Może zacznijmy od tego, że moim największym marzeniem jest praca w Luwrze (pierwsze zdanie i już o sobie!) , ale od czegoś trzeba zacząć. Dlatego też, impulsywnie, gdy tylko wyświetliła mi się informacja o możliwości uczestniczenia w Otwarciu Muzeum Śląskiego, wypełniłam formularz. Od tak. Natomiast, gdy dostałam odpowiedź – pojawiły się pierwsze emocje. Po prostu byłam szczęśliwa, jakbym złapała Boga za nogi, nie, jeszcze lepiej, jakbym złapała Leonarda za brodę. O, tak lepiej. Że szanowni Państwo. Że mam przyjść. Na spotkanie. Organizacyjne.
Tak więc od razu po egzaminie, bo to sesja była, pojechałam do Katowic. I nagle dziwny plac budowy, który zawsze mijałam z ogromnym zainteresowaniem, stał się bliższy. Dosłownie i w przenośni. I gdyby bohater z licealnej lektury zapytał mnie dzisiaj – „gdzie są szklane domy?”, odpowiedziałabym – „w Katowicach, konkretniej – ul. Dobrowolskiego 1”. No i przekroczyłam próg. Pierwsza myśl – „jak ja komuś wytłumaczę, gdzie są toalety, jak sama nie będę umiała tam trafić?”
Przestrzeń przeszyła mnie swoim chłodem, ale za to atmosfera pod ziemią mocno się ociepliła, gdy zobaczyłam i usłyszałam co do powiedzenia mają organizatorzy. To są ludzie z takim zaangażowaniem i pasją, że aż chce się z nimi przebywać i im pomagać. Zaszczyt dla mnie. Naprawdę. Chapeau bas. A jak jeszcze Dyrektorka Muzeum powiedziała, że ona również zaczynała jako wolontariuszka, poczułam, że to początek drogi. Tej wymarzonej.
Kiedy zaczęto przedstawiać historię Muzeum Śląskiego, opisywać nadchodzące wydarzenie, zrobiło się tak jakoś magicznie, patetycznie. Mnie osobiście przeszły ciarki i pomyślałam, że w końcu czuję, że jestem na swoim miejscu i że… dobra. Wzruszyłam się. Po prostu. Kolejne spotkanie polegało przede wszystkim na oprowadzeniu nas – wolontariuszy po jakże pięknym i niezwykłym miejscu. Czułam, że jestem jedną z pierwszych osób, która to wszystko widzi. To było niezwykłe doświadczenie. Ludzie pracujący w pocie czoła, wiertarki zagłuszające naszego „przewodnika”, folie powieszone na obrazach. W powietrzu czuło się ten nadchodzący dzień. To skupienie. Wyczekiwanie. Ostatnie przygotowania. A po obejściu całego muzeum, czułam już tylko bolące nogi. I szczęście.
No i nastał ten dzień. Byłam podekscytowana. Dostałam koszulkę z logiem muzeum, którą miałam nosić całą Imprezę. I nosiłam DUMNIE! ( Następnego dnia miałam ją już na sobie w autobusie, żeby się chwalić wszystkim, niech wiedzą, gdzie jadę, a co! Niech też przyjdą, zwiedzą, poczują!). Do otwarcia pozostało pół godziny. Wszyscy na miejsca.
No i tym sposobem broniłam Beksińskiego własną piersią przez kolejne trzy dni. A obok wisiał Henryk Waniek. Magia.
I nagle zmienił się mój punkt widzenia. Obrazy stanowiły już tylko dominantę. Teraz liczyli się ludzie, ich emocje i komentarze. Najbardziej zauroczyła mnie Pani z Bogucic, która kontemplowała nad obrazem Nowosielskiego Plaża, po czym założyła okulary i zapytała „kaj ta plaża?”. Taka właśnie bywa sztuka po 1945 roku. Nie. Taki bywa jej odbiór. (Niepotrzebne skreślić). Ludzie w różnym wieku. Młodzi, starsi, rodziny z dziećmi, bez dzieci, z dziadkami, bez dziadków, z wujkami, bez wujków, zakochane pary, pary mniej zakochane, jednak miłujące sztukę, samotni. Z dziećmi tylko problem, bo jak obraz kolorowy, to rączki aż się same proszą, żeby dotknąć. I taka zła pani wolontariuszka musiała stanowczo i sztucznie wydukać „prosimy nie dotykać eksponatów”. Dziewczynka uśmiechnęła się i pobiegła do mamy. Ja cała zgrzana, że obraz zacznie pipczeć, włączą się jakieś czerwone podświetlenia i wejdą panowie ubrani na czarno w ciemnych okularach, jak w filmach. Ale nic się takiego nie stało. Dziewczynka widocznie tylko m u s n ę ł a. Uf. Nie mówcie tego nikomu. W mojego Beksińskiego chcięli włożyć nos, albo najlepiej całą głowę. Wszyscy. Rodzice, dzieci, dziadkowie, wujkowie, zakochani i mniej zakochani, miłujący sztukę. Już o samotnych nie wspominając. Ci weszli tam cali. No i kwestia z „prosimy nie robić zdjęć” również okazała się dosyć problematyczna. Nie lubię, gdy ktoś zwraca mi uwagę, przecież nie robię nic złego. A teraz sama musiałam trochę pomęczyć. Też świetne doświadczenie, bo nie będę już nigdy robiła zmieszanej miny i uwag.
Takie zasady, nie pracownika wina, że licencja, lub jej brak, że artysta żyje i może cię osobiście za zrobienie zdjęcia uśmiercić. Tym czasem ja, wolałabym zostać uwieczniona, nie uśmiercona, dlatego pokornie schowam aparat przy każdorazowym wejściu do muzeum.
Dzień tak szybko zleciał, aż szkoda było wychodzić. Na pocieszenie – zostały jeszcze dwa, trzeba oszczędzać siły! Sobota trochę rozczarowała, bo był to dzień dla Vipów. Widziałam tylko uściski dłoni, nieszczere uśmiechy, blask fleszy. Słyszałam „kopę lat!” i wibrujące bąbelki w szampanie. Czułam zapach drogich perfum i niestety dość częstą ignorancję jeśli chodzi o same obrazy. Niestety. A jak weszli ludzie(*), to ja już kończyłam zmianę! (*)„Zapomnieć ludzi, a bywać u osób. Krawat mieć ślicznie, ślicznie zapięty.”1 Taki Norwid. Natomiast w niedzielę było mi smutno, że to już koniec. I obiecałam sobie, że jeszcze tam wrócę. Nie raz. Do tych LUDZI. Do sztuki. Do siebie.
Autorka tekstu: Alicja Francikowska, Wolontariat Niezła Sztuka
- C. K. Norwid Marionetki ↩
Dziękujemy Ci, że czytasz nasze artykuły. Właśnie z myślą o takich cudownych osobach jak Ty je tworzymy. Osobach, które lubią czytać i doceniają nasze publikacje. Wszystko, co widzisz na portalu jest dostępne bezpłatnie, a ponieważ wkładamy w to dużo serca i pracy, to również zajmuje nam to sporo czasu. Nie mamy na prowadzenie portalu grantu ani pomocy żadnej instytucji. Bez Waszych darowizn nie będziemy miały funduszy na publikacje. Dlatego Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne. Jeśli lubisz czytać niezłosztukowe artykuły – wesprzyj nas.
Dziękujemy Ci bardzo, Joanna i Dana, założycielki Fundacji Niezła sztuka
Wolontariat w muzeum to fantastyczne doświadczenie. Dla obu stron. Bo od wolontariuszy można się wiele nauczyć – zobaczyć jak oni widzą muzeum, co sprawia, że mają ochotę je poznać od kuchni. No i zarazić od nich pozytywną energią, którą czasami tłumi rutyna. Alicjo, życzę Ci pracy w Luwrze!
Tak, to prawda. Pani Kasiu. PS: Właśnie czytam Pani książkę „Czas muzeów w Europie środkowej”. Bardzo zacna pozycja.