. Według zamysłu artysty kupidyn miał dopełnić dzieło i stworzyć kolejny plan, po dziewczynie czytającej miłosny list i iluzjonistycznej kotarze lekko przysłaniającej dzieło. Z wielkim zaciekawieniem przyglądałyśmy się temu dziełu.
Przy niektórych dziełach trwały zaciekłe spory. Zwiedzający dyskutowali, czy Dziewczyna z fletem z Washington Gallery to dzieło Vermeera, czy jednak rację mają Amerykanie, którzy przypisują je Studiu Vermeera. Czy miał uczniów, czy jednak nie? Podsłuchiwanie plotek na temat Vermeera było pasjonujące.
Wzrusza nas to, z jak wielu muzeów świata przybyły obrazy na wystawę. Zobaczenie dzieł z amerykańskich muzeów, np. Frick Collection czy MET, byłoby zupełnie poza naszym zasięgiem. Wielką gratką jest możliwość oglądania ich w Europie!
Czas staje w miejscu, kiedy patrzymy na dzieła Vermeera w zachwycie. Myślimy o wszystkich, którzy wzruszali się przed jego płótnami, a potem przelali to na papier. Adam Zagajewski, Wisława Szymborska czy Marcel Proust. Przychodzą nam na myśl inspiracje literackie i filmowe.
Wychodzimy z wystawy oszołomione nadmiarem wrażeń, a wyjście jest, jak w dokumencie o Banksym, przez sklep z pamiątkami. To w zasadzie minisklep, w którym można kupić katalog i kilka drobiazgów. Prawdziwy, ogromny sklep-raj jest na dziedzińcu muzeum.
Ale ostrzegamy – wchodzicie tam na własną odpowiedzialność! Jedyną podpowiedź, którą możemy Wam dać, aby nie zrujnować budżetu dokumentnie, to zamiast wydruków Mleczarki za ponad 20 euro polecamy kupić wielkoformatowe pocztówki za 2,5 euro. Taka sama jakość, ten sam format, a w domu na pewno znajdziecie odpowiednią ramkę.
Rijksmuseum, stała ekspozycja
Po wizycie u Vermeera chcemy jeszcze obejrzeć stałą ekspozycję. Niestety nie przewidziałyśmy jednego. O ile wystawa Vermeera tego dnia jest czynna do godziny osiemnastej, to stała ekspozycja tylko do siedemnastej. Kiedy zabrzmiała informacja, że muzeum zaraz zostanie zamknięte, nie byłyśmy nawet w połowie zwiedzania.
Nie będziemy opisywać historii dzieł takich jak Straż nocna. Tu możecie przeczytać nasz obszerny artykuł ». Jest jednak dzieło, o którym chcemy Wam opowiedzieć. Zrobiło ono na nas tak ogromne wrażenie, że oglądałyśmy je milimetr po milimetrze.
To Żydowska narzeczona Rembrandta. Nawet przepiękny tekst Ani Arno nie przygotował nas na ten zachwyt. Rękaw mężczyzny pod pewnym kątem odstaje od płótna niczym płaskorzeźba.
Patrzyłyśmy na to dzieło dziesiątki, może setki razy, ale dopiero teraz dostrzegłyśmy, że oto Rebeka, biblijna postać z obrazu, skrywa coś w dłoni. Czy jest to może pudełeczko w kształcie serca – coś w rodzaju szkatułki, którą zgodnie z fryzyjską tradycją narzeczone otrzymywały zamiast pierścionka? Trudno stwierdzić. Stałyśmy przy tym dziele chyba najdłużej, wpatrując się w żarzącą się czerwień sukni Rebeki i migoczące złoto rękawa Izaaka.
Szybki obiad i wieczorową porą lecimy na spotkanie z Anią, naszą wspaniałą autorką, która już prawie dwadzieścia lat mieszka w Amsterdamie. Ania jest niderlandystką. Na Facebooku prowadzi grupę „W łóżku z Rembrandtem” i wie o nim wszystko, tak jak i o samej Holandii.
Jesteśmy umówione po drugiej stronie kanału, w Eye Filmmuseum. Z muzealnej restauracji roztacza się cudny widok na kanał. Aby się tam dostać, wsiadamy na prom.
Anię zasypujemy tysiącem pytań! Jesteśmy takie ciekawe, jak żyje się w Holandii, jacy są Holendrzy i z czego wynika ta niezwykła spójność amsterdamskiej architektury. Ania opowiada cudownie, poleciła nam tyle wspaniałych miejsc, że do Amsterdamu będziemy musiały wrócić jeszcze nieraz. Obiecujemy sobie, że następnym razem wybierzemy się na spacer śladami Rembrandta, który Ania zorganizuje.
Kiedy wychodziłyśmy, w korytarzu zauważyłyśmy jeszcze wystawę polskiego plakatu do filmów Krzysztofa Kieślowskiego. Były dzieła Andrzeja Pągowskiego, Waldemara Świerzego i Franciszka Starowieyskiego. Taki miły akcent na koniec.
Kawiarnia z czerwoną markizą
W środę w pośpiechu pakujemy walizki i przenosimy się do The Bee Hostel. Po drodze wpadamy na ekspresowe śniadanie. Blisko naszego hostelu, tuż za rogiem trafiamy do Cafe Koosje.
To urocza kawiarnia, której wejście zdobi czerwona markiza. Jesteśmy w dzielnicy Plantage, bardzo zielonej części Amsterdamu. Tuż obok znajdują się ogród botaniczny i palmiarnia, a na drzewach wzdłuż ulicy przesiadują zielone papużki. Zaczarowały nas wystrój kawiarni ze starym barem, a także cudowna atmosfera. Siadamy przy wielkim oknie z pięknym widokiem na tętniące życiem miasto i przejeżdżające rowery.
Van Gogh Museum
Co ciekawe, Van Gogh Museum, które było naszym wielkim faworytem przed wyjazdem, pełnym dzieł, które kochamy… stało się o dziwo naszym lekkim rozczarowaniem. Początek zwiedzania to spotkanie z autoportretami van Gogha, które same toną w mroku, ale odbija się w nich wielka feeria świateł ze sklepu muzealnego zlokalizowanego naprzeciwko.
Kolejne piętra i znów się lekko irytujemy. Nasze ukochane dzieło Jedzący kartofle wisi w przejściu, na korytarzu. To bardzo ciemne płótno prezentowane jest na białej ścianie. Ponadto przez sam środek obrazu, niczym miecz świetlny, przebiega smuga światła doświetlającego schody naprzeciwko.
Ale nie poddajemy się, zwiedzamy sala po sali, przyglądamy się wszystkim dziełom z tej ogromnej kolekcji. Jedno z pierwszych arcydzieł, które zatrzymuje nasz wzrok na dłużej, to Buty Van Gogha. Prawie monochromatyczne dzieło artysta namalował na innym obrazie, aby zaoszczędzić na materiale.
Wzruszające jest, jaki tłum ogląda dziś dzieła tego geniusza, który żył w biedzie i mógł liczyć tylko na wsparcie brata. Theo, który całe życie związany był z rynkiem sztuki, nie tylko sprzedawał obrazy, ale też wspierał biednych artystów, kupując ich dzieła do swojej kolekcji, która teraz dopełnia zbiory prezentowane w muzeum van Gogha.
Współcześnie tradycję budowania kolekcji kontynuuje Fundacja van Gogha i dzięki jej zakupom możemy podziwiać świetne dzieła artystów takich jak Kees van Dongen, Odilon Redon, Émile Bernard. Dużo miejsca na wystawie poświęcono również burzliwej relacji van Gogha i Paula Gauguina.
Zachwycają bardzo znane dzieła jak Sypialnia w Arles, ale też te zupełnie nam wcześniej nieznane, bliskie abstrakcji pejzaże.
Największy tłum gromadzi się przy Słonecznikach. My jednak szukamy innego dzieła van Gogha – Kwitnącego migdałowca, obrazu, który artysta namalował dla swojego nowo narodzonego bratanka – Vincenta Willema, syna Theo i Jo Bonger.
To właśnie Jo po śmierci męża zajmie się spuścizną po Vincencie (Theo umrze kilka miesięcy po bracie), a wiele lat później Vincent Willem doprowadzi do otwarcia Muzeum van Gogha. Obrazu nie mogłyśmy odnaleźć na stałej wystawie. Okazało się, że gości na ekspozycji czasowej – bardzo fajnie zaaranżowanej opowieści o rodzinie van Gogha i jej wpływie na percepcję jego sztuki.
Po śmierci artysty momentem zwrotnym w promocji jego twórczości była wystawa w Stedelijk Museum w 1905 roku. Była to pierwsza i największa wystawa twórczości van Gogha. Zaprezentowano ponad 480 prac artysty. Po niej wszystko się zmieniło. Zaczęły powstać publikacje, ceny jego dzieł wzrosły – szkoda, że on sam tego już nie doczekał. I choć dziś Stedelijk to muzeum sztuki współczesnej, to prosto od van Gogha poszłyśmy właśnie tam.
Stedelijk
Stedelijk to raj dla miłośników sztuki współczesnej. Muzeum ma ciekawą, bardzo różnorodną kolekcję sztuki nowoczesnej, współczesnej oraz designu. Muzeum może poszczycić się dużą kolekcją sztuki XX i XXI wieku. Mimo świetnych zbiorów nie jest to miejsce popularne wśród turystów. Można tu odetchnąć po wizycie w Rijksmuseum oraz u van Gogha.
Bryła samego budynku też jest fascynująca! Stare łączy się tu z nowym. Siedzibą muzeum jest budynek z 1895 roku, natomiast w 2012 roku muzeum zyskało nową przestrzeń – dobudowano do niego główne wejście, które ma formę… wanny 🙂 Zaprojektowało ją holenderskie biuro architektoniczne Benthem Crouwel Architects.
Wchodzimy do pierwszej sali, gdzie piętrzą się ku górze obrazy największych artystów, eksponowane niczym na paryskim Salonie. Na jednej ścianie obok siebie wiszą obrazy Cézanne’a, Pollocka, Chagalla, Jawlensky’ego i Mondriana, a na środku wisi ażurowa rzeźba Alexandra Caldera. Oglądamy też Matisse’a, Picassa, Kleina, Malewicza i Mondriana.
Jest też El Anatsui, artysta z Ghany, i jego niezwykle ciekawe instalacje, które tworzy ze śmieci.
W jednej z ostatnich sal spotkałyśmy taką intrygującą rzeźbę Niki de Saint Phalle. Bardzo pozytywnie zaskoczyło nas to muzeum, polecamy Wam tam zajrzeć!
Friends night Rijksmuseum
Wieczorem wracamy na wystawę Vermeera. Jest już mniej ludzi, a nastrój zwiedzania wieczornego muzeum z przygaszonymi światłami to magia, której nigdy nie zapomnimy. Nasz wielki głód tych dzieł jest już zaspokojony, więc teraz możemy spędzić więcej czasu z tymi, które zrobiły na nas największe wrażenie.
Dom Rembrandta
Przed nami kolejny dzień. Na dziś w planach mamy wizytę w Rembrandthuis. To też pierwszy dzień, kiedy pogoda nam dopisuje. Postanawiamy to wykorzystać, by lepiej poznać miasto. Spacerujemy wąskimi uliczkami Amsterdamu, przyglądając się pięknym fasadom kamienic. Zachwyca nas niezwykła harmonia wizualna architektury tego miasta. Wynika to z faktu, że mieszkańcy tego miasta nie do końca są właścicielami swoich drzwi i okien. Nie wolno tu robić samowolki, wszystkie okna muszą być identyczne i każdą najdrobniejszą zmianę, musi zatwierdzić administracja. Wprowadzając się dostajemy nr koloru, którym pomalowane są drzwi i bezwzględnie trzeba się tego trzymać, dzięki temu wszystko wygląda tak pięknie.
Duże, niezasłonięte okna mieszkań odkrywają piękne designerskie wnętrza i toczące się w nich życie codzienne. Holendrzy są bardzo otwarci i uważają, że zasłania się tylko ten, kto ma coś do ukrycia. Częstym widokiem są wiszące na ścianach dzieła sztuki i ogromne regały pełne książek.
Powierzchnia Amsterdamu była kiedyś dzielona tak, żeby jak największa liczba mieszkańców miała dostęp do kanałów – głównego źródła transportu i komunikacji. Do tego dochodził jeszcze podatek od szerokości stawianego budynku. Mamy zatem wysokie kamienice z wąskimi frontami i dużymi oknami. Brakuje miejsca na windy, a klatka schodowa często ma szerokość drzwi. Jak w takiej sytuacji wnieść do mieszkania meble? Tu wyjaśnia się kwestia haków, które można zobaczyć na szczycie elewacji niemal każdej kamienicy – do dziś praktyka jest taka: przerzucamy przez hak grubą linę i wciągamy na niej przez okno: kredens, lodówkę czy fortepian.
Będąc w Amsterdamie, grzechem byłoby nie zajrzeć do Domu Rembrandta, który dwa dni przed naszym przyjazdem otworzył się po kilkumiesięcznym remoncie! Szczęście nam sprzyja. Wchodzimy do uroczej kamienicy przy Jodenbreestraat. W środku uświadamiamy sobie, że stoimy w miejscu, w którym mieszkał i tworzył sam Rembrandt! Po plecach przebiega nam lekki dreszczyk emocji.
Bardzo dobrą decyzją było skorzystanie z audioguide’ów, które można dostać przy wejściu. Dzięki nim w króciutkich odcinkach poznajemy historię życia artysty – od momentu wprowadzenia się do tej kamienicy aż do przykrego końca – wymuszonej długami licytacji jego majątku.
Ale zacznijmy od początku. Młody, ambitny Rembrandt do holenderskiej stolicy przeprowadza się z rodzinnej Lejdy w 1631 roku. Amsterdam był wtedy miastem w rozkwicie, miastem z perspektywami. W krótkim czasie artysta wyrabia sobie markę i nie może narzekać na brak zamówień. Prowadzi własną pracownię i warsztat, gdzie przyucza młodych malarzy. Handluje też obrazami innych twórców. Kilka lat później kupuje dom w sercu Amsterdamu za zawrotną kwotę 13 000 guldenów. Wprowadza się tu z ukochaną, niedawno poślubioną Saskią van Uylenburgh i maleńką córką Cornelią, ale dziecko wkrótce umiera. To już trzecie dziecko, które tracą. Mimo trosk Rembrandt wiedzie luksusowe życie. Jest zakochany, a jego kariera nabiera rozpędu.
Ogromny dom wydaje się idealną przestrzenią dla młodej pary i powiększającej się rodziny, jednak większość pomieszczeń pozostaje wciąż pusta… Utrzymanie domu generuje duże koszty i mimo licznych zamówień Rembrandt z miesiąca na miesiąc popada w coraz większe długi, co pogłębia trudną sytuację rodzinną. Dzieci, które rodzi Saskia, nie dożywają pierwszych urodzin, a ona sama słabnie. Kilka miesięcy po urodzeniu syna Tytusa umiera, mając zaledwie dwadzieścia dziewięć lat…
Wdowcem i Tytusem zajmuje się gospodyni – Geertje Dircx. Wkrótce zostaje ona nieformalną partnerką malarza i panią domu. Do służby przyjmują młodziutką Hendrickje Stoffels. Rembrandt szybko ulega wdziękom młodej kobiety i jego życie zaczyna się jeszcze bardziej komplikować. Artysta nie chce żenić się z Geertje, w zamian oferuje jej rekompensatę finansową. Hendrickje zajmuje jej miejsce i zostaje u boku Rembrandta do końca swoich dni.
Wróćmy jednak do historii samego miejsca. Jak wspominałyśmy, w czasach Rembrandta w Holandii podatek od nieruchomości był uzależniony od szerokości domu. Nie dziwi więc fakt, że w ramach oszczędności budowano bardzo wąskie i głębokie kamienice. Dom składa się z czterech kondygnacji połączonych drewnianymi spiralnymi schodami. Na kolejnych piętrach rozlokowane są pomieszczenia mieszkalne i przestrzeń artystyczna: pracownia i warsztat.
Spacer zaczynamy od piwnicy, gdzie mieściła się spora kuchnia z kącikiem dla służącej. Nad kuchnią znajduje się główny hol, zawieszony obrazami różnych twórców, który odgrywał rolę poczekalni dla gości, a jednocześnie małej galerii.
Dalej przechodzimy do salonu. To prywatna część domu, należąca tylko do Rembrandta i jego rodziny. Przy drzwiach stoi niewielkie łóżko skrzyniowe. Na wyświetlaczu audioguide’a pojawia się wzruszający rysunek, na którym artysta przedstawił chorującą w łóżku Saskię ze służącą u boku. To miejsce było świadkiem wielkiej radości i miłości, ale też ogromnego smutku.
Na przeciwległej ścianie wisi duży portret Saskii. Nietrudno poznać, że to kopia. Bardzo podobny portret autorstwa Rembrandta widziałyśmy w zbiorach Gemäldegalerie Alte Meister w Kassel. Zadłużony Rembrandt musiał sprzedać portret ukochanej, a jednemu ze swoich uczniów zlecił wykonanie tej kopii.
Salon jest bardzo wysoki, pełen wspaniałych obrazów autorstwa najzdolniejszych uczniów Rembrandta i artystów jemu współczesnych, których dzieła kupował. Pod portretem Saskii wisi niewielka scena rodzajowa autorstwa Adriaena Brouwera, którego Rembrandt bardzo cenił i zbierał jego prace.
Zwiedzając Dom Rembrandta, warto patrzeć również pod nogi. Listwy przypodłogowe i kominki w większości pomieszczeń zdobią charakterystyczne białe kafle z kobaltowymi akcentami. Holandia słynęła z produkcji ceramiki i do dziś stanowi ona niemal symbol narodowy. Początkowo kaflami pokrywano ściany, aby chronić je przed wilgocią, a z czasem zyskały one walor dekoracyjny. Gdzieniegdzie możemy dostrzec urocze kafelki z przedstawieniami ludzi, zwierząt czy pejzaży.
Krętymi schodami wspinamy się na kolejne piętro. Zaglądamy do osobistej pracowni mistrza. Jest bardzo przestronna i dobrze oświetlona. Na środku stoi sztaluga z przygotowanym już płótnem, obok leżą porzucony beret artysty i paleta z farbami – jakby przed chwilą tu był, ale wyszedł na moment.
W tej pracowni Rembrandt namalował wiele swoich arcydzieł. Tu powstała m.in. Straż nocna. Możemy sobie wyobrazić, że w pomieszczeniu unosił się zapach oleju lnianego i terpentyny, a zimą torfu palonego w dwóch żeliwnych piecach. Służyły one artyście nie tylko do ogrzania siebie i modeli (często nagich), ale też do suszenia płócien. Na ściennych półkach znajdują się przedmioty, których Rembrandt i jego uczniowie używali jako rekwizytów podczas malowania: zbroje, hełmy i gipsowe odlewy klasycznych posągów.
Do pomieszczenia wpada północne światło, które zapewnia stałe oświetlenie przez cały dzień – idealne miejsce na pracownię. Mistrz malował, a uczniowie przygotowywali mu płótna i farby. Proces tworzenia farb był dość wymagający. Pigmenty ucierano z olejem lnianym na dużym płaskim kamieniu. Siedemnastowieczny artysta miał dostęp do ograniczonej liczby pigmentów. Łatwo można było dostać na przykład biel ołowianą, smaltę czyli błękit królewski i azuryt (niebieskawozielony pigment mineralny). Używano też żółtej i czerwonej ochry, a także pigmentów ze sproszkowanych pancerzy owadów i roślin. Rembrandt stosował w swoim warsztacie tylko dwanaście pigmentów, a później ograniczył się do sześciu.
Artysta był też miłośnikiem i kolekcjonerem osobliwych przedmiotów.
Jakie było nasze zdziwienie, kiedy weszłyśmy do kunstkamery pełnej rozmaitości 🙂 Pod sufitem, na półkach i podłodze ułożono skarby z kolekcji mistrza: muszle, skamieliny, monety, ryciny, ceramikę, szkło weneckie, egzotyczne owady, skorupę żółwia, wypchane krokodyle, a nawet skórę z pytona.
Te przedmioty musiały robić na artyście niezwykłe wrażenie. Sam przecież nigdy nie był za granicą, kupował więc, co mu wpadło w oko – a gust miał nie byle jaki. W swojej kolekcji miał na przykład stożek marmurowy, rzadki wówczas okaz importowany z dalekich krajów. Poświęcił mu nawet jedną z grafik.
Rembrandt był artystą pełnym pasji, niezwykle ambitnym i pracowitym. Wciąż doskonalił swój warsztat. Był nie tylko genialnym malarzem, ale też grafikiem. Eksperymentował z różnymi technikami, na różnego rodzaju papierach, a ponieważ grafiki były w „produkcji” znacznie tańsze niż obrazy olejne – dobrze się sprzedawały. Na samej górze muzeum odbywa się prezentacja, dzięki której możemy prześledzić proces tworzenia grafik technikami, które stosował sam Rembrandt. Jeśli najdzie Was chęć posiadania takiej odbitki, w sklepiku muzealnym za garść euro można nabyć urocze obrazeczki 😉
Ermitaż
Po wizycie w Rembrandthuis dalej podążyłyśmy śladem Rembrandta – tym razem do Ermitażu.
Trwa tam właśnie wystawa Rembrandt i jemu współcześni z Leiden Collection, ukazująca dzieła mistrza, jego uczniów i innych współczesnych mu artystów z prywatnej kolekcji z Nowego Jorku. Świetnie zaaranżowana ekspozycja, na której naszą uwagę zwrócił najmniejszy obraz na wystawie i zarazem najmniejszy w twórczości Rembrandta – Popiersie brodatego starca – maleńkie dzieło (10,6 × 7,2 cm) wykonane w technice en grisaille.
Oczarował nas też obraz Carela Fabritiusa, najzdolniejszego ucznia Rembrandta pt. Hagar i anioł. Czysta poezja, a anioł jakoś dziwnie przypomina samego Fabritiusa…
Powrót
W piątek musimy pożegnać się z Amsterdamem. Z hostelu wychodzimy o dziewiątej i biegniemy na dworzec centralny.
Lot mamy dopiero o piętnastej, więc mamy nadzieję, że zdążymy jeszcze zobaczyć troszkę miasta. Na dworcu okazuje się, że z powodu remontu do Eindhoven podróżować będziemy z przesiadką, a w zasadzie – z kilkoma. Amsterdam → Utrecht → ‘s-Hertogenbosch → Tilburg → Eindhoven.
Finalnie docieramy na lotnisko niedługo przed odlotem, a tu jeszcze ogromna kolejka do kontroli bezpieczeństwa i nagle komunikat, że za chwilę zamykają naszą bramkę. Znów biegniemy. Do Łodzi docieramy przed północą.
Epilog
Ten wyjazd dostarczył nam dużo wspaniałych emocji, zachwytów miastem i cudownych wzruszeń w muzeach. Kiedy wyszłyśmy z wystawy Vermeera, miałyśmy łzy w oczach z radości, że to wszystko się udało, że to nasze marzenie się zmaterializowało, że to nie sen. Jesteśmy wdzięczne Mecenasowi tego wyjazdu – firmie Reserved. Dziękujemy.
Bez ich wsparcia by się to nie udało. Wykorzystałyśmy te kilka dni maksymalne i choć wróciłyśmy zmęczone, to też najszczęśliwsze na świecie. Na pewno kiedyś wrócimy do Amsterdamu, żeby jeszcze mocniej doświadczyć tego pięknego miasta. Nie możemy doczekać się kolejnych podróży ze sztuką w tle.
Dziękujemy Ci, że czytasz nasze artykuły. Właśnie z myślą o takich cudownych osobach jak Ty je tworzymy. Osobach, które lubią czytać i doceniają nasze publikacje. Wszystko, co widzisz na portalu jest dostępne bezpłatnie, a ponieważ wkładamy w to dużo serca i pracy, to również zajmuje nam to sporo czasu. Nie mamy na prowadzenie portalu grantu ani pomocy żadnej instytucji. Bez Waszych darowizn nie będziemy miały funduszy na publikacje. Dlatego Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne. Jeśli lubisz czytać niezłosztukowe artykuły – wesprzyj nas.
Dziękujemy Ci bardzo, Joanna i Dana, założycielki Fundacji Niezła sztuka
Tym samym mniej więcej szlakiem (i w tym samym czasie) przemierzałam Amsterdam, bilety na Vermeera kupiłam bardzo wcześnie. Mieszkałam niedaleko Rijksmuseum i mojego ulubionego parku Vondelpark. Bywam tam raz na kilka lat, niekiedy sama, niekiedy z którymś z dzieci, a ostatnio z sześcioma koleżankami. Wracam zawsze do muzeum Rembrandta, van Gogha i paru innych. Za każdym razem odkrywam nowe szczegóły.
Nadal można na stronie Rijkmuseum obejrzeć film „Closer to Johannes Vermeer” prezentowany przez Stephena Fry. Warto.
też nie udało mi się dostać na Vermeera. na Rembrandta akurat był remont. Van Gogh wykupiony. same nieszczęścia mnie spotkały. jedynie Rijksmuseum i sam Amsterdam trochę mnie zadowolił.
Wspaniała relacja, dziękuję Wam bardzo!! Kilka lat temu byłam przez parę dni w Holandii – oprowadzała mnie i wspólne przyjaciółki Magda van der K., która, jak samo nazwisko wskazuje, przeżyła tam kawał życia 🙂 Baaardzo mocne przeżycie i z radością je wspominam! Akurat trwała ogromna zbiorcza wystawa Rembrandta w RIJSK, a zobaczyć Vermeera pojechałyśmy do Hagi. Byłyśmy oczywiście w muzeum Van Gogha, w Lejdzie, w Rotterdamie na wielkiej wystawie z okazji 100-lecia Bauhausu – ach, gdzie my nie byłyśmy! Mam nadzieję że do Amsterdamu jeszcze kiedyś wrócę. Bardzo się cieszę, że wszystko pięknie się udało – jesteście bardzo dzielne, ten wagon sypialny to czyściec, przedsionek piekła!! 😉
W jaki sposób dostałyście Panie bilety na Vermeera?
A ja mam emeryturę i bylo mnie stać bez sponsora
Bardzo, bardzo ciekawa relacja, ale chyba zabrakło wyjaśnienia, w jaki sposób autorki dostały się na wystawę Vermeera. Przecież nie było już biletów na marzec, a limit ,,przyjaciół” został przekroczony. A może coś przeoczyłam🙃
Kupiłyśmy właśnie ten dostęp do Przyjaciół, a zablokowali zanim na meila przyszło nam potwierdzenie i bardzo się denerwowałyśmy czy wszystko się udało i czy to przyjdzie. Na szczęście po 2 dniach przyszedł meilem kod QR.
To jak w końcu zdobyliście wejsciówkę na Vermeera i to dwukrotnie? Mnie się nie udało ☹️
Wykupiłyśmy dostęp dla Przyjaciół Muzeum, ale wkrótce i to zablokowali. Co ciekawe na miejscu nam powiedzieli, że powinniśmy mieć plastikową legitymację Przyjaciela Muzeum, ale niestety za dużo osób kupiło tą opcję, że legitymacja musi być wirtualna – kod QR.