Rozdział czwarty
Portret poety
Za podobizną Leopolda Staffa na Portrecie poety Muter namalowała maskę pośmiertną słynnej wówczas paryskiej samobójczyni. Utopiła się w Sekwanie z powodu zawodu miłosnego. W całej Europie stała się symbolem tragicznie ulokowanego afektu. Niektórzy w jej rysach na obrazie dopatrują się podobieństwa do samej malarki.
Leopolda Staffa widywała w domu rodzinnym przy ulicy Leszno 28, mieszkania 12 w Warszawie, na Woli. Ten dom przygarniał młodych literatów, potrzebujących wsparcia materialnego na debiut i codzienne życie. Zdarzało się, że do ojca Meli, starego Klingslanda, przychodzili dosłownie głodni. Dostawali więc obiad i herbatę. Był ich opiekunem i mecenasem. Fabian Klingsland, bogaty żydowski kupiec, właściciel domu handlowo-spedycyjnego przy ulicy Marszałkowskiej 129, numer hipoteki 1378, położonego naprzeciwko ulicy Moniuszki, pomiędzy Świętokrzyską a Sienną.
Aj, jak on lubił, cenił i rozumiał poezję i sztukę, wierny swej wierze, a otwarty na polską tradycję i kulturę. W jego domu mówiło się po polsku. Polski patriota pragnący dla swego kraju wolności, popierający zrywy niepodległościowe. On, zamożny żydowski kupiec.
Bywali przy ulicy Leszno 28/12 Leopold Staff i Władysław Reymont, i Jan Kasprowicz. Mela początkowo nie przyglądała się im baczniej, nawet Leopoldowi, beniaminkowi w tej grupie. Młodszy od niej o dwa lata, wątły, raczej niski, z wysokim czołem i charakterystyczną bródką w szpic. Krążył, poważny i chmurny, pomiędzy swoim rodzinnym Lwowem a Warszawą. We Lwowie właśnie on i Kasprowicz, znacznie, bo o osiemnaście lat, starszy od Staffa i już po licznych próbach poetyckich i publicystycznych, też mieli przybrany artystyczny dom — salon Maryli Wolskiej, poetki. Jej córka, Beata, późniejsza Obertyńska, również z czasem poetka, zapamiętała z okresu swego dzieciństwa bardzo białe zęby pana Staffa, jego lekko zachrypnięty głos i — a jakże! — pelerynę i czarny kapelusz.
W tej zarzuconej na ramiona pelerynie, w tym ulubionym atrybucie artystów doby modernizmu, durzył się Staff w kuzynce Wolskich, ubogiej zresztą. Młodziutka, nastoletnia, niejaka Helena Hubicka, zwana Halszką albo Białą, zawróciła mu w głowie. Wzdychał, tęsknił i pisał wiersze. A kiedy ułożył je w tomik, potrzebował funduszy, by ogłosić światu swój start ku poetyckiemu Parnasowi.
Pieniądze znalazły się we Lwowie. Pożyczki udzieliła Melania Padlewska, ciotka Wacława Wolskiego, męża Maryli, inżyniera, genialnego wynalazcy i naftowego przedsiębiorcy. Podobno zgromadziła je na sprowadzenie z Paryża do kraju prochów Słowackiego, ale widać potrzeby młodzieńca rokującego nadzieje na osobowość polskiej literatury i kontynuatora wielkiego Juliusza okazały się przekonujące na tyle, że powrót doczesnych szczątków wieszcza musiał poczekać aż do 1927 roku. Tym sposobem świat, w 1901 roku, otrzymał Sny o potędze, debiut Leopolda Staffa vel Paul d’Ecka, jak zdarzało się mu wówczas podpisywać swe strofy. Tymczasem urzeczenie Hubicką całkiem w nim wygasło, w czym dopomógł ojczulek dziewczęcia. Nie dość, że ubogi, to ponoć prostak.
Leopold, syn lwowskiego, pochodzącego z Czech cukiernika, wyróżniał się wieloma zdolnościami, w tym językowymi. Romanistyka była jednym z trzech kierunków, które studiował, obok prawa i filozofii. Jak przystało na poszukującego natchnień poetę, do tego obdarzonego talentem lingwistycznym, ruszył w podróż do Włoch i Paryża, gdzie znalazł się jesienią 1902 roku, dzięki honorarium za mające ukazać się książki oraz stypendium z Namiestnictwa Lwowskiego, dokładnie jego Inspektoratu Kultury Krajowej. Wpadł w Paryżu w tygiel towarzyski. Odnalazł w nim córkę starego Klingslanda, już zamężną z literatem Michałem Mutermilchem.
Jest kilka wersji wybuchu uczucia poety ze Lwowa i malarki z Warszawy. Że podczas otwarcia paryskiej wystawy, w której Mela brała udział, Leopold zaś przyszedł przypadkiem, że w Warszawie albo we Lwowie, gdzie też w tym czasie zawitała ze swymi obrazami w tamtejszych salonach i galeriach, a Staff poczuł się tam, w rodzinnym swoim mieście, jej przewodnikiem i nadto gorliwie wypełniał swe obowiązki, albo że stało się to w bardziej intymnej sytuacji, to znaczy w czasie, gdy Leopold w Paryżu, w 1903 roku, pozował Meli do portretu — Portretu poety. Są też tacy badacze dziejów Staffa, którzy sądzą, że ta, powstała wówczas podobizna, jest już zapisem przełomowego etapu jego związku z Muter, kiedy dotarło do nich, że najpewniej nie mają szans na wspólne życie.
Z ciemnego tła wyłania się jasna twarz poety. Wyraża zafrapowanie. Staff ściąga brwi. Oczy przepełnia mu troska. Nawet cienia uśmiechu. Widoczne jedno ucho, zabawne, bo przykuwa uwagę widza swoimi pokaźnymi rozmiarami i zaczerwieniem. Zarost natomiast aż wzrusza, ciągle ten pierwszy, młodzieńczy. A za poetą — o trupim, zielonkawym kolorze maska dziewczyny z zamkniętymi oczyma. Symbol wtedy i tam rozpoznawalny dla wszystkich. Sławna była w Paryżu historia pięknej topielicy. Pod wpływem miłosnego zawodu rzuciła się w nurty Sekwany. Wraz ze swym uczuciem żarliwym, zmysłowym a niespełnionym. Wzbudzała żal paryżan, powodowała wzruszenia, budziła ich sympatię. Stała się też tematem licznych dzieł, powstających zresztą nie tylko we Francji. Najczęściej rzeźbiono pośmiertne maski samobójczyni. Mamy taką w Warszawie na kamienicy przy ulicy Śniadeckich. Jej rysy na portrecie Staffa wykonanym przez Muter przypominają ją samą.
Jakby pod zamkniętymi powiekami chciała jeszcze zatrzymać słodkie wspomnienia i dołożyć do nich resztkę nadziei. Pokochała marzycielskie oczy Staffa, romantyzm na twarzy, w geście i wątłej postaci. Także — jak mówili świadkowie — jego śpiewny akcent, tak typowy dla Polaków z austriackiego zaboru. Nadto pokochała jego dzieło. On — piękno jej fizjonomii, zamyślenie i kunszt malarski. Ile było w tym związku artystów wzajemnego zauroczenia, ile relacji kochanków?
„Pytasz mnie, jak się czuję. Tak, jak czuć się może
Człowiek dość pełnoletni w końcu listopada.
Gdy w niebie zmierzch pochmurny i błoto na dworze,
A za oknem bez przerwy deszcz ze śniegiem pada…” —
zapisał po wielu latach, w 1953 roku, w wierszu List zamieszczonym w tomie Dziewięć muz (1958). Wspominał wtedy Melę? Portret poety autorstwa Muter nie zakończył jednak tej miłości. Nie rozstali się, choć Staff wrócił do kraju po niespełna rocznym, paryskim pobycie. Tęsknili do siebie, rozdrapywali rany, miotali się, nie wiedzieli, co dalej z nimi. Ona wyjeżdża odpocząć nad Adriatyk. Leopold błaga:
„Czekam listu od Ciebie… Tam Południa słońce
I morze mówi z Tobą… U mnie długa słota,
Samotność, jesień, chmury i drzewa więdnące…
Dziś pogoda — lecz słońce chore — jak tęsknota.
Nim wyślesz, włóż list w trawę wonną albo w kwiaty,
Bo tu żadne nie kwitną już… Niech go przepoi
Spokój, woń słońca, szczęście Twej bliży i szaty
Albo go noś godzinę w fałdach sukni Twojej…” (List z jesieni)
Portrety Meli autorstwa Ignacego Łopieńskiego mogą więc oddawać dwa skrajne nastroje, w które popadała artystka w tym okresie. Czuły list od Staffa, dedykowany jej wiersz rozjaśniały codzienność Meli. Gdy natomiast wątpiła we wspólną przyszłość z Poldkiem, zastygała w bolesnej pozie. Więcej, to była fatalna rozterka.
Rozdział piąty
W świetle księżyca
Autoportret W świetle księżyca powstał z fascynacji Muter stylem malarstwa amerykańskiego artysty Jamesa Whistlera. Ustawienie postaci jest wręcz odwzorowaniem pozy, w jakiej twórca ten uwiecznił swą ukochaną Joannę Hiffernan.
Jednym z głównych kontrahentów firmy Fabiana Klingslanda był dom handlowy Władysława Mutermilcha, syna Hersza i Elki, zlokalizowany w świetnym punkcie przy ulicy Nalewki w Warszawie. W pobliżu miejsca, gdzie na początku XX wieku, na zamówienie berlińskiego kupca Alberta Simonsa, powstał nowoczesny budynek, sześciopiętrowy Pasaż Simonsa, spełniający funkcje handlowe, hotelowe oraz biurowe. Szybko stał się centrum dzielnicy żydowskiej.
Najpewniej dzięki znajomości starego Klingslanda z kupcem Mutermilchem poznają się ich dzieci. Michał Mutermilch i dwa lata młodsza od niego Maria Melania Klingsland. Wezmą ślub w największej synagodze Warszawy, w Wielkiej Synagodze przy placu Tłomackie, będącej centrum modlitw i ceremonii dla zasymilowanych Żydów. Językiem odbywających się tam uroczystości był polski. Maria Melania i Michał pobrali się 17 maja 1899 roku. Świadkami wydarzenia byli Moszek Gąsior i Eljasz Winkler, obaj zameldowani przy Tłomackie. Jak Mela wyglądała pod ślubnym baldachimem? Czy miała na sobie jedwabną suknię, skórzane pantofle i tiulowy szal na włosach? A świąteczny chałat Michała czy leżał na nim jak ulał? Białobrody rabin wypisał im ślubne świadectwo, w którym Michał — zgodnie z tradycją żydowską — zobowiązał się utrzymywać żonę, a w razie rozwodu — wypłacić jej pieniądze. Ten nakaz to jednak tylko formalność. Któż by o tym myślał. Nastał czas wesela i tłuczenia kieliszków na szczęście. Mazeł tow!
Rok później urodzi się jedyne dziecko Meli i Michała, syn Andrzej. Z niespełna rocznym wyjadą do Paryża. Kiedy będzie miał mniej więcej trzy lata, jego mama zakocha się z wzajemnością w Leopoldzie Staffie.
Przyszła na świat 26 kwietnia 1876 roku przy ulicy Leszno 28. Cóż to była za ulica! Arteria raczej. Zwano ją Alejami Ujazdowskimi żydowskiej dzielnicy. Mikroświat Leszna ciągnął się od Młynarskiej po Przejazd i Rymarską. Jeździły Lesznem tramwaje konne, od 1908 roku elektryczne, które mocno nadszarpnęły biznes dorożkarski. Pod numerem 100 działało biuro wytwórni platerów braci Hemplów, pod 108 — fabryka gilz do papierosów W. Kwaśniewskiego. Warsztaty naprawy samochodów mieściły się przy ulicy Leszno 25. Fabryka Rentela produkowała tu powrozy. „8‑mio kl. Gimnazjum Męskie Jakóba Finkla” otwarto pod czternastką. Z dyrektorem szkoły należało umawiać się telefonicznie (numer 740–97). Była też przy tej ulicy szkoła rzemieślnicza Konarskiego, również szpital dziecięcy im. Karola i Marii fundacji Szlenkierów, kamienica Jacobsona, więzienie dla niewypłacalnych dłużników oraz pogotowie ratunkowe. Ponadto słynne sądy — tak zwane Sądy Grodzkie i dwa kościoły: kościół katolicki Narodzenia Najświętszej Marii Panny, dawniej karmelitów trzewiczkowych, i ewangelicko-reformowany.
Furorę na świecie robiła „Fabryka Sygnalizacji Kolejowych W. Pytlasiński, Syn, M. Pol. Warszawa, Leszno 26, tel. 12‑15‑18. Nagrodzona złotemi medalami na wystawach w Paryżu i Łodzi”. I dalej, w tejże reklamie: „Fabryka wykonywa: latarnie dla kolei i żeglugi, chłodnice do samochodów i czołgów. Dostawy dla kolei i wojsk”. Po sąsiedzku z tym renomowanym zakładem mieszkali Klingslandowie.
Mikroświat Leszna leżał na granicy dwóch światów żydowskich w Warszawie. „Tego” i „tamtego”, jak pisał Icchok Baszewis Singer. „Ten” na południe od Leszna uważany był za „lepszy”. Zamieszkiwali go przede wszystkim najpobożniejsi w mieście i konserwatywni Żydzi. Handel skupiał się w małych sklepikach. „Ten” obszar obejmował między innymi ulice: Śliską, Pańską, Grzybowską, Twardą, plac Grzybowski, Gnojną, Krochmalną, Mariańską. Singer od szóstego roku życia mieszkał przy Krochmalnej 10. A Reb Meszulam Muszkat — głowa rodu w jego powieści Rodzina Muszkatów — przy placu Grzybowskim. Z prawdziwymi Muszkatami, będącymi pierwowzorem literackich, spokrewniona była matka Meli, Zuzanna z Feigenblattów Klingsland. Jej matka Rebeka pochodziła z tego rabinacko- kapłańskiego rodu. Jeszaja Muszkat, zmarły w 1866 roku, był sławnym rabinem warszawskiej Pragi.
W „tamtym” świecie był nieustający rejwach. „Tamtejsi Żydzi handlowali przed I wojną z Władywostokiem, Pietropawłowskiem, a nawet z Chinami” — wyliczał Singer. „Sklepy mieli zapakowane pod sam sufit. (…). Doprawdy nikt by nie zliczył fabryczek, które tam się mieściły. (…). Na »tamtych« ulicach ludzie chodzili przyśpieszonym krokiem i nawet chcąc dostać się gdzieś w pobliże, wsiadali do tramwaju (…). To tu rozmawiało się o wzroście i spadku akcji, komentowało kurs zagranicznych walut, to tu zachodziło się w głowę, czy funt szterling pójdzie w górę”. „Tamten” świat to były: Dzielna i Pawia, Gęsia i Miła, Niska i Stawki, plac Muranowski, a zwłaszcza Franciszkańska oraz tłumne i głośne Nalewki z domem towarowym Mutermilcha i setkami innych sklepów i sklepików, gdzie o interesach rozmawiało się w jidysz, polskim, rosyjskim i kto wie jeszcze w jakich językach, bo mieszały się, tworząc jedną wielką wieżę Babel.
W warszawskiej dzielnicy żydowskiej, w czasach młodości Meli i tych nieco późniejszych, gdy już osiadła w Paryżu, przenikały się nie tylko języki, ale też bieda z bogactwem, ortodoksyjna religijność z nowymi prądami politycznymi, które chciały zawojować świat. „Berek, bolszewik, przeszedł obok z kulawą krawcową Lilą” — tak Singer w Rodzinie Muszkatów w jednym zdaniu scharakteryzował Żyda-przechrztę. I retorycznie zapytał: „Czy nie dość było przykładów, że im bardziej Żydzi słabli w wierze, tym gorsze rzeczy im się przytrafiały?”.
Na przełomie XIX i XX wieku tylko najbardziej przewidujący, nie tylko w Warszawie, brali sobie do serca przestrogi przed nadciągającą katastrofą wojny i rewolucji. Na co dzień Grzybów i Nalewki robiły wielkie, duże, średnie i małe interesy, bywały też aż tak małe, że — jak wyraził to Singer — dawały zarobić „zaledwie na wodę do gotowania kaszy”. Kwitł handel obnośny. Handlarze w długich kaftanach nosili kosze pełne owoców. Pomiędzy nimi przemykali kieszonkowcy i wszelkiej maści geszefciarze. Młodzi chłopcy „z powiewającymi nad uszami pejsami” chodzili do szkół, do chederu i jesziwy, bogobojni mężowie do synagog, matki piekły białe chałki na sobotę i moczyły śledzie.
Fabian Klingsland, urodzony w 1838 roku, chłonął „ten” i „tamten” świat, i jeszcze trzeci, poza tymi dwoma. Był ciekawy szerokiego świata. Otwierał się na niego. Nie tylko na ukochany polski, ale cały. Na kosmopolityczną postawę Fabiana być może wpłynęło sąsiedztwo świątyń przy Leszno, katolickiej i ewangelickiej, gdzie modlono się nie tylko po polsku, ale też po niemiecku i francusku. Synagoga Chesed W’emus przy Leszno 66 powstała dopiero około 1937 roku.
Ojciec Fabiana, Jöel, prowadził sklep bławatny i podobno pochodził z kapłańskiego rodu. Drugi syn Jöela miał na imię Bernard. Fabian w młodości, w lutym 1861 roku, najpewniej widział wymarsz pochodu z kościoła przy Leszno, który przeistoczył się w wielką polityczną manifestację przeciwko władzom carskim. Śpiewano, po raz pierwszy od 1832 roku, „Boże, coś Polskę…”. Manifestacja skończyła się krwawo, śmiercią pięciu demonstrantów, którzy przeszli do historii jako „pięciu poległych”. W ich pogrzebie uczestniczyli też rabini i chóry synagogalne. Podczas żałobnego nabożeństwa mowę pożegnalną głosił Izaak Kramsztyk, postępowy rabin i kaznodzieja.
Zuzanna z Feigenblattów była młodsza od Fabiana Klingslanda o dziewięć lat. Małżonkowie w ciągu dekady doczekali się pięciorga dzieci: Juliana urodzonego w 1873 roku, Marii Melanii, zwanej Melą (1876), młodszej od niej o rok Gustawy, Cecylii z 1880 roku i najmłodszego Zygmunta Stanisława (1883). Zuzanna wychowywała potomstwo w polskim duchu niepodległościowym. Chorowita w dzieciństwie Mela miała polską piastunkę, która szeptała jej na dobranoc modlitwy po polsku.
Melę wyróżniały wrażliwość, uzdolnienia artystycznie i uroda. Gustawa miała podobne rysy, Cecylia wdała się w innych przodków. W tej rodzinie niczego nie brakowało. Dzieci, poza edukacją w szkołach, nauczane były dodatkowo w domu przez starannie wybranych nauczycieli. Przewinęły się przez Leszno 28 mieszkania 12 francuskie i niemieckie guwernantki. Mela od szesnastego roku życia pobierała prywatne lekcje rysunku. Uczyła się też gry na fortepianie u wykształconego w konserwatorium paryskim wybitnego pedagoga, kompozytora i popularyzatora muzyki, współzałożyciela Warszawskiego Towarzystwa Muzycznego, profesora Jana Kleczyńskiego, który, jeśli nie grał na instrumencie albo nie uczył kogoś na nim grać, to grywał w szachy, dodać trzeba, że z międzynarodowymi sukcesami.
Klingslandów było stać także na to, aby ich dzieci ubierały się pięknie i modnie, latem odpoczywały od głośnej Warszawy w nadmorskich uzdrowiskach, w Kolbergu nad Bałtykiem oraz nad Adriatykiem, w chorwackiej Abacji, na osłoniętym od północnych wiatrów półwyspie Istria. W tym samym czasie bywał tam także Henryk Sienkiewicz.
Szczęście rodziny nagle przerwała tragedia. 12 czerwca 1889 roku utopił się najstarszy, Julian, uczeń klasy szóstej gimnazjum. Miał szesnaście lat. Próbował ratować swego kolegę, Izydora Brodzkiego, studenta drugiego roku fakultetu medycznego, lat dwadzieścia, syna Paula i Emilii z Gesundheitów Brodzkich, którzy wywodzili się z Tyflisu w Gruzji. Szolem Alejchem, pisarz żydowski, w jednej ze swych nowel pisał, że Brodzcy bogactwem równali się ze sławnymi Rothschildami.
Żaden majątek nie pomógł, Julian i Izydor poszli na dno. Pochowano ich obok siebie na cmentarzu żydowskim przy Okopowej w Warszawie. Dla Klingslandowej skończyło się to załamaniem psychicznym. Mela miała wtedy trzynaście lat.
Trzy lata później, w nadzorowanej przez władze carskie szkole, otrzymała maturę z odznaczeniem, choć podobno nie znosiła dyscypliny i demonstrowała swoje poglądy patriotyczne. Groziło jej nawet usunięcie ze szkoły za używanie podczas przerwy języka polskiego, zakazanego w ramach represji po powstaniu styczniowym.
Mutermilchowie mieszkali spory kawałek drogi od Klingslandów, przy ulicy Hożej. Dokładnie przy tej jej części, która w końcu XIX wieku dostała odrębną nazwę — Sadowa. Mieszkali więc przy Sadowej numer 14, w centrum Warszawy. Niegdyś, stulecie wcześniej, dominował na tym terenie pałac Klemensa Bernaux, który nabył Leopold Kronenberg i obsadził okolicę drzewami owocowymi, następnie, w 1895 roku przejął ten majątek przedsiębiorca Frąckiewicz. Mela Muter miała wtedy dziewiętnaście lat, Michał Mutermilch — dwadzieścia jeden i mogli już snuć się razem nie tylko po właśnie wytyczonej Sadowej i nie tylko po gwarnej Leszno.
Michał też pochodził z wielodzietnej rodziny. Jego matka, Julia z Nusbaumów (Nussbaumów), urodziła ośmioro dzieci. Najstarsza, osiem lat starsza od Michała, była Emilia, późniejsza Kramsztykowa. Wspominała, że ojciec pochodził z „bardzo biednej i zacofanej rodziny żydowskiej” i był „dość despotycznego usposobienia”. Dopisało mu szczęście: „Dostał się za staraniem wuja swego Izaaka Kramsztyka, rabina, który przemawiał na pogrzebie »pięciu poległych«, do tzw. »szkoły rabinów i nauczycieli« założonej przez spolszczonych już i po obywatelsku myślących ludzi. Dyrektorem jej był znany działacz Eisenbaum, a wykładali znani polscy nauczyciele”. Była to założona w 1826 roku, działająca do 1863 warszawska Szkoła Rabinów, której Żydzi ortodoksyjni byli niechętni. Po jej ukończeniu Władysław Mutermilch pracował — pisze we wspomnieniach jego córka Emilia — „jako handlowiec i w krótkim czasie dorobił się dobrego stanowiska i sporego majątku”.
Przyszły mąż Klingslandówny od lat młodzieńczych próbował sił jako pisarz, nowelista, dramatopisarz, następnie pracował jako korespondent gazet, tłumacz. Brat Wacław, chemik z wykształcenia, też miał literackie i filozoficzne skłonności. Pod artykułami podpisywał się czasem jako „Milewski”, „Mileski” albo „Bojomir”. Po latach roztrząsał na przykład na łamach pisma Logos związki katolicyzmu z polskością.
Michał nie dzielił z Marią Melanią zdolności malarskich czy do innej dyscypliny sztuk pięknych, chcąc więc zbliżyć się do pasji żony, pisał recenzje z wystaw i wstępy do towarzyszących im katalogów. Nic nie wiadomo o tym, żeby zazdrościł Meli talentu. W latach młodości snuli się więc razem po Warszawie i chętnie zachodzili do Salonu Aleksandra Krywulta, na drugie piętro Hotelu Europejskiego przy Krakowskim Przedmieściu. Salon otwarty był dla młodej sztuki, czym bulwersował konserwatywne Towarzystwo Zachęty Sztuk Pięknych. Krywult, polski marszand-prekursor, prezentował, jako pierwszy w stolicy, dzieła impresjonistów francuskich. Pokazywał też Edvarda Muncha, Gustave’a Moreau i Jamesa Whistlera. Mela szczególnie podziwiała właśnie tego amerykańskiego malarza i grafika.
Michał Mutermilch jako lewicowiec nie miał nic przeciwko emancypacji kobiet, co ułatwiło jego młodej żonie dalszą naukę. Zapisała się w roku ślubu, w 1899, do Szkoły Rysunku i Malarstwa założonej w Warszawie w 1892 roku przez profesora Miłosza Kotarbińskiego, artystę plastyka, także śpiewaka i kompozytora. Jego placówka była postępowa, to znaczy otwarta dla pań. Profesor najpewniej postanowił skopiować model Akademii Petersburskiej, której był absolwentem z tytułem „artysty I klasy” oraz laureatem jej złotych i srebrnych medali. Akademia w Petersburgu to pierwsza w Europie państwowa uczelnia artystyczna, w której mogły studiować kobiety.
Szkoła Sztuk Pięknych w Warszawie była wtedy zamknięta przez cara za poparcie przez studentów powstania styczniowego. Reaktywowano ją dopiero w 1904 roku i od razu przyjmowała także panie, ale w tym czasie Meli nie było już w Polsce. Kraków okazał się bardziej zachowawczy. Pomimo otwarcia tamtejszej uczelni artystycznej dla kobiet w 1914 roku, pierwsze jej studentki pojawiły się dopiero sześć lat później. Uzdolnionym plastycznie młodym Polkom pozostawały zatem szkoły prywatne funkcjonujące w kraju od drugiej połowy XIX wieku, ale nie wszystkie chętne dziewczyny było na nie stać. W Krakowie na przykład działały „wyższe kursy sztuki” dla pań Adriana Baranieckiego, tzw. „Baraneum”, albo Toli Certowiczówny. Wśród uczennic pierwszej z tych placówek była młodziutka Olga Boznańska. Bardzo krytyczna wobec swoich krakowskich profesorów. Dla niej ta szkoła to było istne „muzeum”. Wspominała: „(…) poszłam na kursy do Muzeum Baranieckiego. Tam rysowało się już głowy z gipsów. Czasami bywał też żywy model. Akt? Nie było nigdy. Przez pół roku Lipiński był profesorem w Muzeum. Po nim przyszedł Piotrowski. Ale cała ta nauka nic nie była warta”.
Mela, już Mutermilchowa, w szkole Kotarbińskiego maluje pierwszy swój autoportret — Autoportret w świetle księżyca. Ukazuje piękną, delikatną, jednocześnie zdecydowaną dziewczynę: uniesiona głowa, wyprostowana sylwetka, pewne spojrzenie. W sukni białej, bez dekoltu, okrywającej postać od samej szyi, spływającej aż do ziemi, zwiewnej, gdzieniegdzie z koronką, przy mankietach i u dołu. Z delikatnym obramowaniem. Włosy czarne, w kontraście do jasnej sukni, upięte starannie, falujące. I do tego dopełniająca kompozycję brew. Czarna, prosta i mocna. Dziewczyna stoi nad jeziorem, na którym kołysze się pusta łódka, w tle majaczą drzewo i pasmo zarośli — właśnie za nimi rozbłyska światło księżyca i odbija się w tafli wody.
Autoportret w świetle księżyca powstaje z zauroczenia Meli Jamesem Whistlerem. Można w nim także odnaleźć nastroje występujące w twórczości Józefa Pankiewicza i miękkość malarstwa Eugčne’a Carričre’a. Kim jest bohaterka Symfonii w bieli numer 1 Whistlera powstałej w 1861 lub 1862 roku? Długowłosa, też w białej sukni do ziemi? To Joanna Hiffernan, kochanka malarza. Mela identycznie staje do autoportretu, jak Joanna przed Jamesem. Lekko obrócona w stronę widza, ze schowaną z tyłu prawą ręką. Whistler postawił kochankę we wnętrzu, na tle białej zasłony, na skórze dzikiego zwierzęcia. Joanna trzyma delikatny biały kwiatek, kilka innych upadło jej do stóp. Mela ucieka w otwartą przestrzeń, w światło księżyca. Podobieństwo obu obrazów jest uderzające, ale to nie peszy Meli, nawet nie stara się być oryginalna. Ona wie, że się uczy, to dopiero wprawka i zapis fascynacji artystycznej Whistlerem oraz oddanie aktualnego stanu ducha. Ona wie też, choć może jeszcze przeczuwa, że ta jej inna, własna, wielka przestrzeń jest przed nią. Tuż-tuż. Czeka.
Fragmenty pochodzą z książki:
Karolina Prewęcka
Mela Muter. Gorączka życia »
Wydawnictwo Fabuła Fraza
Warszawa 2019
One thought on “Mela Muter. Gorączka życia”