Wydaje się, że u Wojtkiewicza świat wyłania się z zieloności i w zieloności znika. Ale o jaką zieloność chodzi? Wspomnienie stwórczego żywiołu kieruje myśli wpierw ku zieloności nieśmiało budzącej się do życia, ku pąkom i pierwszym kiełkom świeżej trawy, a zaraz potem ku rozbuchanej wiośnie, gdy zieleń, już pewna siebie, zdobywa chwilową przewagę nad pozostałymi barwami i rozpościera się koronami listowia w setkach odcieni, a może też ku późniejszej, z lekka przejrzałej, ale wciąż żywotnej zieleni wczesnego lata, gęstej, mięsistej zieleni łopuchów i badyli, kożucha traw i rzęsy na stawie, kiedy nic jeszcze nie zakłóca procesu wzrastania, a świat syci się bujnością, nie myśląc o własnym zmierzchu. Tymczasem takiej zieleni, bujnej i radosnej, na próżno szukać na jego obrazach. Ot, kilka krzewów przy Plantach, gdzieniegdzie soczysty listek, pojedynczy płatek kwiecia, ten czy inny detal ubioru, kapelusz samotnego chłopca na trzecim planie Chrystusa i dzieci, absurdalny, jakby podebrany Gauguinowi, wyjęty z opowieści mórz południowych wiecheć liści na głowie odwróconej półnagiej postaci z pierwszego planu.
U Leśmiana łąka bywała szmaragdowa, zieleń lasu – skażona zaświatem, zmieszana z mgłą, okryta cieniem. U Wojtkiewicza sprawy idą dalej, w niepokojącym kierunku. Jego zieloność, nieomal zawsze przytłumiona, złamana, zniechęcona do życia, zdradza powinowactwo z całą gamą kolorów podobnie jak ona wymęczonych i odartych z blasku. Czy będą to świeżo rozgarnięte skiby ziemi z resztką zielska koloru złachanej szmaty, lichy trawnik w podkrakowskim ogrodzie czy grzbiety pagórków, po których pyzaty jeździec uprowadza swoją królewnę – wszędzie górę bierze matowość, plenią się szarości, gaśnie światło. A jednak w tej zieleni wszystko się rozpoczyna.
Spójrzmy na wizerunek miejskiego parku, niepozorną, zielono-szaro-sepiową temperę, której Wojtkiewicz, słusznie przeczuwając, że jego sztuka wyrasta z urzeczenia dziwnością i grozą świata, dał tytuł Zachwyt. Dwie bure figury, ni ludzie, ni małpy, może ludzie o małpich twarzach, rozsiadły się na parkowej ławce. Ławka przypomina spotworniałą istotę o wielu głowach albo (kościany kolor sugeruje taką możliwość) szkielet tejże, czy raczej, zważywszy na liczbę głów i kończyn, coś w rodzaju żywokształtnej konstrukcji skleconej z wydobytych z ossuarium czaszek i piszczeli. Za ławką kwitnąca jabłonka, obok charakterystyczne elementy Wojtkiewiczowskiego świata: mała księżniczka (albo jej widmo), krocząca parkową alejką i osypana białym kwieciem, oraz nieodłączny atrybut fantasmagorycznych pejzaży: doniczki z roślinami. Kropki karminu, w których dopatrzyć się można kwiatów karłowatych begonii, to jedyny akcent barwny przełamujący monotonię tego parkowego ogrodu Edenu – parkowego, a więc wykonanego ręką człowieka, który zapragnął powtórzyć pierwsze chwile stworzenia i całość wykonał tyleż pieczołowicie, co naprędce, jakby gonił go czas. Stąd pewna nerwowość ruchu, zarysy sylwetek, stąd schematycznie namalowana gęstwina drzew, gdzie koncentruje się zieleń, głęboka, butelkowa, niepozwalająca odgadnąć, o jakie rośliny idzie, jakby proces indywiduacji, znamionujący porządne, solidne dzieło stworzenia, nie dobiegł końca albo uległ zakłóceniu.
Paleta Wojtkiewicza ściśle odpowiada jego ontologii. Powstaniu świata nie towarzyszy feeria gwiezdnych rozbłysków w zawiesistej pustce kosmosu – stąd nie ma u niego, przynajmniej nie ma w tej funkcji, najdelikatniejszych różów i sinych czerwieni, fosforescencji rozgrzanych cząstek, jakie oglądał Hal Bregg z pokładu „Prometeusza” (w Powrocie z gwiazd Lema), sycąc oczy kolorowym rewersem czarnej, okrutnej nieskończoności. Świat nie dość, że rodzi się w parku, na uboczu, chyłkiem i trochę nielegalnie, to jeszcze wyradza się z zieleni przejrzałej, więdnącej, przybrudzonej żółcieniem, podbitej zgnilizną, jakby ledwie stworzony już wchodził w proces rozkładu albo gnił od zarania. Przy tym wszystkim, chociaż wyzuty z witalności, wydaje się uporczywie trwały. Jego po trosze samorodna, dotknięta gniciem materia przybiera coraz to nowe formy, fermentuje, nieposłuszna wskazaniom swojego demiurga. Zmrokliwe, nadpsute zielenie przeradzają się w kłębowiska brązów, tu i ówdzie zapadają w czernie. Kolorowe principium individuationis obraca się we własną ruinę. Albo coś właśnie się rodzi.
I drugi obraz, Uczta. Za stołem zbity tłum skarlałych ludzi, pieczeniarzy ostatniej godziny. Twarze bledziutkie, w sepii albo grynszpanie, ledwie muśnięte akwarelą, ale wyraźne. Każdej nadano niepowtarzalny rys i krój oczu, nie można ich ze sobą pomylić. Wokół znów blada zieleń przemieszana z brązem, właściwie zielonobrązowa gliniasta breja, raz rdzawa, raz zgaszona, obok seledyny i czernie, gdzieniegdzie niedbałe maźnięcia białej farby. Kolory degradacji. A może kolory prabulgotu stworzenia?
Z szerokiego sięgającego ziemi obrusa, utrzymanego w tych samych co twarze tonacjach, wyłaniają się zawiązki bytów, zarysy Wojtkiewiczowskiego gabinetu osobliwości. Konik z wózkiem. Korowód pochylonych, cienistych postaci. Embriony istot i rzeczy. Niedokończone, jakby malarz nagle się rozmyślił i postanowił nie udzielać im pełni istnienia, skazując na cokolwiek problematyczny stan przejściowy między zalążkiem a gotową istotą. Malarska kosmogonia powtarza tutaj gest dziecka, które prędko się nudzi i porzuca ledwie rozpoczęte zmagania z tworzywem. Albo przeciwnie, niczego nie porzuca, nie dba o status ontyczny własnego dzieła i wydaje na świat mnogość stworzeń przepotwornych, pokracznych maszkar i zwierzoczłekoupiorów.
Ten sam gest Wojtkiewicz powtórzy na paru portretach, powołując do istnienia szereg postaci fantomatycznych. Namalowani tuż za plecami portretowanych, na szaroburym tle, jak wyryci w murze czy odciśnięci na surowym płótnie, dyskretnie odciągają od nich uwagę, niepokoją niedostatkiem pigmentu, sprawiając, że nie model jest ważny, ale właśnie oni, aktorzy tylnego planu. Byliśmy tu wcześniej. Ty odejdziesz, my zostaniemy. Uchwycony z profilu muzyk i kompozytor Bolesław Raczyński jest tak pogrążony we własnych myślach, że nie dostrzega gromadki trolli, które przycupnęły na wysokości jego wzroku. Dwa – maciupki skrzypek i skrzat pochylony nad otwartą księgą – usadowiły się na półce, trzy pozostałe – dzieci o twarzach porcelanowych lalek albo lalki o twarzyczkach dzieci – w czeluściach czegoś, co równie dobrze może być kredensem, jak wyrobiskiem gliny. Wojtkiewicz nonszalancko otwiera przestrzeń dla domysłów, podsuwa tropy i prędko je zaciera, ostatecznie nie pozwalając rozstrzygnąć nawet tego, czy towarzyszące Raczyńskiemu skrzaty to złudzenie, umiejętnie sporządzony trompe l’oeil, czy kawałek jakiejś trwalszej rzeczywistości.
Sprawa jest niebagatelna, bo właśnie z takich skrzatów wyrodzi się różnokolorowy orszak Wojtkiewiczowskich dworzan, księżniczek i pierrotów. Zanim obleczono je w barwy, istniały jako cienie. Na obrusie z Uczty widać już piechurów z Krucjaty dziecięcej. Główka dziecka, jakby od niechcenia naszkicowana na ścianie za sylwetką Zygmunta Skirgiełły, natrętnie przypomina chorego pensjonariusza zakładu zamkniętego z Cyrku wariatów.
Lalka z portretu Bolesława Raczyńskiego (który pewnie nawet nie podejrzewa, że gdzieś za nim, w utajeniu, rozgrywa się prawdziwe życie) prędko podrośnie, nabierze kształtów i przemieni się w królewnę z Rozstania. W sepiach i szarościach drzemie czerń peleryn i kapeluszy, majaczy już przybrudzona biel arlekinów, budzą się karminy lalczynej sukienki, oranże koników, lazur chłopięcego kubraczka. Wydaje się, że takie narodziny barw zaważyły na ich dalszych losach, zdecydowały o matowości obrazów Wojtkiewicza, która jest najbardziej charakterystyczną cechą jego stylu.
Otóż wszystkie kolory, wyłoniwszy się z cienia i osiągnąwszy dojrzałość, pozostają przygaszone. Gdzie wzrok zawodzi, mówi Arystoteles w Meteorologice, badając naturę tęczy, tam pojawia się ciemność. Znowuż intensywność barwy zależy tyleż od światła, co od wilgotności powietrza i oczu. Suchość jej nie służy. U Wojtkiewicza kolory pozostają wprawdzie intensywne, ale pokrywająca je sucha szarzyzna sprawia, że oczy nie są pewne tego, co widzą. Jakby refrakcja światła przebiegała ku wnętrzu obrazu. Albo kolory skrywały przeczucie własnego schyłku.
Piotr Paziński
Przebierańcy w nicości. Rzecz o malarstwie Witolda Wojtkiewicza »
Wydawnictwo Nisza
Warszawa 2023