Pani Liza
Prywatnie był to po prostu salon pani Lizy, rzadziej salon Pareńskich, nigdy – Stanisława Pareńskiego. Przepracowany doktor, śpieszący się od jednej sprawy do drugiej, sam bywał gościem we własnym domu. Pisał:
„3 września 1899
Człowiek wstając rano, nie wie, co go w południe czeka! Zasiedziałem się przy chorym, to i trochę późno na obiad wracam… Kto mnie u drzwi wita? Najukochańsza Małżonka, którą wczoraj kilkadziesiąt wiorst od Krakowa żegnałem na cały tydzień! Zjechała na lustrację domu, służby, kasy i mnie. Wszystko po swojej myśli znalazła, więc humor miała wspaniały! Ja, w miarę zagęszczania się salonu, coraz słabszy. 26 person ukradło mi pół dnia i kawał nocy, bo dokładnie do północy siedzieli… Wziąłem rewanż i ni kropelki wina nie dałem. Rozmowa była wyborowa, dowcip elegancki… Szczególna to dla mnie przyjemność, że wszyscy w naszym domu tak dobrze się czują. Radość ogromna, wprost szczęście, tylko dlaczego nie mogę spokojnie pracować, kiedy mam na to największą akurat ochotę?”
Aktor Jerzy Leszczyński wspominał: „Mawiało się «Idę na Wielopole». Oficjalnie chodzono do Pareńskich na „czwartki”, a nieoficjalnie, jak pokazuje cytowany list, niemal codziennie. Reprezentacyjne pokoje pierwszego piętra były rozmieszczone od frontowej strony pałacyku. Tutaj zbierali się goście i tutaj narodziła się legenda tego salonu artystyczno-literackiego. Niekwestionowana to zasługa pani domu, która według przekazów była urocza. W mieście nazywanym polskimi Atenami Eliza Pareńska nazywana była przez pochlebców Aspazją.
„Osiwiała bardzo wcześnie, pudrowała włosy biało, co dawało jej kształtnej głowie charakter osiemnastowiecznej markizy, z wiecznie młodą figurą, prosto a wytwornie ubrana, miała w życiu ówczesnego Krakowa swoją jakby «udzielność»; salon jej był bardzo realną siłą” – pisał Tadeusz Żeleński. Usposobienie miała optymistyczne, co udzielało się towarzystwu, czarująco prowadziła konwersację, była towarzyska, skrupulatna, a kiedy trzeba nieustępliwa. Posiadała bezcenny dar zjednywania sobie ludzi różnych stanów, przez co uznawano ją za osobę wpływową, potrafiącą nadać niejednej sprawie właściwy bieg.
W swoim salonie była niezrównaną gospodynią i na przekór przysłowiowej galicyjskiej oszczędności przyjmowała z rozmachem: ser szwajcarski od Hawełki, ptifury od Maurizia, kawior, sardynki, węgierskie wino, słodka wódka i oczywiście torty – najczęściej czekoladowe i orzechowe z różanym nadzieniem. Doktorowa Pareńska, radczyni, umiała zręcznie zmienić temat, gdy dyskusja stawała się nazbyt burzliwa. Wbrew porzekadłu wiodło się jej w miłości i w kartach; w grze w winta podobno nie miała sobie równych wśród kobiet, wybornie też grała na fortepianie. Była siłą sprawczą każdego przedsięwzięcia, w które się angażowała. Lucyna Kotarbińska pisała: „Ona jedna może skuteczną interwencją wyjednać prolongatę terminu w sferach, do których my w tej chwili żadnego dostępu już nie mamy”. Z tarapatów finansowych wyciągała nie tylko Kotarbińskich, wspierała pożyczkami znajomych i regulowała długi karciane, bo choć „grało się z całą furią, aby coś załapać”, przy gotówce byli na Wielopolu tylko gospodarze. „Często zdarzało mi się w ciągu wieczora prosić panią Elizę o pożyczkę, którą mi wręczała zawsze z przemiłym uśmiechem, dając radę wytrawnego gracza: «Niech pan gra spokojnie i nie rachuje nigdy na wygraną, bo wtedy przegrana jest pewna»” – wspominał jeden z bywalców. Pareńska była więc po trosze „domem bankowym Młodej Polski”, nieoficjalną agendą Towarzystwa Dobroczynności.
„Nieopisanie hojna w razach składek i pomocy” wspierała także Stanisława i Dagny Przybyszewskich. Kiedy w 1900 roku małżeństwo tych dwojga było już fikcją, Dagny pożyczyła od Pareńskiej pieniądze przed swoim wyjazdem z Krakowa.
„Ponieważ pani Dagny zaciągnęła u Pani dług w wysokości 25 fl. i kazała mnie prosić, bym sumę tę Pani zwrócił, więc dam Pani te obrazy (Skarby Sezamu Wyspiańskiego i Szopen Weissa – M.Ś.) za 175 reńskich (…). Nie umiem Pani wypowiedzieć, jak jestem Jej wdzięczny za szczerą a głęboką życzliwość, jaką Pani naszemu rozbitemu gniazdu zawsze okazywała, a j żeli sam osobiście nie przychodzę, to li tylko dlatego, że mi trudno mówić, wręcz lękam się ludzi” – pisał Stanisław Przybyszewski.
Pani Liza propagowała wśród znajomych modę na wzornictwo ludowe, agitowała na rzecz towarzystwa Polska Sztuka Stosowana i walczyła o posadę dyrektora teatru dla Stanisława Wyspiańskiego. Przez wiele lat, razem z Władysławem Żeleńskim, zabiegała o stworzenie orkiestry symfonicznej, bo w Krakowie działała tylko austriacka orkiestra wojskowa prowadzona przez Józefa Hocka (znane jest powiedzenie Wyspiańskiego „żadnych hocków!”). Wszystko to przypomniał po latach Tadeusz Żeleński w serdecznym wspomnieniu o domu teściów.
Towarzystwo
Wiele osób przewinęło się przez ten jedyny w swoim rodzaju salon. Gdyby wzorem Boya pokusić się o przedstawienie ich, należałoby wymienić bez mała setkę osób, wśród nich późniejsze sławy z dziedziny medycyny, sztuki, literatury, a do tego wszystko, „co było jeszcze utalentowane w Krakowie”. Zanim jednak znaleźli się tam: Adam Asnyk, Władysław Reymont, Tadeusz Pawlikowski, Karol Frycz, Jacek Malczewski czy Witold Wojtkiewicz – początkowo było to miejsce spotkań inteligencji mieszczańskiej, ludzi nauki skupionych, jak gospodarz, wokół Uniwersytetu Jagiellońskiego i szpitala św. Łazarza.
W drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych dziewiętnastego wieku, kiedy Pareńscy przyjmowali już na Wielopolu, nastąpiły w ich towarzystwie pewne przetasowania. Demokratyczno-postępowe poglądy gospodarzy zadecydowały o charakterze spotkań i o tym, kto ich odwiedzał. Nadal licznie reprezentowane było środowisko uniwersyteckie, ale miejsce wykładowców stopniowo zajmowali ich utalentowani uczniowie, którzy chętnie bratali się ze światem bohemy. Dom Pareńskich stał się na kulturalnej mapie Krakowa miejscem modnym i dość niezwykłym, bo tylko dzięki dyplomacji gospodarzy mogły się tu zetknąć na gruncie towarzyskim tak różne osobowości jak: Leon Wyczółkowski, Jan Stanisławski, Włodzimierz Tetmajer z Józefem Mehofferem, Kazimierzem Sichulskim, Stanisławem Czajkowskim; Władysław Żeleński z Bolesławem Raczyńskim czy Franciszkiem Bylickim; Rudolf Starzewski, Witold Noskowski z Arturem Górskim, Ignacym Sewerem-Maciejowskim; Kazimierz Przerwa-Tetmajer ze Stanisławem Przybyszewskim, Ludwik Solski z Józefem Korabińskim. Bywali tam: Stanisław Wyspiański i jego lekarz, Julian Nowak, Maciej Jakubowski i jego asystenci Jan Raczyński i Tadeusz Żeleński.
Nie obywało się bez rozdźwięków, gdy na kilkunastu metrach kwadratowych zeszło się jednocześnie kilka silnych indywidualności.
„Na bajkę zakrawa, a jednak najprawdziwszą prawdą jest scena, gdy Stanisławski rzucił Wyczółkowskiemu (grającemu co prawda jak noga) kartami w łeb, rycząc: «Z durniami nie gram!». Zrobił się popłoch, Wyczół się rozpłakał, oprzytomniały Stanisławski zaczął go ściskać, no i partia potoczyła się dalej” – pisał Żeleński.
W tym towarzystwie zdarzały się rozmaite humory sytuacyjne, wywołujące uśmiech nawet po wielu latach. Aktor Jerzy Leszczyński przypomniał jedno z większych przyjęć z okazji imienin Elizy, na których stawił się „nieomal cały Kraków”. W tłumie przybyłych Stanisław Pareński, który tego dnia wyjątkowo późno skończył swoją praktykę, sam został wzięty za gościa:
„Skromnie stanął w drzwiach wejściowych, obserwując dobrze już podpitą hałastrę, rżnącą przy sześciu stolikach w karty. Obok niego, oparty o framugę drzwi, stał jakiś młody człowiek, przejezdny literat z Warszawy, którego na swoją odpowiedzialność wprowadził do Pareńskich Rudolf Starzewski. Gość minę miał znudzoną, ukradkiem ziewał od czasu do czasu. W pewnej chwili spojrzał na zegarek.
– Ho, ho, już pierwsza godzina – trzeba zmykać. A szanowny pan – zwrócił się do Pareńskiego – zostaje jeszcze?
Profesor uśmiechnął się.
– Mój Boże, panu to dobrze, może się pan ulotnić, a ja muszę tu zostać.
– Musi pan, dlaczego?
– A bo widzi pan… jestem gospodarzem tego domu.”
Lucyna Kotarbińska, żona Józefa, dyrektora Teatru Miejskiego w latach 1899–1905, w swoich pamiętnikach pisze dyplomatycznie:
„Dom pp. Pareńskich, doktora, przezacnego człowieka, i żony jego, p. Elizy, światowej, inteligentnej i zajmującej kobiety, grającej dużą rolę w mieszczańskim świecie, odznaczał się gościnnością, z której nieraz korzystaliśmy i my. Ale mimo że widywałyśmy się dość często, bo niemal co poniedziałek, łaskawie nas odwiedzała pani doktorowa, nie przyszło między nami do bliższej zażyłości.”
W liście do męża zdradza już więcej szczegółów: „Wczoraj od 9-tej rano do 12-ej w nocy byłam u Pareńskiej z Sewerami. Tak pękałyśmy z niczego ze śmiechu, że ja się posiuś…, a Sewer zwymyślał nas od idiotek (…). Pareńsia miła dla mnie była nad wszelki wyraz”. Sama Kotarbińska przyjmowała w swym mieszkaniu przy ulicy Radziwiłłowskiej w poniedziałki od siedemnastej „do której Bóg dał”.
Maria z Güntherów i Ignacy Maciejowscy, czyli Sewerowie, przyjmowali codziennie w swoim trzypokojowym mieszkaniu przy ulicy Batorego 6 na drugim piętrze. Podobnie jak Pareńscy, z którymi żyli w serdecznej przyjaźni, wspierali mało znanego wówczas malarza Stanisława Wyspiańskiego, zresztą nie tylko jego. W latach trzydziestych w felietonie Na początku była chuć Żeleński opublikował fragmenty korespondencji Elizy Pareńskiej i Ignacego Maciejowskiego. Bo choć widywali się często – bywało, że i codziennie – to namiętnie hołdowali sztuce epistolarnej.
W pewnym okresie Eliza Pareńska przyjaźniła się z Idalią Pawlikowską, żoną poprzedniego dyrektora teatru, Tadeusza Pawlikowskiego, siostrą Józefa Kotarbińskiego. Michał Pawlikowski napisał w Pamiętnikach, że „intymnym gościem” bywał u niej Tadeusz Żeleński. Ochłodzenie stosunków między obiema kobietami nastąpiło około 1905 roku, prawdopodobnie w związku z walką o posadę dyrektora Teatru Miejskiego (właśnie w tym roku wygasła sześcioletnia dzierżawa Kotarbińskiego). W rozpisanym konkursie na nowego dzierżawcę Pareńska opowiedziała się po stronie Stanisława Wyspiańskiego. Do konkursu stanęli także Józef Kotarbiński i Ludwik Solski, któremu ostatecznie przypadło zwycięstwo.
To właśnie Józef Kotarbiński wymyślił wyborne określenie „furia towarzyskości”. Oprócz Lucyny Kotarbińskiej miała ją mieć także Pareńska, bo przyjmowała gości bez liku, nawet na rozjazdach. Sam Pareński mawiał w takich sytuacjach: „Jaki człowiek durny, mając małżonkę o spokoju marzy!”.
Tradycją na Wielopolu były wieczory tematyczne – wieczór literacki, muzyczny, innym razem zabawa w teatr. Wielkim powodzeniem cieszyły się tableaux vivants, czyli widowiska parateatralne inscenizujące wydarzenia zaczerpnięte z historii, sztuki czy literatury, inspirowane dziełami Henryka Sienkiewicza, Adama Mickiewicza czy Jana Matejki. Żywy obraz kształtował się na oczach widzów. W określonym momencie zgrupowane osoby ustawiały się i nieruchomiały, tworząc wybraną scenkę. Do projektu i nadzoru nad wykonaniem tableaux angażowano artystów.
Na Wielopolu zabawy parateatralne reżyserował Stanisław Wyspiański. Zanim choroba wyłączyła go z rozrywek, chętnie udzielał się w towarzystwie. Projektował kostiumy i dekoracje, przygotowywał rekwizyty. Wśród wielu listów adresowanych do Pareńskiej znalazł się i ten, napisany przez Wyspiańskiego w grudniu 1896 roku:
„Szanowne i Łaskawe Panie!
Niezmiernie żałuję, ale przed niedzielą nie będę mógł znaleźć czasu, aby u Szanownych Pań być celem omówienia obrazu żywego, mam bowiem bardzo pilne zajęcia terminowe i od nich odstąpić nie mogę. Łączę wyrazy poważania dla Wnej Pani, a dla panienek ukłony.”
Panienki, Marynia i Zosia, wychowywały się w salonie rodziców, w towarzystwie córek Heleny Rydlowej i Antoniny Domańskiej, przyjaciółek Elizy. Tutaj odbierały pierwsze lekcje dorosłości. Na próżno po latach zgorszona Julia Tetmajerowa pisała: „Jeżeli te dzieci tak nieurabiane nie przepadną, to będzie cud!”.
Dużą rolę w tych naukach odegrał stały bywalec salonu – kanonik Juliusz Drohojowski, od 1886 roku kapelan Towarzystwa Dobroczynności. Razem z Pareńskim wszedł do Towarzystwa Wzajemnej Pomocy Uczestników Powstania Polskiego z r. 1863 i był jego zastępcą. Nazwany przez Boya – nie bez powodu – najcharakterystyczniejszą figurą ówczesnego Krakowa, ten były powstaniec żył w wielkiej przyjaźni z gospodarzami domu.
„Szlachcic z urodzenia i wychowania, doskonale się czuł wśród salonów arystokracji, a przez wdzięczność za gościnę, wykorzystując stosunki watykańskie, zabiegał niebezinteresownie, przez swego przyjaciela A. Wołyńskiego o różne dla nich tytuły, ordery, dyspensy, rozwody itp” – napisała Janina Brieremeister-Rojewska.
Drohojowski szybko znalazł się na celowniku miejscowych dewotek. Aleksandra Czechówna pisała:
„O ile słyszę, to nie jest to Kapłan, którego samo nazwisko nakazywałoby już cześć i szacunek, a przytem nie dopuszczało do żadnych obmów i plotek. Otóż Ksiądz ten jest bardzo częstym gościem u Pareńskich, jeździ z niemi do Krzeszowic (Tenczynka – M.Ś.), zakłada i pielęgnuje ogród Pareńskiej, i tym podobne oddaje jej przysługi.”
Zdaje się, że ogrodnictwo było jego pasją. W 1904 roku znalazł się nawet w składzie komisji plantacyjnej do spraw miejskich zakładów ogrodowych. Ksiądz kanonik związany był z Pareńskimi w dobrych i złych chwilach – udzielał chrztów, ślubów, a na koniec, wiele lat później, pochował swojego serdecznego przyjaciela.
Stanisław Wyspiański
Późnym latem 1894 roku kłopoty finansowe zmusiły Stanisława Wyspiańskiego do przerwania studiów malarskich w Paryżu. Wrócił do Krakowa, gdzie przeżywał swoje niepowodzenie, brak pieniędzy i możliwości twórczej realizacji. Pierwsze duże zlecenie dostał w czerwcu 1895 roku – były to prace przy polichromii kościoła Franciszkanów. Prawdopodobnie w tym okresie poznał również Elizę Pareńską. Dzień, w którym Lucjan Rydel przedstawił swojego przyjaciela gospodarzom na Wielopolu, zaważył na życiu Pareńskich i młodego artysty.
Był to jeden z pierwszych domów mieszczańskich, jeśli nie pierwszy – jak chce Boy – w którym zaczęto kupować i kolekcjonować obrazy. W wytwornych wnętrzach Eliza Pareńska wieszała je oprawione w proste drewniane ramy. Zanim odkrył go Kraków, w dużej mierze ona odkryła go dla Krakowa. Siedemnaście lat wcześniej, po sukcesie Bitwy pod Grunwaldem, Jan Matejko otrzymał od Rady Miasta berło, symboliczny znak przywództwa nad polską sztuką. Eliza była przekonana, że nadszedł czas, aby berło po zmarłym mistrzu przejął jego uczeń. Tymczasem jednak Wyspiański nadal czekał na swój Grunwald i było mu tym ciężej, że nie miał pieniędzy na kredki. Tak pisał o tym w liście do Lucjana Rydla:
„(…) ale jak mam zupełną świadomość, że potrafię i mogę, tak mam zupełną świadomość, że płótna, farby, modele kosztują i przecież czém trzeba te koszta pokrywać. – Pomyśl sobie, co za szkoda, do tego czasu ja mógłbym już był mieć za sobą Grunwaldy, bo mnie na to stać, stać zupełnie.”
W salonie Elizy Pareńskiej Stanisław Wyspiański był częstym, niemal codziennym gościem. Czy przychodził tam dla niej, czy może dla jej pięknych córek, które po latach uwiecznił w swoich dziełach? W 1895 roku Eliza Pareńska miała trzydzieści osiem lat, Maryna, Zosia i Lizka odpowiednio – jedenaście, dziewięć i siedem. Wyspiański przepadał za dziećmi i miał z nimi doskonały kontakt, jednak prawdziwa nić porozumienia połączyła go z panią domu. Nawet po latach panny Pareńskie – jak wspominał Boy – zawsze trzymały się w „pełnym szacunku dystansie”.
W licznych wspomnieniach zapamiętano Wyspiańskiego jako człowieka małomównego i zamkniętego w sobie. Był trudny we współżyciu – wyniosły, apodyktyczny, bezkompromisowy, bezlitosny w osądach, a przy tym „wrażliwy jak mimoza”. Czy mógł mieć przyjaciół, a, co istotniejsze, czy rzeczywiście ich potrzebował? Julian Nowak napisał:
„Miał przyjaciół swego talentu – swego geniuszu – tych potrzebował, natomiast nie potrzebował przyjaciół swej osoby, przyjaciół swego serca, choć przecie te rzeczy zdają się być nierozdzielnie z sobą związane.”
Eliza doskonale to rozumiała, dostrzegała talent i szanowała indywidualność młodego artysty. Wspomagała go materialnie, ale tylko w taki sposób, aby nie urazić przy tym jego dumy. Zupełnie inaczej za to promowała go
wśród swoich znajomych:
„Pani profesorowej Wyspiański wiele miał do zawdzięczenia z okresu swoich początków artystycznych, przed – a i po 1897: przeczuła ona niezwykłość talentu tego niepozornego malarzyny, zakupiła kilkanaście jego obrazów, wpakowała innym co najmniej drugie tyle, tyrańsko pilnując, by nie wyzyskano artysty w ocenie finansowej – i tak niemało się przyczyniła do wyciągnięcia przyszłej sławy z głodu” – wspominał Adam Grzymała-Siedlecki.
W pierwszych latach po powrocie z Paryża Wyspiański, mimo problemów osobistych i chronicznego braku pieniędzy, nie przypominał jeszcze złamanego chorobą samotnika. W karnawale 1897 roku bawił się na balach i wieczorkach, które organizowały zaprzyjaźnione panie z towarzystwa, między innymi Eliza Pareńska i Maria Maciejowska. Uczestniczył w Wielkiej Sobótce Koła Artystyczno-Literackiego, gdzie prezesem był Juliusz Kossak. Do przebywającego w Paryżu Lucjana Rydla napisał: „Bawię się, chodzę na bale, oglądam piękne dziewczyny i piękne panie, efekta liczne widzę i chcę niektóre wprowadzić w obrazy”. Być może uczestnictwo w balach było obliczone na promocję własnej osoby w towarzystwie i wyrobienie sobie nowych kontaktów, przez kolejne miesiące Wyspiański zmagał się bowiem z narastającą frustracją: „Ludzie, z którymi mam stosunki, to jest hołota najwstrętniejsza i to mnie zabija – i wyjścia w Krakowie nie ma z tej sytuacji”, czy „ale skąd wezmę na wykonanie pieniędzy, wiesz, że to rozpacz, rozpacz, taka przymusowa bezczynność, że po prostu mi się w głowie mąci, ja mam rywalizować z ludźmi, którym nie brak niczego i pomimo tego nie mogą dać mi radę, i to co ja czuję co bym mógł zrobić, gdybym bezczynnie nie siedział”.
Zdaniem Antoniego Waśkowskiego pierwszy ciężki atak choroby będącej następstwem kiły nastąpił w lipcu 1898 roku. Dla ciotki i opiekunki artysty, Joanny Stankiewiczowej, byłej guwernantki dzieci Jana Matejki, wiadomość o przyczynie pogarszającego się stanu zdrowia siostrzeńca była druzgocąca. Najwyraźniej nowa sytuacja przerosła ich oboje, bo Wyspiański wyprowadził się od ciotki i uciekł na kilka dni do Konar, gdzie przebywała Teofila Pytkówna, nazywana Teosią – matka jego nieślubnej córki, Heleny. Po powrocie do Krakowa wynajął małą pracownię przy placu Mariackim 9 i zaczął przygotowywać rysunki do witraży franciszkańskich. Latem 1899 roku nawrót choroby ponownie przykuł go do łóżka, tym razem na kilka miesięcy. Częściowo sparaliżowany, stracił czucie w dłoni. Pieniądze się kończyły, a wydatków przybywało. We wrześniu Teofila Pytkówna urodziła mu drugie dziecko, syna.
Lekarze widzieli szanse na poprawę jego zdrowia w klimacie śródziemnomorskim. Lucjan Rydel rozpoczął akcję zbierania pieniędzy na kurację zdrowotną i z upoważnienia Wyspiańskiego sprzedał kilkanaście obrazów i rysunków. To także Rydel napisał list do Henryka Sienkiewicza, w którym przedstawił tragiczną sytuację chorego malarza. Sienkiewicz był fundatorem stypendium imienia Marii z Szetkiewiczów Sienkiewiczowej, przyznawanego chorym literatom.
Na południe Wyspiański nie pojechał. Pieniądze zdobyte przez Rydla pozwoliły jemu i Teofili przeczekać okres rekonwalescencji. Pod koniec roku Lucyna Kotarbińska zanotowała:
„Wyspiański wygląda jak spuchnięty. Umysł żywy, jasny, w rozmowie nawet uśmiechnął się parę razy, co u niego bardzo rzadkie, ale nie krew, limfa jakaś płynie w jego żyłach. Biedny. I pomyśleć, że to bez ratunku, że skazany, że przedwcześnie ginąć musi. Dr. Nowak nadludzkie robi wysiłki, aby zapobiec rozwojowi choroby. Nie pomaga nic. Bo do najradykalniejszych środków organizm ma idiosynkrazję.”
Bolesna świadomość własnej śmiertelności, narodziny kolejnego dziecka, nieformalność związku, a przy tym doświadczenia własnego dzieciństwa i głęboko zakorzenione poczucie odpowiedzialności zaważyły na decyzji Wyspiańskiego, aby pojąć matkę swoich dzieci za żonę. Ślub odbył się 18 września 1900 roku. Został szybko unieważniony po tym, jak wyszło na jaw, że malarz był jednocześnie ojcem chrzestnym córki, Heleny. Powtórny ślub Wyspiańskich z polecenia biskupa odbył się przy zamkniętych drzwiach kościoła i bez zapowiedzi 17 listopada. Teofili nienawidziła (z wzajemnością) Joanna Stankiewiczowa i nie akceptowali jej znajomi malarza. On sam jednak wymagał od otoczenia bezwzględnego szacunku dla tej, którą wybrał na żonę.
Małżeństwo inteligenta z chłopką nie było wtedy w Krakowie niczym nowym. Dziesięć lat wcześniej Włodzimierz Tetmajer ożenił się z Anną Mikołajczykówną, z jej siostrą zaręczony był Ludwik de Laveaux, a do ślubu z „miastowym panem” szykowała się właśnie trzecia z sióstr, Jadwiga. I to właśnie ten ślub stał się kanwą najsłynniejszej krakowskiej plotki.
Starającym się o rękę najmłodszej Mikołajczykówny był nie kto inny jak Lucjan Rydel. Konkury i przygotowania do ślubu były wielką sensacją towarzyską. „Kiedy Lucio zwozi siano z pola, siostry jego zwiedzają Paryż!” – komentowała w pamiętniku Aleksandra Czechówna. Na wesele pan młody zaprosił jedynie garstkę znajomych z Krakowa, wśród nich Wyspiańskiego, z którym przyjaźnił się już od ponad piętnastu lat. Nie obyło się przy tej okazji bez zgrzytu, bo Rydel najwyraźniej zapomniał o Teofili. Na szczęście szybko wyjaśnił nieporozumienie i udało mu się udobruchać przyjaciela, bo Wyspiański pojawił się na ślubie i weselu w Bronowicach.
Fragmenty pochodzą z książki:
Monika Śliwińska
Muzy Młodej Polski. Życie i świat Marii, Zofii i Elizy Pareńskich
Wydawnictwo ISKRY
Warszawa 2014