Artykuł jest częścią projektu:
Nazywam się Aleksander Gierymski. Często mówiono do mnie „Oleś”, albo po prostu „młodszy Gierymski”. „Starszy Gierymski” to oczywiście mój genialny brat Maksymilian. Urodziłem się 30 stycznia 1850 roku w Warszawie. Całe moje dzieciństwo i wczesna nauka związane były z tym miastem. Nasi rodzice, chociaż niezbyt zamożni, dbali o edukację moją, brata i sióstr. Ojciec był uzdolnionym muzykiem amatorem, miał przyjaciół wśród artystów, z którymi urządzał w domu kameralne koncerty. Ten talent odziedziczył po nim Maks, ale i ja stałem się miłośnikiem i znawcą muzyki.
Przede wszystkim chciałem jednak, tak jak starszy brat, zostać malarzem. Po zakończeniu gimnazjum uczyłem się w warszawskiej Klasie Rysunkowej. Wcześnie zadebiutowałem też jako ilustrator prasowy, zupełnie nie zdając sobie sprawy z tego, że później to zajęcie przez lata będzie głównym źródłem mojego utrzymania.
Od początku roku 1868 starałem się gromadzić fundusze na wymarzony wyjazd do Monachium, w którym od wielu lat na Akademii Sztuk Pięknych licznie studiowali Polacy i gdzie od poprzedniego roku przebywał Maksymilian.
W końcu udało się wyjechać. Oczywiście jak zwykle zajął się mną Maks i wspólnie zamieszkaliśmy w jego skromnym mieszkaniu. Natychmiast po przyjeździe pobiegłem do monachijskiej Starej i Nowej Pinakoteki, czyli tamtejszych słynnych galerii obrazów, spragniony spotkania z wielką sztuką. Potem Maks wprowadził mnie w środowisko polskich malarzy. Spotykaliśmy się z Józefem Brandtem, Juliuszem Kossakiem, Ludwikiem Kurellą. Przedstawił mnie też słynnemu malarzowi bataliście Franzowi Adamowi. Cieszył się on olbrzymim uznaniem w Monachium, a jego obraz Odwrót spod Solferino wzbudził mój zachwyt. Życie w owym czasie wypełniały mi studia, spotkania z przyjaciółmi, rozmowy, wspólne muzykowanie (jakże wspaniałym duetem był mój brat, grający na fortepianie, i śpiewający przy jego akompaniamencie Brandt!), malowanie i posiłki. To podczas pobytu w Monachium, dzięki organizowanym tam wystawom, po raz pierwszy zobaczyłem dzieła Gustave’a Courbeta, Jeana-François Milleta, Camille’a Corota, Édouarda Maneta.
Dochody i sława Maksymiliana z miesiąca na miesiąc wzrastały, miał tak wiele zamówień, że prawie nie mógł z nimi nadążyć. W marcu 1871 roku przeprowadziliśmy się do obszerniejszego mieszkania, a w maju po raz pierwszy spełniliśmy marzenie wszystkich artystów – pojechaliśmy do Włoch, gdzie zwiedzaliśmy przede wszystkim Wenecję.
Na początku 1872 roku moje modello (czyli szkic do obrazu) przedstawiające scenę sądu z Kupca weneckiego Szekspira zdobyło nagrodę za najlepszą kompozycję na zadany temat, na konkursie w Akademii. W tworzeniu tej pracy bardzo przydała mi się znajomość XV-wiecznego malarstwa weneckiego. Właściwie chyba mogę uznać, że tak jak mój brat stałem się prawdziwym artystą, zostałem też przyjęty do monachijskiego Kunstvereinu (czyli stowarzyszenia artystów i miłośników sztuki) i wystawiałem moje dzieła.
Niestety, coraz gorzej przedstawiała się sprawa zdrowia Maksymiliana. Musiał wyjeżdżać do uzdrowisk, często był zniechęcony i smutny. W listopadzie 1873 zamieszkaliśmy we dwóch w Rzymie. Maks prawie nie wstawał z łóżka, a ja go pielęgnowałem. Mało wychodziłem, właściwie tylko na chwilę: wypić kawę, kupić gazetę. Wieczorami zaglądałem czasem do jakiejś knajpki, ale nie dla odpoczynku, ale po to, żeby obserwować życie zwyczajnych Rzymian.
Gdy po kilku miesiącach zaczęły się fale upałów nieznośnych dla chorego, trzeba było opuścić Wieczne Miasto. Ostatnim ziemskim przystankiem Maksa stało się uzdrowisko w Bad Reichenhall. Zmarł tam 16 września, a w ostatniej drodze towarzyszyłem mu tylko ja, Adam Chmielowski i Bolesław Łaszczyński. Po śmierci brata namalowałem obraz przedstawiający jego pracownię w Monachium. Niektórzy, patrząc na to dzieło, pewnie myślą: ot, puste wnętrze. Gdyby popatrzyli uważnie, zrozumieliby, że to moje epitafium dla Maksymiliana: krzesło odsunięte od pianina, jakby ktoś dopiero odszedł, zgaszone świece, zawieszony na ścianie strój, którego nikt nie założy. I uchylone drzwi, za nimi inne, jasne wnętrze, do którego na zawsze przeszedł „starszy Gierymski”.
Na początku 1875 roku powróciłem do Warszawy, aby załatwić różne sprawy rodzinne. Ale wystawiłem też w Towarzystwie Zachęty Sztuk Pięknych dwa obrazy: Austerię Rzymską i Grę w mora.
Recenzenci chwalili technikę i walory kolorystyczne dzieł, zarzucając im jednak niewłaściwy wybór tematyki, która wydała im się zbyt prozaiczna i realistyczna. Ale mimo wszystko był to dobry czas: miałem trochę własnych pieniędzy, eleganckie ubrania i interesujące towarzystwo – poznałem bowiem jedną z najwspanialszych kobiet moich czasów, wielką aktorkę Helenę Modrzejewską, w której chyba nawet trochę się kochałem, pierwszą studencką miłością. Urodę tej niezwykłej kobiety, jej wdzięk i otaczający czar usiłowałem oddać na obrazie Sjesta włoska, powtórzonym w dwóch wersjach.
Inspiracją dla Sjesty było malarstwo włoskich mistrzów – Tycjana i Tintoretta. Malując obraz, myślałem o Modrzejewskiej, ale też o sztuce i jej zadaniach. Swoje przemyślenia tak ująłem w liście do Prospera Dziekońskiego w 1875 roku: „Czegoś innego [zacząłem] żądać od sztuki, takich szalonych finezji, takich myśli, jakich by się nie podjął najpierwszy artysta na świecie, a nie autor ordynarnej Osterii. To za gwałtowny skok z karczmy do najpoetyczniejszego, sto myśli zawierającego obrazu z kobietami najdystyngowańszymi”1.
Innym dowodem na moje artystyczne zmagania z tamtego czasu, dotyczące głównie problemu ukazania powietrza i światła, stał się obraz W altanie. Studia do tego dzieła prowadziłem, pracując wiele godzin w pełnym słońcu, analizując wytrwale i bez końca plamy barwne i słoneczne refleksy.
Słońca miałem faktycznie dużo, bo od kwietnia 1875 roku znów mieszkałem we Włoszech. Niestety, mimo wytężonej pracy, moje finanse przedstawiały się katastrofalnie. W 1879 powróciłem więc do Warszawy, mając zamiar pozostać w niej kilka miesięcy, a ostatecznie zostałem kilka lat.
Żyłem w biedzie, pracowałem dużo. Wieczory spędzałem w cukierni u Paraviciniego. Było to miejsce szczególne: spotykali się tam artyści, literaci, dziennikarze i krytycy. Kusiły u niego ciastka, wyśmienita kawa, bilard i szachy. Dla mnie najbardziej pociągający w tym wszystkim był bilard, w którym byłem prawdziwym mistrzem. A zresztą na nic innego nie było mnie stać.
Ponieważ znów zatrudniłem się jako ilustrator prasowy, chodziłem ciągle po ulicach, obserwując moje rodzinne miasto. Piękne i odpychające, wykwintne i ponure, pełne ludzi bogatych i takich, którzy ledwie utrzymywali się przy życiu, mimo, że tak ciężko pracowali. To wszystko dzięki moim rysunkom mogli obejrzeć czytelnicy warszawskich gazet. Fascynowały mnie najbiedniejsze dzielnice: Stare Miasto, Solec, Powiśle. Ich nędzna zabudowa, ciągły ruch, praca, handel i malownicze postacie. Owocem tych zainteresowań były obrazy: Żydówka z pomarańczami, Powiśle, Brama na Starym Mieście, Święto trąbek i Piaskarze.
Z Warszawy wyjeżdżałem na krótkie wycieczki (do Puław, Kazimierza, Lublina), z których również przywoziłem rysunki. Warszawskie stosunki, prawdę mówiąc, głęboko mnie jednak rozczarowały. Nieporozumienia z przyjaciółmi, problemy ze zdrowiem, to wszystko skłoniło mnie do wyjazdu. Ruszyłem do Wiednia, potem do Rzymu, aby w 1888 roku znów znaleźć się w Monachium.
W międzyczasie odnowiłem znajomość z Ignacym Korwin-Milewskim. Co to był za niezwykły typ! Sam studiował malarstwo, gdy zaś uznał, że nie ma talentu, zaczął z zapałem kolekcjonować dzieła innych malarzy. Bogacz, awanturnik, zdobywca kobiecych serc, z kupowania obrazów uczynił swoją największą pasję, koncentrując się głównie na pracach polskich malarzy tworzących w ostatnich 30 latach naszego odchodzącego właśnie w przeszłość XIX wieku. Krótko mówiąc: dzięki niemu poprawiła mi się znacznie sytuacja finansowa, bo i moje obrazy go zainteresowały. A moją wyobraźnię malarską zaczął w tamtym okresie zajmować temat nokturnu miejskiego, czyli wizji miasta nocą. Stworzyłem między innymi takie prace jak Plac Wittelsbachów w Monachium w nocy i Plac Maksymiliana Józefa w Monachium w nocy.
Odkryłem też wówczas pewną prawdę, ważną dla mnie jako artysty: w obrazie liczy się nie tylko wierne oddanie rzeczywistości, ale pewne uogólnienie, przefiltrowanie tego, co się widzi, przez naszą pamięć i uczucia.
Dzięki mojemu hojnemu mecenasowi Korwin-Milewskiemu tematykę nocnego miasta, efektów świetlnych nad wodą, ale również zderzenia się dnia i nocy, mogłem kontynuować w Paryżu. W latach 1890–1893 wielką przyjemność sprawiało mi przebywanie w artystycznym środowisku, które można było nazwać prawdziwie moderne – nowoczesnym, tworzącym sztukę odpowiednią dla współczesnego nam świata…
W roku 1893 jeszcze raz przyjechałem do Polski. Tym razem jednak do Krakowa. Bywałem wówczas częstym gościem w Bronowicach u Włodzimierza Tetmajera. Dla mnie, odwiecznego mieszkańca miasta, pobyty w tym miejscu stały się impulsem do wykonania kilku obrazów o tematyce wiejskiej. Niektóre z nich, jasne i słoneczne – takie jak Chłopiec niosący snop – były podsumowaniem moich artystycznych doświadczeń paryskich, w tym także reakcji na widziane w stolicy Francji malarstwo impresjonistów.
Na zawsze opuściłem Polskę w 1895 roku. I żyłem tak, jakby gnał mnie wieczny niepokój. Nieustannie przemierzałem Europę, zatrzymując się w Rzymie, w Monachium, wracając do Francji i do Włoch (byłem w Amalfi, Palermo, Wenecji i Weronie). Tworzyłem obrazy pełne precyzyjnych detali, jak na przykład Katedra w Amalfi, Portal kościoła Sant’Anastasia w Weronie, ale też inne, emanujące ciszą i ukrytymi znaczeniami symbolicznymi, jak Wnętrze bazyliki św. Marka w Wenecji czy Krajobraz.
A teraz jestem znów w Rzymie, jest początek roku 1901, a ja czuję się znękany chorobą, wycieńczony nieustającą wędrówką. Czuję, że dochodzę do krańca moich dni i za chwilę ruszę w ostateczną podróż.
Aleksander Gierymski zmarł w rzymskim szpitalu 6 marca 1901 roku i został pochowany na cmentarzu na Campo Verano w Rzymie. Był artystą, który całe swoje życie spędził, poszukując ulotnego, trudnego do zdefiniowania, artystycznego ideału, którego we własnym odczuciu nigdy nie osiągnął. Żył wyłącznie dla sztuki. Swoimi obrazami nie chciał nikogo wzruszać, nie malował zgodnie z panującym gustem, aby zdobyć uznanie. Obserwował naturę, starał się ukazać nastrój ulotnych chwil dostrzeżonych w przyrodzie. Badał kolor i światło. Te obserwacje i przekładanie ich na płótno stało się jego artystyczną obsesją.
Dziś uznawany jest za jednego z najwybitniejszych przedstawicieli realizmu, prekursora luministycznych, czyli związanych ze światłem, i kolorystycznych eksperymentów w malarstwie polskim końca XIX w.
Bibliografia:
1. Aleksander Gierymski 1850-1901, katalog wystawy, red. Z. Jurkowlaniec, M. Porajska-Hałka, M. Jurkiewicz, Muzeum Narodowe w Warszawie, Warszawa 2014.
2. Galeria Malarstwa Polskiego. Przewodnik. Muzeum Narodowe w Warszawie 1995, red. E. Charazińska, E. Micke-Broniarek, Warszawa 1995.
3. Micke-Broniarek E., Aleksander Gierymski, Wrocław 2004.
4. Micke-Broniarek E., Malarstwo polskie. Realizm, naturalizm, Warszawa 2005.
Redakcja: Anna Skurska
- Aleksander Gierymski 1850–1901, katalog wystawy, red. Z. Jurkowlaniec, M. Porajska-Hałka, M. Jurkiewicz, Muzeum Narodowe w Warszawie, Warszawa 2014. ↩
Dziękujemy Ci, że czytasz nasze artykuły. Właśnie z myślą o takich cudownych osobach jak Ty je tworzymy. Osobach, które lubią czytać i doceniają nasze publikacje. Wszystko, co widzisz na portalu jest dostępne bezpłatnie, a ponieważ wkładamy w to dużo serca i pracy, to również zajmuje nam to sporo czasu. Nie mamy na prowadzenie portalu grantu ani pomocy żadnej instytucji. Bez Waszych darowizn nie będziemy miały funduszy na publikacje. Dlatego Twoje wsparcie jest dla nas bardzo ważne. Jeśli lubisz czytać niezłosztukowe artykuły – wesprzyj nas.
Dziękujemy Ci bardzo, Joanna i Dana, założycielki Fundacji Niezła sztuka
A może to Cię zainteresuje:
- Józef Brandt. Poeta stepowy, pod którego pędzlem czasy zamarłe zmartwychpowstają - 19 maja 2019
- Aleksander Gierymski o sobie samym - 30 kwietnia 2018
- Aleksander Gierymski i wątki warszawskie w jego twórczości - 20 kwietnia 2018
Chyba błąd rzeczowy. Franz Adam nie namalował obrazu “Bitwa pod Solferino” tylko “Odwrót spod Solferino”. Mylę się?
Dziękujemy za uwagę 🙂 poprawione. D