O czym chcesz poczytać?
  • Słowa kluczowe

  • Tematyka

  • Rodzaj

  • Artysta

Pokonać mur. Wspomnienia



Przekaż nam 1.5%. Wesprzyj naszą edukacyjną misję »

Marina Abramovic, pokonać mur, biografia, wydawnictwo rebis, Niezła sztuka„Doświadczyłam wolności absolutnej – czułam, że moje ciało nie zna ograniczeń, że ból nie ma żadnego znaczenia, że nic się nie liczy – i to mnie upoiło”.
– Marina Abramović

Osnową książki Pokonać mur jest historia zgoła operowego romansu – dwunastoletniej współpracy artystki z performerem Ulayem i ich podróży furgonetką po Europie, często bez grosza przy duszy; związku, który dobiegł dramatycznego końca na Wielkim Murze w Chinach. Opowieść Mariny, momentami poruszająca, pełna przygód i po prostu zabawna, opisuje jej wyjątkową karierę artystyczną związaną z poddawaniem ciała ekstremalnym próbom strachu, bólu, wyczerpania czy zagrożenia w dążeniu do emocjonalnej i duchowej przemiany. Książka Pokonać mur, która sama w sobie stanowi niezwykły performans, w obrazowy i wyrazisty sposób przedstawia bezprzykładne życie wyjątkowej artystki.


Marina Abramović – artystka, córka bohaterów II wojny światowej, dorastała w Jugosławii rządzonej przez Titę w atmosferze surowego etosu pracy. Nic nie zdołało jednak poskromić jej nienasyconej ciekawości świata, pragnienia kontaktu z ludźmi ani specyficznego, bałkańskiego poczucia humoru, którymi przesycone są jej życie i sztuka. W 2010 roku ponad 750 tysięcy ludzi ustawiło się w kolejce, by wziąć udział w retrospektywie Mariny Abramović w Muzeum Sztuki Nowoczesnej (MoMA) w Nowym Jorku – usiąść naprzeciw artystki i nawiązać z nią milczące porozumienie. Performans trwał niespotykanie długo – ponad 700 godzin. Został zorganizowany dla uczczenia pięćdziesięciolecia przełomowych akcji artystycznych Mariny Abramović i po raz kolejny udowodnił drzemiący w niej żywioł natury.


FRAGMENT

1.

Pewnego ranka spacerowałam z babcią po lesie. Wokół niesamowite piękno i spokój. Byłam wtedy małą, zaledwie czteroletnią dziewczynką. Nagle dostrzegłam coś bardzo dziwnego – linię biegnącą w poprzek drogi. Tak mnie zaciekawiła, że podeszłam bliżej. Chciałam jej dotknąć. W tym momencie babcia tak głośno krzyknęła. Zapadło mi to w pamięć. Przez drogę sunął ogromny wąż. Wtedy po raz pierwszy w życiu naprawdę odczułam strach – nie miałam jednak pojęcia, czego powinnam się bać. Właściwie przestraszyłam się głosu babci. A wąż szybko odpełzł dalej. To niesamowite, jak rodzice i inne osoby z otoczenia zasiewają w człowieku strach. Na początku jest się tak niewinnym, nieświadomym.

Pochodzę z mrocznego miejsca. Z powojennej Jugosławii okresu od połowy lat czterdziestych po połowę siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Komunistycznej dyktatury pod wodzą marszałka Tity. Szarej, monotonnej, z wiecznym niedoborem praktycznie wszystkiego. Komunizm i socjalizm łączy rodzaj estetyki opartej na czystej brzydocie. Belgradowi mojego dzieciństwa brakowało nawet monumentalizmu moskiewskiego placu Czerwonego. Wszystko wyglądało, jakby było z drugiej ręki. Jakby przywódcy patrzyli przez pryzmat cudzego komunizmu i budowali coś gorszego, mniej funkcjonalnego i bardziej popieprzonego.Nie zapomnę przestrzeni publicznych – malowano je przybrudzoną zielenią, a nieosłonięte żarówki rzucały sinoszare światło, które jakby zaciemniało widok. Połączenie takiego oświetlenia i barwy ścian nadawało skórze żółtawozielonkawy odcień spotykany u osób z chorą wątrobą. Wszelkie działanie rodziło poczucie ucisku i niejakiego przygnębienia.

Mnóstwo rodzin zamieszkiwało ogromne, szkaradne bloki. Młodzi nie mieli szans na własne mieszkania, więc każde mieściło kilka pokoleń – dziadków, nowożeńców, a później ich potomstwo. Prowadziło to do nieuniknionych problemów – rodziny gnieździły się przecież w okropnej ciasnocie. Spragnionym seksu młodym pozostawały jedynie park lub kino. A szansa na kupienie czegoś nowego czy ładnego była naprawdę znikoma.

W czasach komuny krążył taki dowcip: facet odchodzi na emeryturę i w nagrodę za wyróżniającą się pracę dostaje zamiast zegarka nowy samochód. W biurze dowiaduje się, że wyjątkowy z niego szczęściarz – dostanie go w określonym terminie, już za dwadzieścia lat.
– Rano czy po południu? – pyta facet.
– Co za różnica? – dziwi się urzędnik.
– Tego dnia mam jeszcze hydraulika – odpowiada emeryt.

Moja rodzina nie musiała tego wszystkiego znosić. Rodzice byli bohaterami wojennymi – walczyli z nazistami w jugosłowiańskiej partyzantce komunistów z Titą na czele, więc po wojnie zostali prominentnymi członkami partii i objęli wysokie stanowiska. Ojca powołano w szeregi elitarnej ochrony marszałka Tity, a matka kierowała instytutem nadzorującym zabytki i zaopatrującym państwowe budynki w dzieła sztuki. Była także dyrektorem Muzeum Sztuki i Rewolucji. Dlatego mieliśmy sporo przywilejów.

Marina Abramovic

Z ojcem | 1950, fot. dzięki uprzejmości Archiwum Mariny Abramović

Zajmowaliśmy duże mieszkanie w centrum Belgradu, przy ulicy Macedońskiej 32. Wielki zabytkowy budynek z lat dwudziestych XX wieku miał elegancki wystrój, witraże i zdobienia z kutego żelaza, przez co przypominał paryskie kamienice. Mieliśmy dla siebie całe piętro – osiem pokojów dla czteroosobowej rodziny: rodziców, młodszego brata i mnie. W tamtych czasach było to niesłychaną rzadkością. Cztery sypialnie, jadalnia, ogromny salon (tak nazywaliśmy pokój dzienny), kuchnia, dwie łazienki i pokój służącej. W salonie stały regały pełne książek i wielki czarny fortepian, a całe ściany obwieszone były obrazami. Ponieważ matka kierowała Muzeum Rewolucji, mogła odwiedzać malarzy i kupować ich płótna – prace malowane pod wpływem Cézanne’a, Bonnarda czy Vuillarda, a także liczne abstrakcje.

W młodości uważałam nasze mieszkanie za szczyt luksusu. Później odkryłam, że kiedyś należało ono do zamożnej żydowskiej rodziny i zostało skonfiskowane podczas hitlerowskiej okupacji. Z czasem zorientowałam się też, że obrazy, którymi matka zapełniła mieszkanie, bynajmniej nie należały do arcydzieł. Spoglądając w przeszłość, dostrzegam, że – z tych i innych przyczyn – nasz dom był naprawdę okropnym miejscem.

Nastoletnia Marina, fot. dzięki uprzejmości Archiwum Mariny Abramović

Matka, Danica, i ojciec, Vojin zwany Vojem, przeżyli podczas II wojny światowej wspaniały romans. Niesamowita historia – ona była piękna, on przystojny, a każde ocaliło drugiemu życie. Matka była majorem i dowodziła oddziałem działającym na linii frontu, który odpowiadał za odszukiwanie i ratowanie rannych partyzantów. Kiedyś, podczas niemieckiego natarcia, zapadła na tyfus i leżała wśród ciężko rannych – nieprzytomna, z wysoką gorączką, nakryta kocem po czubek głowy.

Z pewnością by umarła, gdyby nie słabość ojca do kobiet. Kiedy dojrzał spływające spod koca długie włosy, zwyczajnie nie zdołał się powstrzymać przed uchyleniem nakrycia. A gdy zobaczył, jak urodziwa dziewczyna się pod nim kryje, przetransportował ją w bezpieczne miejsce w pobliskiej wsi, gdzie wyzdrowiała dzięki troskliwym chłopom.

Pół roku później wróciła na front, by znów zająć się odstawianiem rannych do szpitala. W jednym z ciężko rannych natychmiast rozpoznała mężczyznę, który ocalił jej życie. Ojciec śmiertelnie się wykrwawiał, a brakowało krwi do transfuzji. Matka odkryła jednak, że ma tę samą grupę, oddała krew i uratowała mu życie. Zupełnie jak w bajce. Później wojna znów ich rozdzieliła. Odnaleźli się jednak, a po zakończeniu działań wojennych pobrali. Dołączyłam do nich ponad rok później – 30 listopada 1946.

Noc przed rozwiązaniem matce śniło się, że rodzi olbrzymiego węża. Następnego dnia, gdy przewodniczyła zebraniu partyjnemu, odeszły jej wody. Odmówiła przerwania posiedzenia i dopiero po jego zakończeniu pojechała do szpitala.

Przyszłam na świat przedwcześnie, a poród okazał się dla matki bardzo ciężki. Część łożyska pozostała w macicy i rozwinęła się sepsa. Matka znów była o włos od śmierci; niemal przez rok musiała przebywać w szpitalu. Przez pewien czas po powrocie do domu praca i wychowywanie mnie sprawiały jej sporą trudność.

Początkowo zajmowała się mną nasza pomoc domowa. Byłam chorowitym niejadkiem – istna skóra i kości. Gosposia miała syna w tym samym wieku, który zjadał wszystko, co po mnie zostało. Wyrósł na ogromnego grubasa. Gdy odwiedziła nas babcia Milica, matka matki, na mój widok wpadła w przerażenie. Natychmiast zabrała mnie ze sobą i pozostałam u niej do szóstego roku życia, do narodzin brata. Rodzice przyjeżdżali do mnie jedynie w weekendy. Traktowałam ich jak dwoje nieznajomych, którzy zjawiają się raz w tygodniu i przywożą nietrafione prezenty.

Marina w przedszkolu, fot. dzięki uprzejmości Archiwum Mariny Abramović

Podobno we wczesnym dzieciństwie nie lubiłam chodzić. Kiedy babcia wybierała się na rynek, sadzała mnie przy kuchennym stole i tam po powrocie znajdowała. Nie wiem, z czego to wynikało, być może z tego, że przechodziłam z rąk do rąk. Nie miałam swojego miejsca i sądziłam pewnie, że jeśli gdzieś pójdę, znów będę musiała je zmienić.

W małżeństwie rodziców niemal natychmiast zaczęło się psuć, chyba jeszcze zanim przyszłam na świat. Połączyła ich niesamowita miłość i wzajemna atrakcyjność – krótko mówiąc, seks – lecz jednocześnie tyle ich dzieliło. Matka pochodziła z bogatej rodziny i była intelektualistką; studiowała w Szwajcarii. Pamiętam, jak babcia wspominała, że gdy matka opuściła dom, by dołączyć do partyzantów, wzięła jedynie stare chłopskie buciory, pozostawiając sześćdziesiąt par innych butów.

Rodzina ojca należała do ubogich, lecz bohaterskich. Dziadek był majorem odznaczonym za zasługi w boju, a ojca jeszcze przed wojną więziono za komunistyczne poglądy.

Dla matki komunizm był abstrakcyjną ideą, czymś, co odkryła w Szwajcarii, ucząc się o Marksie i Engelsie. Jej udział w partyzantce wynikał z idealizmu czy nawet chęci podążania za modą. W przypadku ojca był jedynym możliwym wyborem – pochodził przecież z biednej, a przy tym wojowniczej rodziny. Był prawdziwym komunistą. Wierzył, że komunizm to sposób na zmianę systemu klasowego.

Matka uwielbiała balet, operę i koncerty muzyki klasycznej. Ojciec przepadał za pieczonymi prosiakami i popijawami ze starą partyzancką bracią. Mieli więc ze sobą niewiele wspólnego, co skończyło się bardzo nieszczęśliwym małżeństwem. Nieustannie się kłócili. Do tego dochodziła jeszcze słabość ojca do płci pięknej, dzięki której zresztą poznał matkę.

Od początku małżeństwa nie udawało mu się dochować wierności. Matka nienawidziła tego i wkrótce przeniosła to uczucie na ojca. A ja, rzecz jasna, byłam tego wszystkiego nieświadoma – mieszkałam przecież u babci. Gdy miałam sześć lat, urodził się mój brat Velimir i wróciłam do domu rodziców. Nowi opiekunowie, dom i brat – wszystko naraz. Niemal natychmiast poczułam się nieszczęśliwa.

Pamiętam, że chciałam wrócić do babci, bo czułam się tam tak bezpiecznie, tak spokojnie. Jej poranne i wieczorne rytuały nadawały dniom swoisty rytm. Babcia należała do głęboko wierzących i całe jej życie kręciło się wokół cerkwi. Codziennie o szóstej rano, po wschodzie słońca, zapalała świecę i odmawiała modlitwę. Powtarzała to także o szóstej wieczorem. Do szóstego roku życia codziennie towarzyszyłam jej w cerkwi. Poznałam imiona rozmaitych świętych i ich historie. Dom babci zawsze wypełniał zapach kadzidła i świeżo palonej kawy. Wypalała zielone ziarna i własnoręcznie je mieliła. Jej dom dawał mi ogromne poczucie spokoju.

Gdy przeniosłam się do rodziców, brakowało mi tych rytuałów. Rodzice budzili się rano tylko po to, by przepracować cały dzień, i zostawiali mnie pod opieką pomocy domowych. Na dodatek byłam bardzo zazdrosna o brata. Jako chłopiec natychmiast stał się ulubieńcem. Na Bałkanach tak po prostu jest. Dziadkowie ze strony ojca mieli siedemnaścioro dzieci, lecz babcia trzymała jedynie zdjęcia synów. Narodziny mojego brata potraktowano jak wielkie wydarzenie. Później dowiedziałam się, że o moim przyjściu na świat ojciec nikomu nawet nie powiedział. Velimirem natychmiast pochwalił się przyjaciołom, z którymi wspólnie świętował, pijąc, strzelając w powietrze i szastając pieniędzmi.

Co gorsza, brat zapadł wkrótce na dziecięcą epilepsję – ataki sprawiały, że wszyscy koncentrowali się na nim, obdarzając go jeszcze większą uwagą. Kiedyś, gdy nikt nie widział (miałam wtedy sześć lub siedem lat), spróbowałam wykąpać brata i niemal go utopiłam – włożyłam go do wanny i plum – zniknął pod wodą. Gdyby babcia w porę nie wyłowiła Velimira, byłabym jedynaczką.

Marina Abramovic

Z ciotką Kseniją, babcią Milicą i bratem Velimirem | 1953, fot. dzięki uprzejmości Archiwum Mariny Abramović

Oczywiście zostałam ukarana. Karano mnie często, za najdrobniejsze przewinienia, niemal zawsze cieleśnie – biciem, klapsami lub policzkowaniem. Dyscyplinowały mnie matka albo jej siostra Ksenija, która na jakiś czas się do nas wprowadziła – nigdy ojciec. Biły na kwaśne jabłko; chodziłam cała posiniaczona. Czasami jednak uciekały się do innych metod. W mieszkaniu mieliśmy wnękową szafę na ubrania, bardzo ciemną i głęboką – w języku serbskochorwackim określaną słowem plakar. Drzwi zlewały się ze ścianą i nie miały gałki, by je otworzyć, wystarczyło pchnąć. Szafa fascynowała mnie, a jednocześnie przerażała. Nie wolno mi było wchodzić do środka. Czasami jednak, kiedy coś zbroiłam – albo gdy matka lub ciotka uznały, że byłam niegrzeczna – za karę mnie tam zamykały.

Okropnie się bałam ciemności. Ale plakar zamieszkiwały duchy – świetliste, bezkształtne i milczące istoty, które bynajmniej nie wydawały mi się straszne. Rozmawiałam z nimi. Ich obecność odczuwałam jako zupełnie naturalną. Stanowiły po prostu część mojej rzeczywistości, mojego życia. Znikały, gdy tylko zapalałam światło.


Marina Abramovic, pokonać mur, biografia, wydawnictwo rebis, Niezła sztukaFragment pochodzi z książki:

Marina Abramović

Pokonać mur. Wspomnienia

Wydawnictwo REBIS
Poznań 2018
Premiera: 24 kwietnia 2018



Portal NiezlaSztuka.net prowadzony jest przez Fundację Promocji Sztuki „Niezła Sztuka”. Publikacje finansowane są głównie dzięki darowiznom Czytelników. Dlatego Twoja pomoc jest bardzo ważna. Jeśli chcesz wesprzeć nas w tworzeniu tego miejsca w polskim internecie na temat sztuki, będziemy Ci bardzo wdzięczni.

Wesprzyj »



One thought on “Pokonać mur. Wspomnienia

Dodaj komentarz