Rendez-vous z pisarzem
„Mężczyzna jest jak scyzoryk, którym jeśli się pióra temperuje, chleba nim krajać nie można, i odwrotnie… Mąż to nóż do chleba…
kochanek… temperuje pióra.”
Józef Ignacy Kraszewski, Dziennik Serafiny
To była miłość od pierwszego wejrzenia, nagła i nieomal bezgraniczna, a choć podobnym uczuciom pisany jest zwykle krótki żywot, ta jedna okazała się akurat zaskakująco trwała. Było to kilka lat temu, gdy podczas mych corocznych pobytów w Amsterdamie zwolniłem się w końcu z obowiązku nieustannego chodzenia w Rijksmuseum na zatłoczony wiek XVII („Wiek Złoty”) i nonszalancko przerzuciłem na prawie puste sale pierwszego piętra, gdzie stoją i wiszą rokoko oraz klasycyzm. Turystów tam nie uświadczysz – wszelakie oświecenie trudno bowiem sprzedać i zareklamować z zyskiem, zwłaszcza zaś holenderskie, o którym słyszało niewielu. Zresztą i dla samych Holendrów wiek XVIII to epoka raczej mało znana, przyćmiona wielkimi mitami i nazwiskami poprzedniego stulecia, lekceważąco nazwana dobą peruk, pruikentijd. Johan Huizinga pisał wręcz o „czasach upadku, które przykryły dla nas żałobnym kirem wiek Rembrandta”, okresie odrętwienia, marnowania narodowej energii, kulturowej zapaści i intelektualnym lenistwie ospałych rentierów (nie wiedział nawet, jak bardzo się mylił).
Włóczyłem się po pustych salach, przyglądałem cudacznym, zupełne fantastycznym meblom (żarłocznej szafie, która zaraz pęknie z przejedzenia, szafie w wytwornym przebraniu świątyni greckiej, kredensowi-konfesjonałowi czy zegarowi udającemu Chińczyka). I wtedy Go zobaczyłem. Był w stosownym wieku, wyjątkowo wdzięczny i zgrabny, malutki, wielkości mniej więcej kartki formatu A4 (a dokładniej: 27,5 × 23,5 cm). Olej na desce w proporcjonalnej złoconej ramce, datowany na 1784 rok i zatytułowany Pisarz, który ostrzy swe pióro (Een schrijver die zijn pen versnijdt). Obraz, a raczej obrazek, namalował Jan Ekels młodszy. Starego Ekelsa znałem dosyć dobrze, nawet coś o nim kiedyś napisałem, ale młodszy zupełnie nic mi nie mówił (dopiero potem skojarzyłem go z Alegorią słuchu, która wisiała w eleganckim, kanarkowym salonie mojego kolegi Charles’a w Hadze). Stałem wówczas przed Pisarzem przez prawie godzinę, do czasu, aż zatroskała się o me samopoczucie czujna pani z ochrony. Gdy wychodziłem, byłem absolutnie pewien: gdyby się kiedyś paliło całe „Rijks”, to właśnie Jego natychmiast bym ratował! Ponieważ jednak na pożar i podstępne przejęcie Pisarza nie mam co liczyć, obstalowałem sobie profesjonalną kopię konserwatorską; muszę tylko poczekać, aż zaprzyjaźniona specjalistka Kasia trochę odchowa córkę.
Od lat każdemu mojemu pierwszemu dniowi w Amsterdamie towarzyszy szereg niezmiennych, wręcz symbolicznych gestów, zaś pamięć o nich nieomal trzyma mnie potem przy życiu przez kolejny rok. Kupić wegetariańskie, indonezyjskie bułeczki bapao w sklepie tuż za rogiem, zaprzyjaźnić się z nowymi brązowymi myszami w mieszkaniu na Tweede Helmersstraat, sprawdzić, czy „mój” domek przy Kanale Lejdejskim (Leidsegracht 102) wciąż jest na sprzedaż (owszem, jest, ale ja nadal nie mam dwóch milionów euro1), uściskać przyjaciół: Pietera i Jacoba, Leona i Marię. Zorientować się w księgarni naukowej na Het Spui, co też ważnego wyszło przez ostatni rok, odwiedzić zaprzyjaźnionych antykwariuszy przy Kanale Łosia, Elandsgracht, oraz braci Kramerów (tych od kobaltowych fajansów) przy Nieuwe Spiegelstraat. Od tego czasu doszedł kolejny ważny rytuał: muszę zaraz przywitać się z Pisarzem.
Przez ułamek sekundy pomyślałem sobie wtedy, że to dzieło jakiegoś siedemnastowiecznego „małego mistrza”, które na pierwsze piętro trafiło zapewne jako dziwaczny kuratorski kontekst. Ale nie, sposób malowania i kolorystyka były typowe dla drugiej połowy XVIII wieku, tak samo jak widoczne na obrazie meble, ubranie i fryzura mężczyzny. Obraz był poniekąd epigoński, zbudowany z ogranych cytatów, a przy tym – paradoksalnie – stanowił byt świeży i niezależny. Było na nim padające z lewej strony światło Vermeera, wspomnienie piszących postaci Gabriëla Metsu, pamięć wnętrz Gerarda ter Borcha i nieuchwytny spokój scen Pietera de Hoocha. Ale również klasycystyczna wytworność i prostota. A do tego jakaś intrygująca szczypta nowoczesności (no dobrze, wyjaśniam: dla faceta nieustannie zajmującego się wiekiem XVII nowoczesna jest już rewolucja francuska).
To wszystko wytłumaczyła mi potem trochę biografia Jana Ekelsa młodszego. Urodził się on w 1759 roku w Amsterdamie jako syn Sibilli Angenent i znanego malarza wedut o tym samym imieniu. Rodzice byli katolikami, a że katolicyzm był wówczas w Republice Zjednoczonych Prowincji wyznaniem zakazanym, chłopca ochrzczono w półoficjalnym tajnym kościele. Młody Ekels kształcił się wpierw w amsterdamskiej Akademii Rysunku, Teekenacademie, a potem wyjechał na studia do Paryża, gdzie stał się gorliwym adeptem sztuki klasycyzmu. Pozostał przy tym artystą na wskroś holenderskim, zapatrzonym w rodzimych twórców rodzajowych minionego wieku. Po powrocie z Francji Ekelsa uznano za obiecującego i modnego portrecistę oraz twórcę postaci we wnętrzach. Po rychłej śmierci rodziców odziedziczył on jednak spory majątek, nie musiał dalej pracować i postanowił malować jedynie „dla przyjemności” – czyli de facto pożegnał się ze sztalugami. Niedługo jednak cieszył się dostatnim życiem rentiera – zmarł nagle na udar, w wieku ledwie trzydziestu trzech lat. Do dziś zachowało się około pięćdziesięciu jego obrazów, głównie portretów i scen rodzajowych przedstawiających mężczyzn. A także liczne rysunkowe, odważne i zmysłowe akty męskie, powstałe zresztą w czasie, gdy nie musiał ich już robić w ramach akademickich studiów.
Patrząc na obraz, stajemy się podglądaczami sytuacji wyjątkowo prywatnej i intymnej. Mężczyzna przyszedł przed chwilą do domu i rozebrał się. Na krzesło niedbale rzucił tabaczkowy płaszcz typu justaucorps (a może to już nowocześniejszy frak?), dla wygody podciągnął i poluzował obcisłe, krótkie spodnie sięgające kolan (culotte) – w rozcięciu na bokach prześwituje nagie udo. Spuścił białe pończochy – wciąż trzymają się one jednak na podwiązkach, obnażając przy tym kolana. Trzewiki zamienił na domowe pantofle, zdjął też czerwoną, muślinową chustkę z szyi i chyba przez pomyłkę na niej usiadł; zapewne wcześniej musiał pozbyć się kamizelki. Rozpiął również kilka guzików koszuli. Nie przejmuje się zupełnie, że jego modna fryzura typu catogan (krótki koński ogon związany czarną wstążką) nie jest w należytym porządku, a nad uszami uwidoczniły się niesforne kosmyki. Jest mu już wygodnie, zasiadł tyłem do nas i wreszcie może zacząć pisać. Na stole czekają kartka papieru, kałamarz, pojemnik z piaskiem do osuszania atramentu i kubeczek z dwoma gęsimi piórami. Trzecie pióro pisarz właśnie zaostrza scyzorykiem. Wiemy o tym, ponieważ na wprost niego wisi lustro w czarnej ramie, w którym odbijają się zaróżowiona twarz i ręce. Krzesło i stół stoją na drewnianym postumencie zwanym soldertje, chroniącym stopy przed chłodem posadzki.
Przedstawianie postaci odwróconych tyłem było w dawnej sztuce częstym zabiegiem kompozycyjnym, dzięki któremu uwaga widza automatycznie skupiała się na głębi obrazu. U Ekelsa poza ta wprowadza jednak szereg dodatkowych skojarzeń. Mężczyzna prawdopodobnie nie zdaje sobie sprawy z tego, że jest obserwowany, wystawiony na spojrzenia innych, a zatem wchodzi niejako w rolę męskiego odpowiednika podglądanej przez starców Zuzanny. A może mamy do czynienia z czymś na kształt zmysłowej prowokacji? Pisarz-Narcyz czuje, że ktoś na niego patrzy, i przybiera wdzięczną pozę – pewien narcystyczny rys mogłoby tu zresztą potwierdzać widoczne w lustrze odbicie. Prócz tego w pokoju gruba, zaciągnięta zasłona okienna oraz powieszona na ścianie kwadratowa plansza do gry w młynek – na niej sakiewka z pionkami. Długo nie wiedziano, o jaką grę chodzi. Dopiero podczas konserwacji obrazu w 2012 roku, gdy zmyto przyżółcone werniksy i brud, na planszy pojawiły się charakterystyczne linie. Ujawnił się też w prawym górnym rogu podpis malarza, nabazgrany na ścianie niczym graffiti. Niewykluczone, że Ekels lubił grać w młynek, a na pewno świetnie znał jego zasady. Schemat na planszy koresponduje z rycinami zawartymi w pierwszym holenderskim podręczniku tej gry z 1785 roku pióra Ephraima van Emdena. Jakimi pionkami jednak gra z nami malarz?
Do tej pory nie jesteśmy pewni, czy w Holandii pod koniec XVIII wieku wciąż zdawano sobie sprawę z niegdysiejszych symbolicznych znaczeń i ikonograficznych kontekstów. Innymi słowy, czy Jan Ekels młodszy tylko automatycznie naśladował swych ulubionych siedemnastowiecznych mistrzów pod względem formalnym, czy też świadomie odwoływał się do określonej symboliki. W tym ostatnim przypadku pisanie zapewne oznaczałoby tworzenie listu miłosnego; w dawnej sztuce holenderskiej temat tak powszechny, że wręcz nudny. Ale tropów jest więcej. Mężczyzna może być też artystą, powieściopisarzem albo poetą, a na białej kartce pojawią się za chwilę pierwsze wersy poematu lub sonetu. Skąd to przypuszczenie? Zaledwie rok wcześniej Ekels wyjechał z dwojgiem przyjaciół do Niemiec, gdzie zafascynował go rodzący się właśnie romantyzm. Jest przecież w tym obrazie także pewien wybitnie romantyczny, indywidualistyczny rys, skupienie się na sobie i własnej twórczości, ostentacyjne odwrócenie się od reszty świata – niedługo postaci zwrócone tyłem do widza będzie malował Caspar David Friedrich. Kto pozował? Niewykluczone, że Ekels sportretował siebie, tak przynajmniej uważa część badaczy, podkreślając, że ten sam mężczyzna prawdopodobnie pojawia się też na dwóch innych jego obrazach. Hipoteza wielce kusząca, choć malarz mógł też oczywiście korzystać z usług jednego modela.
Mój kolega, historyk sztuki i znawca dawnej mody, Piotr Szaradowski, który lubi ten obraz chyba tak samo jak ja, zwrócił mi uwagę na jego kompozycję i wynikające z niej możliwe interpretacje, oczywiście prowadzone ze współczesnej perspektywy. Rzucony na krzesło męski płaszcz został ułożony w taki sposób, że jest on zwrócony w stronę piszącego i zdaje się fantomem ciała, namiastką innego, niewidocznego mężczyzny przyglądającego się z boku. Wrażenie to potęguje niemal symetryczny podział przestrzeni – po lewej stronie lustro, stół i pisarz, po prawej plansza, krzesło i płaszcz. Lustrzane odbicie piszącego jest też portretem, na którym zostawiono puste miejsce dla drugiej osoby, mogącej się na nim pojawić i go dopełnić. Tyle że nie może ona tego zrobić albo nie chce. Inaczej jeszcze: jakby Ekels chciał zaznaczyć czyjąś bliskość rzuconym tu płaszczem, sam jednak dla bezpieczeństwa stanął za plecami pisarza, obiektywizując przy tym spojrzenie. Ta pozornie niewinna scena jest przy tym niezwykle zmysłowa, wciąga widza w grę niedopowiedzeń, napięć i pożądania.
Pisarz, który ostrzy swe pióro ma dobrego kolegę, a raczej brata.
To trochę większy od niego Czytający list ze zbiorów Manchester Art Gallery, tak samo datowany i przedstawiający najprawdopodobniej tego samego mężczyznę, który tym razem zasiadł na krześle i bez reszty pogrążył się w lekturze. Ubiór prawie kompletny – tyle że nogawki spodenek znów podciągnięte, znów nagie kolana. Na stole nakrytym zielonym obrusem resztki posiłku, wyżej zawieszona fajansowa misa balwierska z Delft, pejzaż w złotej ramie i znana nam już plansza do gry. Tuż przy podłodze położono pojedynczy rządek błękitnych fliz (mają uchronić ścianę przed przypadkowym zabrudzeniem podczas sprzątania). Mężczyzna tak bardzo niecierpliwił się, chcąc przeczytać list, że papier, w który zawinięto i zapieczętowano przesyłkę, rzucił niedbale na ziemię. Gdy się dobrze przyjrzeć, zamiast adresata znajdziemy tam sygnaturę malarza i datę – tak często podpisywał się przecież Gabriël Metsu.
Jest i kuzyn obu panów. W magazynie Rijksmuseum znajduje się bowiem Mężczyzna piszący przy pulpicie Ekelsa, także z 1784 roku. Temu obrazowi daleko jednak do finezji Pisarza. Jest on reprodukowany na okładce świetnej monografii wrocławskiego niderlandysty Jana Urbaniaka pod tytułem Batalia o człowieka Oświecenia. XVIII-wieczne czasopiśmiennictwo holenderskie jako zwierciadło epoki. Janek, wiedząc, że Pisarz jest mój i marzę o tym, żeby mieć go kiedyś na okładce swojej książki, wybrał innego skrybę, za co jestem mu bardzo wdzięczny. Dalszy krewny to z kolei jakieś dziesięć lat młodszy od pozostałych Rysujący młodzieniec ze Städel Museum we Frankfurcie nad Menem, utrzymany w innej tonacji, ale bardzo urokliwy.
Na siedemnastowiecznych obrazach holenderskich znajdziemy bez liku ludzi piszących, czytających, trzymających listy lub odbierających je od posłańców. Wybór takich dzieł pokazano na wystawie Love Letters. Dutch Genre Paintings in the Age of vermeer (Listy miłosne. Holenderskie malarstwo rodzajowe wieku Vermeera), zorganizowanej w 2003 roku przez National Gallery of Ireland i amerykańskie Bruce Museum w Connecticut. Ich bohaterkami są głównie kobiety, często ukazane przy blasku świecy, z kieliszkiem wina, baczne, zamyślone, zakłopotane lub frywolnie się uśmiechające. Mężczyźni pojawiają się znacznie rzadziej, a jeśli już, są to zwykle starsi panowie niewątpliwie czytający jakieś poważne pisma. Kilku takich leciwych prawników przedstawił Adriaen van Ostade. Nieczęsto też sięgają po pióro. Robi to na przykład oficer na obrazie Gerarda ter Borcha z Muzeum Narodowego w Warszawie. Mam dwóch ulubionych siedemnastowiecznych epistolografów. Pierwszego z nich, Młodzieńca piszącego list, namalował Gabriël Metsu około 1667 roku. Wytwornie odziany długowłosy młodzian powiesił kapelusz na oparciu krzesła, siedzi na wprost otwartego okna przy stole nakrytym wzorzystym perskim kobiercem, ma przed sobą srebrny kałamarz i pieczęć do stemplowania listów. W skupieniu kreśli wyrazy na kartce. Za okienną szybą majaczy w głębi pokoju globus, który mógłby sugerować młodego uczonego. Jednak nie dajmy się zwieść pozorom, na ścianie wisi bowiem italianizujący pejzaż w stylu Adriaena van de Veldego (a jak Włochy, to i miłość) oprawiony w bogato rzeźbioną, złoconą ramę zwieńczoną synogarlicą. Nie ma już żadnych wątpliwości – chodzi o list miłosny. Dodam, że wykorzystana przez malarza rama zachowała się do dziś i znajduje się w prywatnych zbiorach w Nowym Jorku.
Obraz Metsu zobaczymy w National Gallery of Ireland w Dublinie w towarzystwie drugiego: tak samo datowanej i mającej identyczny rozmiar Kobiety czytającej list. To pendanty, czyli dzieła o podobnej kompozycji i wymiarach, które zestawione ze sobą, opowiadają jakąś historię. Dama pochłonięta jest lekturą listu – tego właśnie napisanego przez młodzieńca. Siedzi na wspomnianym już soldertje, kosz z bielizną do szycia został odstawiony na bok i zapomniany, a naparstek potoczył się po podłodze. Zzuty pantofelek może oznaczać chęć do miłosnych igraszek, podobnie jak piesek pojawiający się nierzadko w scenach z frywolnymi, flirtującymi damami lub ladacznicami.
Uwagę widza przykuwa jednak natychmiast służąca trzymająca między palcami list (zaadresowany do samego Metsu, który w ten sposób się podpisał). W teatralnym geście odsuwa zasłonę, za którą kryje się obraz przedstawiający statek na wzburzonym morzu, i dokonuje przy tym interpretacji obu pendantów. Morskie sceny często wykorzystywano, chcąc przedstawić uczucia – „Miłość jest morzem, statek jest kochankiem”, pisał w popularnym zbiorze emblematów Jan Harmenszoon Krul. Już wiemy, o co chodzi. Co więcej, ubiór kobiety pozwala przypuszczać, że jest mężatką. Jakieś dziesięć lat wcześniej Metsu namalował podobne pendanty, z mężczyzną piszącym list i odbierającą go kobietą (Musée Fabre w Montpellier i Timken Museum of Art w San Diego). Brak im jednak poetyckiej aury i ukrytego dramatyzmu obrazów dublińskich. Część historyków sztuki przypuszcza, że przedstawiają one artystę i jego żonę, Isabellę de Wolff. Być może tu należałoby szukać wyjaśnień…
Wreszcie Młody mężczyzna piszący list Caspara Netschera z 1664 roku ze zbiorów Gemäldegalerie Alte Meister w Dreźnie. Model jest długowłosy, raczej nieładny, z długim, spiczastym nosem. Także i on siedzi przy nakrytym wschodnim kobiercem stole ze srebrnym kałamarzem. Na ścianie wisi mapa Prus – być może to kupiec trudniący się handlem pomiędzy Republiką Zjednoczonych Prowincji a krajami leżącymi nad Morzem Północnym i Bałtykiem, mający właśnie sporządzić jakiś intratny kontrakt.
Tyle że zupełnie zapomniał o pisaniu, gęsie pióro ustawił poza pustą kartką, pogrążony w myślach, podparł lewą dłonią głowę, ma przygnębione, uciekające w dal spojrzenie. Jego zrezygnowaną pozę dopełnia zgaszona, ponura kolorystyka obrazu, który dałoby się wręcz uznać za alegorię melancholii. To nie umowa handlowa – nieatrakcyjny chłopak zastanawia się raczej nad pierwszymi słowami miłosnego listu.
Akt pisania, akt czytania. Dlaczego w dawnym malarstwie holenderskim aż tyle osób pisze i czyta? Odpowiedź jest prosta: ponieważ od XVII wieku edukacja w Republice stała się niemal powszechna. W kraju, który właśnie rozkwitał gospodarczo, umiejętność czytania, pisania, znajomość kilku języków obcych oraz księgowości były absolutnie niezbędne. Wyspecjalizowani rzemieślnicy korzystali z wielojęzycznych fachowych prac i poradników, protestanci brali Biblię do ręki przynajmniej raz dziennie, wszyscy zaś łakomie pochłaniali pierwsze gazety, wyznaniowe pamflety i polityczne ulotki. Około 1650 roku w Holandii państwową szkołę elementarną miała prawie każda wieś, a chłopskie dzieci – zarówno chłopcy, jak i dziewczynki – mogły liczyć na kilkuletnią bezpłatną naukę. W miastach działały także prywatne szkoły wyznaniowe, przeznaczone dla katolików lub luteranów, żydowskie chedery i jesziwy oraz szkoły francuskie (głównie dla dziewcząt) i łacińskie, będące odpowiednikami dzisiejszych liceów (te znajdowały się nawet w większych wioskach). W połowie XVII wieku w Amsterdamie potrafiło się podpisać ponad 50% kobiet i 65% mężczyzn. Nie byli to bynajmniej przedstawiciele elit; całkiem zgrabne i wyrobione podpisy składały bowiem służące, praczki, handlarki śledziami, tragarze, woźnice i śmieciarze. Czytanie opanowywało jeszcze więcej osób, gdyż jego nauka była łatwiejsza i nie wymagała kosztownych materiałów, takich jak papier, atrament, pióra, ostrzałki, suszki czy tabliczki. W ostatnich dekadach XVIII stulecia, czyli wtedy gdy Jan Ekels namalował Pisarza, piśmienność Holendrów wzrosła znacząco i obejmowała około 68% kobiet oraz 84% mężczyzn w całym społeczeństwie Republiki, zarówno w miastach, jak i na wsiach.
Fragment pochodzi z książki:
Piotr Oczko
Pocztówka z Mokum. 21 opowieści o Holandii »
Wydawnictwo Miesięcznik Znak
Kraków 2021
- Postscriptum. Dom poszedł w listopadzie 2020 roku za dwa miliony sto tysięcy euro. Muszę sobie znaleźć inny przedmiot marzeń. ↩