Recenzja
„Bykowi chwała, a innym wała” – takie motto ułożył sobie Franciszek Starowieyski na okoliczność swej pierwszej wystawy w 1967 roku. Trudno mu się dziwić, od samego początku był artystą osobnym, niepodobnym do nikogo i niczego.
Nie doceniano go tak jak choćby Nowosielskiego, nie bombardowano zamówieniami jak Dudy-Gracza, nie był tak rozpoznawalny jak Beksiński. A jednak to właśnie prace Starowieyskiego, jako pierwszego polskiego artysty, zawisły w Museum of Modern Art w Nowym Jorku.
Franciszek Starowieyski (1930-2009) przyszedł na świat w herbowej ziemiańskiej rodzinie i bardzo lubił to szlacheckie pochodzenie podkreślać, opowiadając o korzeniach swej familii i o dzieciństwie spędzonym w wiejskiej posiadłości, ze służbą, nianią i boną. Dało mu się ono we znaki w czasie studiów na ASP w Krakowie, gdy nie mógł znaleźć stałego lokum i pomieszkiwał kątem u znajomych. Wtedy też przyjął pseudonim Jan Byk, jako wyraz podziwu dla tężyzny fizycznej (własnej również) oraz z wrodzonej skłonności do przesady i wszelkich konfabulacji. Uwielbiał wymyślać historie, opowiadać różne brednie, zaskakiwać, szokować i świntuszyć, a robił to z niesamowitym wdziękiem, dodatkowo ujmując słuchaczy ogromną erudycją. Owszem, był snobem i ekscentrykiem (czy to takie dziwne u artysty?), ale był też prawdziwym koneserem życia, kobiet… wszystkiego.
Ten człowiek renesansu był od czasów licealnych zafascynowany barokiem, co z pewnością wpłynęło na, tak charakterystyczne dla jego twórczości, wybujałość i rozmach. I tematykę oczywiście: te rubensowskie akty, byki, dzioby, czaszki, potwory, ozdobne liternictwo. Choć barokowa z ducha jest to jednak twórczość oscylującą gdzieś na granicy surrealizmu. Starowieyski miał wrodzoną łatwość prowadzenia kreski, rysował idealne koło jednym ruchem. Szczęśliwcy mogli to oglądać na własne oczy podczas Teatrów Rysowania, kiedy to artysta stał, rysował i opowiadał, towarzyszyły mu nagie modelki, a siermiężny PRL, choć zarumieniony i zdegustowany, trwał w zachwycie nad tym niezwykłym wydarzeniem artystycznym – ewenementem i w kraju i na świecie.
Ale zanim pojawiły się Teatry, Starowieyski był znany i rozpoznawany głównie jako grafik i plakacista. Zasłynął ulotką z płaczącym gołąbkiem pokoju (stylizowanym na podobne dzieło Picassa), wykonana w geście solidarności z narodem węgierskim w 1956 roku. Potem poświęcił się pracy dla filmu i teatru, robił scenografie, a przede wszystkim plakaty. W tym gatunku zdobył najwięcej nagród i wyróżnień, to plakaty właśnie zostały wystawione w Museum of Modern Art. Jednak artysta często zarzucał sobie, że rozmienia się na drobne pracując dla teatrów i wydawnictw, a jego obrazy pozostają niezrozumiałe.
Ale to nie malarstwo było jego największą pasją, lecz kolekcjonerstwo. Starowieyski był posiadaczem 14 kolekcji (m.in. monet, zegarów, secesyjnych łyżek, szabli paradnych i moździerzy), które pieczołowicie przechowywał, rysował, wśród których mieszkał i o których potrafił opowiadać godzinami.
O tym, między innymi, wyczytałam w książce Izabeli Górnickiej-Zdziech „Franciszek Starowieyski. Bycza krew”. Autorka znała Starowieyskiego osobiście i wraz z nim napisała wcześniej trzy pozycje: Przewodnik inteligentnego snoba…, Przewodnik zacnego kolekcjonera… i Przewodnik po kobietach…, a wszystkie według Franciszka Starowieyskiego. Tym razem oddała głos rodzinie i przyjaciołom artysty: jego drugiej żonie, bratu, synom oraz ludziom filmu i teatru (jak choćby Andrzejowi Wajdzie, Danielowi Olbrychskiemu czy Beacie Tyszkiewicz). Ich opowieści, ułożone chronologicznie, wspaniale się przeplatają i uzupełniają, bo przecież to samo wydarzenie każdy może zapamiętać i przedstawić inaczej. Są wspominki, anegdoty, są intymne zwierzenia. Wyłania się z nich portret wyjątkowego człowieka i nietuzinkowego artysty.
/Małgorzata Jaraczewska
Izabela Górnicka-Zdziech
„Franciszek Starowieyski. Bycza krew” >>
Prószyński Media Sp. z.o.o.
Warszawa, 2016